Sprawa śmierci Blidy. Kurtka z ABW

Ślady na kurtce agentki ABW, która była z Barbarą Blidą w chwili śmierci, mogłyby wyjaśnić, co się naprawdę stało. Ale po strzale agentka dostała nową kurtkę. Nie wiadomo więc, którą zbadali kryminolodzy. Śladów nie znaleźli
Śledztwo w sprawie mataczenia i zaniedbań w zabezpieczaniu śladów po śmierci Barbary Blidy niedawno umorzyła łódzka prokuratura. Uzasadnienie nie zawiera jednak odpowiedzi na najważniejsze wątpliwości ekspertów i posłów komisji śledczej badającej okoliczności tej śmierci.

Znaleźliśmy tam sensacyjne informacje o zachowaniu funkcjonariuszy w domu Blidów tragicznego dnia. Opisał je Radomił Bartodziejski z łódzkiej prokuratury okręgowej.

Kurtka z ABW

Blida zginęła 25 kwietnia 2007 r. od strzału z własnego rewolweru Astra 680 chwilę po wejściu do jej domu oficerów ABW z nakazem zatrzymania. Była wtedy w łazience z funkcjonariuszką Barbarą P.

Na kurtce, którą agentka dostarczyła do ekspertyzy, nie było śladów prochu z tego rewolweru, mimo że znaleziono je na ciele i ubraniu Blidy. A przecież agentka, jak zeznała, stała w chwili strzału „na wyciągnięcie ręki”.

Na zbadanej odzieży agentki nie ma także śladów krwi, choć były na kurtce dowódcy ekipy ABW – też obecnego przy reanimacji Blidy.

Prokurator Bartodziejski stwierdza, że agentka „nie miała kontaktu z chmurą gazów prochowych”, a krwią nie musiała się poplamić. Ale kilka stron dalej pisze, że agentce zaraz po śmierci Blidy dostarczono inną kurtkę! Przywiozła ją funkcjonariuszka ABW z Katowic.

To fakt zupełnie nowy. Nie wyszedł na jaw w trakcie przesłuchań oficerów ABW przed komisją śledczą.

Bartodziejski pisze: „Po oddaniu kurtki do dyspozycji prokuratora jeden z funkcjonariuszy ABW przekazał Barbarze P. inną kurtkę, koloru niebieskiego lub granatowego, stanowiącą własność funkcjonariuszki z delegatury ABW w Katowicach Anny W. Anna W. zeznała, że w dniu postrzelenia się przez Blidę podczas pobytu w pracy została poproszona przez przełożonego o przywiezienie do domu takiej kurtki w przewidywaniu, że może ona być potrzebna Barbarze P. w związku z możliwością ubrudzenia się krwią. Anna W. przywiozła z domu kurtkę i inne elementy odzieży i przekazała je Barbarze P. za pośrednictwem innego funkcjonariusza ABW. Nie ustalono którego”.

Prokurator podkreśla, że druga kurtka „na pewno nie była koloru czarnego”. Ale nie odpowiada na pytania:

• Skąd troska przełożonych o odzież Barbary P., skoro nawet nie ubrudziła się krwią? • Dlaczego kazano Annie W. przywieźć „taką” kurtkę, czyli podobną do kurtki Barbary P.? • O której godzinie Barbara P. ją dostała? • Kiedy Anna W. odzyskała swoją kurtkę (wg prokuratora – „po pewnym czasie”)? • Dlaczego nikt nie „zadbał” o odzież dowódcy, na której ślady krwi były? • I najważniejsze: skąd pewność, że do badania kryminalistycznego oddano właściwą kurtkę?

Kolejne wątpliwości. Agentka Barbara P. wydała kurtkę prokuratorowi dopiero o 10.10, czyli trzy godziny po strzale. Odzież była zapakowana w worki foliowe. Ale Centralne Laboratorium Kryminalistyczne dostało ubrania funkcjonariuszy w „szarej, papierowej torbie obszytej nicią, opieczętowanej i oznakowanej”.

Kto i po co przepakował odzież przed badaniem?

Ekspert kryminalistyki z Uniwersytetu Śląskiego dr Michał Gramatyka (biegły komisji śledczej) uważa, że kurtki agentki nie zabezpieczono właściwie – „w protokole zabezpieczenia jest opisana w sposób umożliwiający jedynie grupową identyfikację”.

Jeżeli kurtkę przed badaniem kryminalistycznym zamieniono, byłby to kolejny element wskazujący na to, że zaraz po śmierci Blidy zacierano ślady. Wbrew ustaleniom łódzkiej prokuratury.

