Wyrok za śmierć w ciemnościach

Głośna operacja w ciemnościach i wyrok po siedmiu latach, który uznaje winę szpitala i lekarza. To była trepanacja czaszki, gdy nagle zgasło światło. Nikt w szpitalu nie potrafił uruchomić dyżurnego agregatu. Lekarze wciąż pracowali, świecąc sobie telefonami komórkowymi. 74-letni pacjent zmarł. Siedem lat, tyle minęło już od operacji mężczyzny i tyle jego żona czekała na wyrok, cały czas pamiętając dzień operacji męża. – Przyszła pani anestezjolog i doktor Winkler i mówią: wie pani co, nie ma wyjścia, musimy robić trepanację czaszki. No zgadzam się, bo co? – wspomina Maria Zuba, żona zmarłego pacjenta.

Sąd skazał na osiem miesięcy w zawieszeniu na dwa lata neurochirurga szpitala w Wałbrzychu, gdyż ten odesłał pacjenta z ciężkim urazem głowy do Dzierżoniowa. Wyrok usłyszał też były dyrektor szpitala w Dzierżoniowie. Został skazany na rok więzienia w zawieszeniu na dwa lata. Tam podczas operacji zgasło światło, a agregat prądu nie zadziałał. Lekarze w ciemnościach walczyli o życie pacjenta. Oświetlali pacjenta latarkami z telefonów komórkowych. Światła nie było przez kilkanaście minut. Minut, które dla operujących lekarzy były wiecznością.

–Tak jak w piwnicy, najciemniejszej piwnicy, taka ciemność była, że nie było nic widać – nawet jeden drugiego nie widział – mówił w 2006 r. dr Andrzej Winkler.

Przestarzały agregat nie zadziałał. Okazuje się, że mógł być uruchomiony tylko przez elektryka. Zanim karetka go przywiozła, prąd wprawdzie wrócił, ale stan pacjenta w tym czasie znacznie się pogorszył. Mężczyzna jeszcze tej samej nocy zmarł. – Z tego co wiem, to wzywano elektryka telefonicznie i on dopiero podejmował określone kroki – zapewnia Janusz Guzdek, starosta dzierżoniowski.

Inspekcja sanitarna tylko podczas odbioru sal sprawdza, czy znajdują się tam agregaty, ale nie kontrolują, czy działają.

Po tym wydarzeniu na salach szpitala w Dzierżoniowie zamontowano urządzenia podtrzymujące energię. Agregaty, które teraz tu są, włączają się automatycznie. –Szpital posiada niezależne zasilanie awaryjne UPS, poza tym posiada nowy agregat z funkcją samostartu na bieżąco serwisowany, pod które podpięte są wszystkie budynki szpitalne – zapewnia Dariusz Brzeziński ze Szpitala Powiatowego w Dzierżonowie.

Operacja w ciemnościach to koszmar dla każdego lekarza, komentuje neurochirurg Sebastian Dzierzęcki. –To jest totalne zaskoczenie i z perspektywy chirurga katastrofa, bo oświetlenie jest podstawowym elementem prowadzenia każdej operacji .

Warszawski Szpital Bielański ma kilka źródeł zasilania. – Zapas w obydwu agregatach prądotwórczych mamy na około 24 godziny – zapewnia Łukasz Milczarek ze Szpitala Bielańskiego w Warszawie.

Każdy z nich jest regularnie sprawdzany, ale nawet gdyby jakimś cudem zdarzyło się tak, że wszystkie na raz zawiodą, trzeba jakoś pracować – dodaje prof. Romuald Dębski. – Czy pani sobie wyobraża, że lekarz przerwie działania dlatego, że mu zgaśnie prąd. Nie może. Bo by przestał być lekarzem. Nawet za pomocą świeczki ma świecić, ale powinien robić – przekonuje prof. Romuald Dębski.