Zagadki akcji w domu Blidy

Umarzając śledztwo w sprawie zacierania śladów po śmierci Barbary Blidy, prokuratura w Łodzi nie wyjaśniła najważniejszych wątpliwości. Jest ich nawet więcej, niż było.

Z policyjnej notatki z 25 kwietnia 2007 r. wynika, że Barbara P., funkcjonariuszka, która była w łazience z Blidą w chwili jej śmierci, umyła ręce przed poddaniem się badaniu na obecność prochu. Zrobiła to, mimo że powinna się wstrzymać do przyjazdu specjalistów od kryminalistyki. Chociaż umycie rąk znacznie utrudniło zbadanie śladów, prokurator Radomił Bartodziejski w uzasadnieniu umorzenia śledztwa nie komentuje tego wątku.

Brak odcisków

Jeszcze mniej miejsca poświęca kluczowej dla kwestii zacierania śladów sprawie braku odcisków palców na rewolwerze, z którego strzału zginęła Blida.

Badający jej śmierć posłowie komisji śledczej zwrócili uwagę, że broń sprawia wrażenie, jakby ktoś ją wytarł. Rewolwer najpierw trzymała Barbara Blida, a potem jej mąż, który na polecenie dowodzącego akcją przełożył ją z podłogi do umywalki. Mimo to na broni nie znaleziono ani śladów DNA, ani linii papilarnych. Nie było ich nawet na języku spustowym, choć eksperci stwierdzili, że jego naciśnięcie wymagało wyjątkowo dużej siły. Powinien ustąpić pod naciskiem ok. 3 kg. A ten wymagał aż 7 kg!

Na rewolwerze znaleziono dwie nitki: białą wełnianą i zieloną syntetyczną. Nie dało się ustalić, skąd pochodzą, bo „nie posiadały swoich odpowiedników wśród zabezpieczonej na miejscu odzieży oraz innych przedmiotów”.

Brak śladów palców i nitki potwierdzały przypuszczenia, że ktoś mógł wytrzeć broń. Ale prokurator bez wahań przyjął wersję, że nitki „były efektem przypadkowego naniesienia, co w przyrodzie jest zjawiskiem powszechnym”. Braku śladów nie skomentował.

Tymczasem jedna z hipotez komisji jest taka, że Blida zginęła od przypadkowego strzału, który padł w trakcie szamotaniny z funkcjonariuszką Barbarą P. Doszło do niej, gdy agentka zobaczyła rewolwer i próbowała go Blidzie zabrać. ABW nie wiedziała, że w domu Blidów jest broń, bo wcześniej tego nie sprawdziła. Agentka mogła czuć się winna, bo nie przeszukała Blidy i nie sprawdziła łazienki. Potem więc koledzy próbowali ją ratować, zacierając ślady tego, co się stało naprawdę. Wytarli rewolwer, bo mogły być na niej odciski i DNA Barbary P.

Zagadka Tomasza F.

Prokurator w uzasadnieniu nie wyjaśnia, dlaczego oględziny miejsca dramatu zostały zarządzone dopiero o 10.50 (czyli ponad 3 godziny po stwierdzeniu śmierci Blidy), skoro pierwsi policjanci przyjechali do domu Blidów już o 6.30. Potem dojeżdżały kolejne ekipy policyjne, a prokuratorzy przyjechali między 9 a 10.

Zupełnie zagadkowa jest postać funkcjonariusza ABW Tomasza F., kierowcy, który przywiózł pod dom Blidów agentkę mającą filmować zatrzymanie Blidy. Komisja śledcza ustaliła, że nie był zwykłym kierowcą, ale funkcjonariuszem wydziału operacyjnego. Co zatem robił w domu Blidów, skoro zatrzymania mieli dokonać funkcjonariusze wydziału śledczego?

Polecenie wejścia do domu Blidów Tomasz F. dostał od naczelnika wydziału operacyjnego, chociaż na miejscu funkcjonariuszami ABW dowodził kto inny. Miał – jak zeznał przed komisją – „sprawdzić, czy kolegom i koleżance nie potrzebna jest pomoc”. Pilnował, by nikt postronny nie wszedł do domu (ale przecież na zewnątrz stali policjanci i mieli rozkaz nikogo nie wpuszczać), i wreszcie brał udział w przeszukaniu mieszkania, chociaż nie wydali mu takiego polecenia ani policjanci, ani prokuratorzy. Nie pamięta, czego szukał, bo nie dostał żadnego spisu dokumentów, które miałby znaleźć.

F. był jedynym funkcjonariuszem ABW, który był domu Blidów przez cały dzień, niemal 16 godzin. Nikt nie pobrał od niego odcisków palców, nikomu też nie zdał raportu z tego, co tam robił.

Z uzasadnienia wynika, że F. po strzale wszedł do domu i poszedł do łazienki, kiedy jeszcze trwała reanimacja Blidy. Przejął od Barbary P. kroplówkę. I asystował lekarzom aż do zgonu Blidy. Mimo to prokurator pisze, że do łazienki do czasu zakończenia reanimacji „nie wchodziły żadne osoby poza członkami ekip medycznych”!

Kto był w łazience, jest ważne. Tam znajdowała się broń, z której padł strzał i z której tajemniczo zniknęły ślady.

Rozgrzane telefony agentów

Prokurator Bartodziejski w ogóle nie analizuje wątku, że agenci ABW po śmierci Blidy przez kilka godzin bezustannie wydzwaniali.

Np. Barbara P. dzwoniła aż 50 razy, i to mniej więcej w tym samym czasie, gdy pomagała w reanimacji Blidy. Wiceszef ABW Grzegorz Ocieczek dzwonił 123 razy do 29 osób; Michał Cichy, naczelnik wydziału śledczego ABW w Katowicach – 225 połączeń do 73 osób (twierdzi, że dzwonił do dziennikarzy).

Niestety, nie da się ustalić, kto do kogo dzwonił, bo funkcjonariusze zeznali, że wymieniali się telefonami, pożyczali je sobie, gdy się rozładowały. Eksperci od służb specjalnych twierdzą, że to dobrze im znana tzw. kombinacja operacyjna, która uniemożliwia ustalenia, kto, z kim i kiedy rozmawiał. Funkcjonariusze ABW są szkoleni, jak to robić.

Część uzasadnienia (dwie strony z 40) jest tajna. Dlaczego? Rzecznik łódzkiej prokuratury Krzysztof Kopania: – Bo dotyczyły materiałów tajnych przekazanych prokuraturze przez ABW.

– To bardzo dziwne, bo wcześniej dostawaliśmy wszystkie niejawne materiały, mogliśmy je przeglądać w naszej tajnej kancelarii – mówi Marek Wójcik (PO) z komisji śledczej. Jego zdaniem w tajnej części mógł się znaleźć „opis jakiejś operacji, która była prowadzona w domu Blidy po jej śmierci”.

Z lektury uzasadnienia wynika, że śledztwo tak naprawdę nie dotyczyło zacierania śladów (art. 239 Kodeksu karnego), ale znacznie łagodniej karanego przekroczenia uprawnień (art. 231), czyli tzw. przestępstwa urzędniczego. – W ten sposób prokurator nie badał mataczenia, a tylko przekroczenie uprawnień czy niedopełnienie obowiązków – komentuje Ryszard Kalisz, szef sejmowej komisji śledczej. – A to zupełnie co innego. Zastosowanie art. 231 a nieużycie 239 pozwoliło prokuratorowi na umorzenie śledztwa.

Jak poinformował nas rzecznik Prokuratury Generalnej, przeanalizuje ona decyzję o umorzeniu i przekaże wnioski do łódzkiej apelacji, która nadzoruje łódzką prokuraturę okręgową.

gazeta.pl

Sędzia naruszyła zasady etyki zawodowej. I awansowała

Sąd dyscyplinarny uznał, że katowicka sędzia, orzekając w sprawach z udziałem adwokata, z którym była emocjonalnie związana, naruszyła zasady etyki zawodowej. Tuż przed tym wyrokiem sędzia jednak awansowała. – To niedopuszczalne i trzeba to wyjaśnić – mówi członek Krajowej Rady Sądownictwa.

Sprawa dotyczy sędzi Hanny Sz., byłej rzecznik prasowej Sądu Okręgowego w Katowicach. Kilka dni temu sąd dyscyplinarny uznał, że naruszyła ona zasady etyki sędziowskiej. – Sąd nie mógł jednak wymierzyć jej kary, bo karalność czynu uległa przedawnieniu – potwierdza sędzia Wojciech Dziuban, rzecznik prasowy Sądu Apelacyjnego w Krakowie, przed którym toczył się dyscyplinarny proces sędzi Hanny Sz.

Wszczęto go po publikacji „Gazety”, która trzy lata temu ujawniła, że w 2005 roku sędzia nagminnie wyznaczała jako obrońcę z urzędu jednego z katowickich adwokatów. Za udział w rozprawie mecenas dostawał kilkaset złotych. Tylko w 2005 roku zarobił w ten sposób około 60 tys. zł. Dodatkowo sędzia Hanna Sz. orzekała w 26 sprawach, w których występował ten adwokat. Nie byłoby w tym nic nagannego, gdyby nie fakt, że co najmniej od drugiej połowy 2004 r. sędzia była emocjonalnie związana z mecenasem, co było jedną z przyczyn rozpadu jej małżeństwa.