Wciąż pozostaje jednak pytanie, jak to się stało, że w jednej chwili zawiodły dwa źródła zasilania i dlaczego pacjent z ciężkim urazem głowy trafił ze szpitala specjalistycznego do szpitala powiatowego.

tvp.info

Wrocław: Zmarło dziecko, a prokurator tuszowała sprawę błędu profesora?

Wrocławska prokuratorka Justyna D. zamiotła pod dywan dwa różne śledztwa dotyczące błędów w sztuce lekarskiej. Oba dotyczyły lekarzy z klinik wrocławskiej Akademii Medycznej. Jedno z ginekologii i położnictwa, a drugie z chirurgii ogólnej i onkologicznej. Przez kilka lat w obu sprawach nic nie zrobiono, ale pani prokurator udawała, że toczy się intensywne śledztwo. Akta były niby wysłane do ekspertów medycyny sądowej. Ale to nieprawda.

Co więcej, do wrocławskiej prokuratury przychodziły pisma i faksy od biegłych. Ale – jak się okazało – pani prokurator wysyłała je sama do siebie. Po to, by mieć „podkładkę”, że coś się w sprawie dzieje. To wszystko ma wynikać z ustaleń śledztwa prowadzonego przez Prokuraturę Okręgową w Legnicy. Śledczy chcą postawić wrocławskiej prokuratorce z Prokuratury Rejonowej w Śródmieściu dwa zarzuty popełnienia przestępstwa. Chcą, by odpowiadała m.in. za przekraczanie uprawnień i posługiwanie się dokumentami, które poświadczały nieprawdę.

Żeby postawić prokuratorowi zarzut popełnienia przestępstwa, trzeba mu najpierw uchylić immunitet. Zajmuje się tym prokuratorski Sąd Dyscyplinarny.
W sprawie prokurator D. jego postępowanie ma się zacząć 24 września. Od decyzji tego sądu można odwołać się do Wyższego Sądu Dyscyplinarnego. Orzeczenie tej instancji jest ostateczne. Gdyby immunitetu nie uchylono, śledztwo trzeba by umorzyć. Jak będzie? Zobaczymy.

Profesor Andrzej K. i zaginione akta sprawy

Historia zaczęła się we wrześniu ubiegłego roku. Wtedy ujawniliśmy, że w tajemniczych okolicznościach zaginęły akta sprawy, w której od kilku lat podejrzany jest profesor Andrzej K., kierownik Kliniki Ginekologii i Położnictwa z ul. Chałubińskiego (zobacz: W prokuraturze tuszowano sprawę znanego lekarza?). Ofiarą błędu lekarskiego ma być Małgorzata Ossmann. W sierpniu 2007 r. lekarze mieli zbyt późno rozpoznać, że zaczął się poród. Rozpoczęło się cesarskie cięcie, ale dziecka nie udało się już uratować. Zagrożone było również życie pani Małgorzaty.

Jeśli Sąd Dyscyplinarny zgodzi się z ustaleniami legnickiego śledztwa, prokurator D. będzie podejrzana o to, że śledztwo zaczęło być zamiatane pod dywan 1 kwietnia 2009 r. Fakt ten ujawniono dopiero rok temu. Przez cały ten czas pokrzywdzona kobieta dopytywała się, co się dzieje w sprawie. I cały czas była informowana, że akta są w Poznaniu w tamtejszym Zakładzie Medycyny Sądowej.

Wyrok jaki zapadł w sprawie radnego Jarosława Rudnickiego

W załączeniu publikujemy wyrok jaki zapadł przed SR w Dzierżoniowie w sprawie dzierżoniowskiego radnego Pana Jarosława Rudnickiego. Uzasadnienie sądu jest porażające i dyskredytuje w nasze opinii radnego jak osobę publiczną; szczególnie iż radny Jarosław Rudnicki kreuje się na osobę o nieskazitelnej uczciwości i wielkie mądrości. Niech nasi czytelnicy wyrobią sobie sami opinię na ten temat.

Wyrok rany Jarosław Rudnicki w3 w4 w5 w6 w7 w8

Wierzyciele postanowili zgłosić wniosek o upadłość spółki „Sandius – Lex” z Legnicy

Jak informowaliśmy w wcześniej, spółka „Sandius- Lex” z Legnicy zaprzestała spłaty swoich zobowiązań. Wierzycieli podjęli próbę ustalenia możliwości spłaty zadłużenia i sytuacji ekonomicznej spółki, okazało się to jednak niemożliwe w związku z postawą zarządu spółki. Tym samym, wierzyciele podjęli decyzję o zgłoszeniu wniosku o upadłość spółki „Sandius – Lex” z Legnicy. Okazuje się, iż działaniami zarządu spółki zainteresowała się także prokuratura. Czy szykuje się nam kolejna „afera” z niewypłacalną kancelarią odszkodowawczą. Wedle informacji jakie posiadamy spółka „Sandius – Lex” nie posiada polisy OC z związku z prowadzoną działalnością gospodarczą, co może oznaczać problemy dla klientów i wierzycieli spółki. O sprawie będziemy informować.

Kolejna kancelaria z Legnicy niewypłacalna?

Tym razem chodzi o spółkę „SandiusLex Kancelaria Prawna” z Legnicy ul. Chojnowska 76, która od pewnego czasu nie spłaca swoich zobowiązań. Informacje od kontrahentów tej firmy są dość niepokojące. Firma zalega z wypłatą co najmniej kilkudziesięciu tysięcy złotych, wierzyciele oceniają szanse otrzymania zaległych kwot bardzo nisko. Jak nam wiadomo część spraw została skierowana już na drogę postępowania sądowego, a ponieważ kapitał zakładowy spółki jest niski, wierzyciele szykują już wniosek o upadłość spółki „SandiusLex”. Tym samym może okazać się, iż kolejna mała firma odszkodowawcza, zniknie z pieniędzmi swoich klientów. O sprawie będziemy informować. Pomimo prób kontaktów z firmą „SandiusLex” z Legnicy nikt nie chciał udzielić nam informacji na temat kłopotów finansowych firmy.

odszkodowania.info.pl

Przeszukania w kancleari prawnej w Legnicy. Oszukali setki osób

Legnicka Prokuratura Rejonowa zabezpieczyła dokumenty w biurze jednej z największych w Polsce kancelarii specjalizujących się w odszkodowaniach. Działająca w Legnicy kancelaria prowadzi działalność na terenie całej Polski. Zatrudnia wielu agentów i prawników.
Od ubiegłego roku do prokuratury spływają z całej Polski zawiadomienia od osób, które nie mogą odzyskać od niej swoich pieniędzy. Zgłaszający twierdzą, że padli ofiarą oszustwa, firma nie wypłacała im należnych pieniędzy, bądź miesiącami ich zwodziła. Kilka dni temu śledczy zdecydowali się wejść do siedziby kancelarii w Legnicy. Zabezpieczono dokumentację. Prokurator Liliana Łukasiewicz, rzeczniczka Prokuratury Okręgowej w Legnicy, potwierdza tę informację.

– Ze względu na dobro postępowania nie mogę nic więcej powiedzieć – dodaje.

W całej Polsce setki poszkodowanych osób nie może odzyskać swoich pieniędzy, firma działa nadal i …. naciąga kolejne osoby. Osoby poszkodowane proszone są o zgłaszanie się do Prokuratury Okręgowej w Legnicy.

Uchylono uniewinniający wyrok dotyczący burmistrza Pieszyc

5 grudnia 2012 r. SĄD OKRĘGOWY W ŚWIDNICY przychylił się w całości do złożonej przez EKOSTRAŻ apelacji od wyroku Sądu Rejonowego w Dzierżoniowie, uniewinniającego Burmistrza Pieszyc od zarzutów niedopełnienia obowiązków, przekroczenia uprawnień oraz porzucenia przynajmniej 36 bezdomnych psów na terenie „Pensjonatu” dla zwierząt P.H.U Dragon Krzysztof Sawicki w Dobrocinie. Sprawa powróci do ponownego rozpatrzenia przez sąd I instancji. W lutym 2011 roku EKOSTRAŻ oskarżyła subsydiarnie Burmistrza Pieszyc Mirosława Obala o to, że przekraczając uprawnienia i nie dopełniając obowiązków jako funkcjonariusz publiczny, w latach 2009 – 2010 porzucił kilkadziesiąt bezdomnych zwierząt w Dobrocinie (http://ekostraz.pl/portal/dobrocin), gdzie przebywały one w niewłaściwych warunkach bytowania, były bite i uśmiercane, a ich los jest niemożliwy do ustalenia. 16 sierpnia 2012 roku Sąd Rejonowy, dopatrując się licznych nieprawidłowości w działaniach Burmistrza Obala (uzasadnienie wyroku ma ok. 30 stron), jednocześnie uniewinnił go od zarzuconych mu czynów. Na powyższe EKOSTRAŻ złożyła apelację na niekorzyść oskarżonego do Sądu Okręgowego w Świdnicy, który to uznał ją za zasadną. Właściciel „Pensjonatu” – Krzysztof S. już został skazany za znęcanie się nad zwierzętami, a my z uporem wyczekujemy na dalszy ciąg sprawiedliwości w tej sprawie. – napisał drogą elektroniczną redakcji bezprawie.pl Dawid Karaś ze Stowarzyszenie Ochrony Zwierząt EKOSTRAŻ.

100 tys. zł łapówki dla prokuratorki? CBA bada sprawę

CBA podejrzewa, że Anna Monika Molik, wrocławska prokurator rejonowa, przyjęła 100 tys. zł łapówki za wydanie korzystnego rozporządzenia dla jednego z przedsiębiorców. Jest nim słynny ongiś burmistrz Świebodzic, a wcześniej senator Unii Demokratycznej Jan Wysoczański, skazany za handel kradzionymi samochodami
Informacje o akcji CBA podała wczorajsza „Rzeczpospolita”. Według ustaleń dziennika pod koniec 2009 r. do Anny Moniki Molik, szefowej Prokuratury Rejonowej Wrocław Krzyki-Zachód, zwróciła się jej bardzo dobra znajoma mec. Agnieszka Godlewska. Ta była pełnomocnikiem Wysoczańskiego w jego sporze z bałkańskim przedsiębiorcą Refikiem Zuliciem.

Zatrzymana nieruchomość

Godlewska razem z adwokatem Ryszardem Bedryjem chciała, żeby Molik pomogła ich klientowi w zabezpieczeniu ewentualnego zbycia nieruchomości Zulicia, do której prawa rościł sobie również Wysoczański. Z zapisu wspólnych rozmów kobiet wynika, że Molik na to przystała. Wysoczański ma za załatwienie tej sprawy zapłacić 100 tys. zł łapówki. Zulić rzeczywiście otrzymał od prokuratury zakaz sprzedaży spornej nieruchomości. Jego zażalenie na to postanowienie zostało oddalone. Później jeszcze, jak ustaliśmy, ta sama prokuratura postawiła mu zarzut ukrywania majątku przed wierzycielami, ale te zarzuty zostały oddalone przez sąd.

Co podsłuchało CBA

Stenogramy z podsłuchów, które CBA zainstalowało w telefonach adwokatów i prokuratorki, mają jednoznaczny wydźwięk.

„Chciałam ci tylko powiedzieć, że Monia chyba jest w bardzo pilnej potrzebie. Tak zwany wiatr w kieszeniach jest” – tak Godlewska relacjonuje swoją rozmowę z Molik Bedryjowi, który pośredniczy w kontaktach z Wysoczańskim. Innym razem mówi mu: „Ona (Molik) nic nie zrobi, dopóki nie będzie hajsu! Powiedz mu (Wysoczańskiemu), że jest frajerem, bo mógłby mieć to w tym tygodniu załatwione”. Godlewska potrafi jasno postawić sprawę: „Najpierw siano, później załatwimy”.

CBA zarejestrowało również rozmowy między nią a Anną Moniką Molik. 19 grudnia 2009 r. prokurator Molik pyta Godlewską: „A powiedz mi, czy – że tak powiem – rzeczona przesyłka dotarła, czy nie dotarła?”. 31 grudnia po spotkaniu Godlewskiej z synem Wysoczańskiego Molik dopytuje: „Dotarł, że tak powiem, nieszczęśnik? Skutecznie?”.

„Nie przyjęłam pieniędzy”

Dziś Anna Monika Molik mówi nam: – Nigdy w życiu od nikogo nie żądałam ani nie przyjęłam żadnych pieniędzy za załatwienie jakiejkolwiek sprawy w prokuraturze.

Nie zaprzecza, że z Agnieszką Godlewską znają się na gruncie prywatnym: – Te stenogramy to dla mnie szok! Nie jestem w stanie sobie przypomnieć, o czym mogłyśmy wówczas rozmawiać. Rozmawiałyśmy bardzo często, ale o prywatnych sprawach.

– Czy mecenas Godlewska kontaktowała się z panią w sprawie Jana Wysoczańskiego?

– Tak, w tej sprawie kontaktowała się ze mną jako pełnomocnik pokrzywdzonego Jana Wysoczańskiego. To normalne, że adwokaci rozmawiają z prokuratorami o sprawach swoich klientów, próbują przekonać do swoich racji, przedstawiając je zarówno na piśmie, jak i w formie ustnej, ale zawsze rozmowa ustna znajduje odzwierciedlenie w dokumentach znajdujących się w sprawie. Moja relacja prywatna z mecenas Godlewską w żadnej mierze nie miała wpływu na podejmowane w tej sprawie decyzje.

Agnieszka Godlewska z kolei sugeruje, że materiał CBA może być sfabrykowany: – To jakiś stek bzdur, strzępki rozmów odbywających się na przestrzeni kilku miesięcy. Każdy mógł sobie je pociąć i posklejać.

Od „Yeti” do „Astrea”. W tle afera hazardowa

Operacja specjalna CBA „Astrea” to odprysk operacji o kryptonimie „Yeti”, z której wykluła się m.in. afera hazardowa. Ich efektem jest śledztwo dotyczące przestępstw we wrocławskim wymiarze sprawiedliwości. Prowadzi je V Wydział ds. Przestępczości Zorganizowanej i Korupcji Prokuratury Apelacyjnej w Krakowie.

Przeczytaj o akcji „Yeti”

Mimo że informacje o łapówce Wysoczańskiego znane były prokuratorom od 2009 r., to do tej pory w tej sprawie nic nie zrobiono. – Wynika to z planu śledztwa, przyjętej taktyki i harmonogramu – mówi Piotr Kosmaty, rzecznik Prokuratury Apelacyjnej w Krakowie. – Było to również spowodowane obszernością materiałów zgromadzonych przez CBA, koniecznością przeprowadzenia ich analizy, również pod kątem procesowym, a to skomplikowane.

Na pytanie, dlaczego prokurator Molik i dwójka zaprzyjaźnionych z nią wrocławskich adwokatów nie zostali zatrzymani, Kosmaty odpowiedzieć nie chciał.

Małgorzata Klaus z Prokuratury Okręgowej we Wrocławiu poinformowała nas natomiast, że: – Zostało już wszczęte postępowanie wyjaśniające, które da odpowiedź na pytanie, czy konieczne jest wszczęcie wobec prokurator Molik postępowania dyscyplinarnego.

Awansowała po sprawie posła Jackiewicza

Anna Monika Molik szefową Prokuratury Rejonowej Wrocław Krzyki-Zachód została w 2008 r. Wcześniej była w niej szeregowym prokuratorem. Awansowała niedługo po śledztwie w głośnej sprawie posła PiS Dawida Jackiewicza. Poseł uderzył albo – jak sam utrzymuje – odepchnął pijanego mężczyznę, który miał zaczepiać jego żonę i małego syna. Mężczyzna, nie odzyskawszy przytomności, po tygodniu zmarł w szpitalu. Prokurator Anna Monika Molik po ciągnącym się rok śledztwie umorzyła je, a w uzasadnieniu swojej decyzji napisała, że śmiercionośny – w efekcie – cios posła był „adekwatny do sytuacji”.

gazeta.pl

Jak zorganizować legelnie grę hazardową bez pozwoleń

Wydaje się to właściwie niemożliwe aby można było zorganizować grę hazardową bez zezwolenia. Kiedy próbowaliśmy się dowiedzieć w Izbie Celnej czy na opisaną loterię potrzebne jest zezwolenie, wszyscy powtarzali nam, że skoro jest element losowości to gra podlega pod ustawę o grach hazardowych i zezwolenie jest konieczne. Okazuje się jednak, iż istnieje jedyna w Polsce loteria (opisana poniżej) które nie wymaga żadnego zezwolenia. Proszę zatem zapoznać się ze stanowiskiem Ministerstwa Finansów z dnia 8 czerwca 2011 roku znak SC/12/7291/33-1 /BM B/2011/BMI9-3757 i organizować gry hazardowe bez zgłaszania.

Związkowcy z Tauronu są solidarni w przestępstwie

Andrzej Macho, wicedyrektor legnickiego Tauronu, został brutalnie pobity na zlecenie związkowca z „Solidarności”. O planie napadu wiedział inny członek związku, ale mu nie zapobiegł. „Solidarność” uważa, że postąpił fair. W piątek rano ma pikietować w sprawie przywrócenia go do pracy
Zleceniodawcą pobicia był Adam P., były kierownik zakładu samochodowego w Tauronie i członek „Solidarności”. Proces w tej sprawie zaczął się w grudniu w Legnicy. Adam P. zeznał, że kazał pobić Machę, bo czuł się przez niego mobbingowany. Uważał, że wicedyrektor niesłusznie ma zastrzeżenia do jego pracy. Tłumaczył, że tak się go bał, iż chował się przed nim w toalecie.

Solidarność

3 czerwca 2011 roku pod dom dyrektora Machy zajechał samochód, z którego wysiadło trzech mężczyzn. Rzucili się na niego, kiedy próbował wsiąść do swojego auta. Bili żelaznym prętem, kijem bejsbolowym i pałką policyjną. Złamali mu nos, szczękę, wgnietli czaszkę w okolicy oka i czoła. Łukasz N., jeden z napastników, zeznał w sądzie, że Adam P. szczegółowo opisał, jak mają urządzić ofiarę: – Powiedział nam wprost, że mają być połamane łokcie, kolana i wybite zęby.

– Lekarz powiedział mi, że gdybym nie zasłonił twarzy, to mógłbym nie przeżyć – mówi Andrzej Macho. Do pracy wrócił po ponad dwóch miesiącach leczenia. Do dzisiaj ma sparaliżowaną część twarzy. Czeka go roczna rehabilitacja.

Policja szybko złapała sprawców, bo Adam P. przyznał się do winy i ich wskazał. Jeden to jego znajomy, a pozostali dwaj są uczniami legnickiej zawodówki. Za napad dostali 3 tys. zł. Kiedy sprawa się upubliczniła, wszystkie organizacje związkowe w Tauronie podpisały list potępiający odpowiedzialnych za pobicie.

Ale podczas procesu Adam P. ujawnił, że o planowanym napadzie wiedział także Wiesław B. z zarządu taurońskiej „Solidarności” i Adam K., członek innego związku, bo przecież uzgadniał z nimi współfinansowanie przedsięwzięcia. Sam Wiesław B. przyznał w śledztwie, że po napadzie przyszedł do niego Adam K. i powiedział: „Dopadli go. Jesteśmy winni po 1350 zł”. Ostatecznie akcja okazała się o tysiąc złotych tańsza.

Dyrekcja Tauronu zwolniła obu związkowców. Jednak żaden nie zasiądzie na ławie oskarżonych. Według prokuratury nie mieli obowiązku powiadomienia zarządu spółki ani organów ścigania o planowanym pobiciu. – Przepis ten stosowany jest tylko w przypadku najcięższych przestępstw, jakimi są np. zabójstwo, terroryzm czy piractwo morskie. Zachowanie Wiesława B. prokurator uznał za dwuznaczne moralnie, ale w świetle prawa nie popełnił on przestępstwa – mówi Liliana Łukasiewicz z Prokuratury Okręgowej w Legnicy.

Dwa miesiące przed napadem Andrzej Macho dostał trzy anonimowe SMS-y. Jeden z nich brzmiał: „Uważaj na siebie. Grozi ci niebezpieczeństwo. Nie zatrzymuj auta na odludziu. To nie jest żart!”. W drugim anonim pisał: „Zagrożenie rośnie – uważaj na siebie!”. Andrzej Macho zgłosił to na policję, ale ta uznała, że treść SMS-ów nie wskazuje na groźby, ale jest jedynie ostrzeżeniem, i następnego dnia sprawę zamknęła. To samo kilka dni później zrobiła prokuratura.

W śledztwie okazało się, że ostrzeżenia wysyłał z telefonu na kartę Wiesław B. Ruszyło go sumienie?

Bogdan Kieleczawa, przewodniczący „Solidarności” w Tauronie, staje w obronie kolegi: – Dyrekcja spółki, zwalniając go, uznała, że popełnił przestępstwo. A przecież nikt mu zarzutów nie postawił i nie toczy się w jego sprawie postępowanie prokuratorskie. Co więcej, ostrzegł przed planowanym pobiciem i w normalnej firmie za to, co zrobił, należałby mu się medal. U nas taka osoba jest zwalniana dyscyplinarnie. Nie zamierzamy temu biernie się przyglądać i będziemy walczyć o jego przywrócenie do pracy.

Kieleczawa jednak nie wspomina słowem o tym, że Wiesław B. miał partycypować w kosztach zlecenia na dyrektora Machę, których to kosztów – jak teraz zeznaje – w końcu nie poniósł.

W piątek zakładowa „Solidarność” Tauronu ma pikietować w sprawie przywrócenia Wiesława B. do pracy.

Komentuje Michał Kokot: Czasem lepiej milczeć

Prokuratura zamknęła tę sprawę, uznając, że tylko jeden ze związkowców zorganizował pobicie Andrzeja Macho. A przecież nadal aktualne jest pytanie co do udziału w tym przedsięwzięciu pozostałej dwójki. Jak to się stało, że akurat Wiesław B. i Adam K. weszli w posiadanie tajemnej wiedzy o zleceniu? Skąd takie do nich zaufanie organizatora napadu na dyrektora? Dlaczego prokuratura uznała, że nie byli oni współorganizatorami pobicia, skoro sami podczas pierwszego przesłuchania przyznali się, że mieli dołożyć pieniądze na wynajęcie bandytów?

Nie mam przekonania, że prokuratorskie dochodzenie w tej sprawie było odpowiednio wnikliwe. Nie wiem, czy tłumaczenie, że tym ludziom nie można nic zarzucić, bo: nikogo nie zabili, nie są terrorystami, nie są piratami morskimi, jest bardziej do śmiechu, czy też usprawiedliwia bezradność prokuratury.

Związkowcy „Solidarności” powinni palić się ze wstydu za osobnika, który wie o spisku na zdrowie człowieka i nie potrafi skutecznie go ostrzec, zamiast bredzić o medalu. Ich pikieta w obronie kolegi obraża poczucie przyzwoitości. Zamiast tak się wygłupiać, już lepiej milczeć i nic nie robić.

gazeta.pl