Po naszej publikacji zastępca rzecznika dyscyplinarnego przy Sądzie Apelacyjnym w Katowicach wszczął postępowanie wyjaśniające. Kodeks jasno wskazuje bowiem, że sędzia nie może być emocjonalnie związany z uczestnikami postępowania (jeżeli tak jest, powinien się wyłączyć z orzekania) lub ich faworyzować.

Sędzi Hannie Sz. przedstawiono zarzut uchybienia godności sędziowskiej oraz działania sprzecznego z etyką zawodową. Groziło jej wydalenie z zawodu. Proces dyscyplinarny toczył się dwa lata. Początkowo została uniewinniona, jednak Sąd Najwyższy krytycznie podszedł do tego wyroku i uchylił go. Teraz uznano winę sędzi, ale stwierdzono, że nie można jej ukarać.

Dwa miesiące przed tym wyrokiem prezes Sądu Okręgowego w Katowicach wiedząc, że trwa sprawa dyscyplinarna, powołała Hannę Sz. na stanowisko wiceprzewodniczącego wydziału XXIII. To awans oznaczający większy prestiż oraz podwyżkę. Sędzia dostała bowiem dodatek funkcyjny w wysokości około 1000 zł.

– Podejmując tę decyzję kierowałam się zasadą domniemania niewinności oraz oceną całego dorobku zawodowego sędzi – mówi Monika Śliwińska, prezes katowickiego sądu. Dodaje, że kandydaturę Hanny Sz. pozytywnie zaopiniowało również kolegium Sądu Okręgowego. – Jak tylko dostanę wyrok, zapoznam kolegium z jego uzasadnieniem i poproszę o opinię. Dopiero wtedy zdecyduję, co dalej – podkreśla prezes Śliwińska.

Profesor Marian Filar, członek Krajowej Rady Sądownictwa, był zdumiony, że tuż przed zakończeniem procesu dyscyplinarnego awansowano sędziego, na którym ciążyły tak poważne zarzuty. – Muszę powiedzieć kolokwialnie, bo inaczej nie mogę, że to są jakieś jaja, na które wymiar sprawiedliwości nie może sobie pozwolić – stwierdził profesor. Dodał, że na najbliższym posiedzeniu KRS poruszy ten temat. – Bo wymiar sprawiedliwości musi być jak żona Cezara – podkreśla.

Zaskoczenia nie kryje także doktor Adam Bodnar, sekretarz Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka. – Podjęcie decyzji przed ogłoszeniem wyroku, który jak się okazuje stwierdza winę, źle świadczy o kierownictwie sądu oraz członkach jego kolegium. I uderza w wizerunek sądu jako instytucji – podkreśla doktor Bodnar.

Sędzia Hanna Sz. powiedziała nam wczoraj, że zaskarży wyrok sądu dyscyplinarnego. Nie chciała go jednak komentować. – To, co mam do powiedzenia, napiszę – stwierdziła.

Wyrok z aprobatą przyjął zastępca rzecznika dyscyplinarnego Sądu Apelacyjnego w Katowicach, który prowadził postępowanie przeciwko sędzi Hannie Sz. Nie ma zamiaru go zaskarżać. – Sąd dyscyplinarny podzielił wszystkie podniesione przez niego zarzuty. Trudno natomiast polemizować z przedawnieniem karalności – wyjaśnia sędzia Waldemar Szmidt, rzecznik prasowy Sądu Apelacyjnego w Katowicach. Dodał, że kwestia awansu Hanny Sz. należy wyłącznie do kompetencji prezesa Sądu Okręgowego i nie była ona konsultowana ani aprobowana przez Sąd Apelacyjny.

Źródło: Gazeta Wyborcza Katowice

Pracownik skarbówki szantażował przedsiębiorcę dla kobiety?

Pracownik wywiadu skarbowego z Katowic zagroził szefowi prywatnej firmy, że jeśli obniży pensję narzeczonej urzędnika, spotkają go kłopoty. „Gazeta” dotarła do nagrania tej rozmowy
Robert O. pracuje w wywiadzie skarbowym. To najbardziej tajna komórka Urzędu Kontroli Skarbowej w Katowicach. Zatrudnieni w wywiadzie urzędnicy drogą operacyjną weryfikują rzetelność składanych deklaracji podatkowych oraz tropią nieujawnione dochody. Za zgodą sądów mogą też zakładać podsłuchy.

14 grudnia zeszłego roku Robert O. pojawił się w przychodni weterynaryjnej w Dąbrowie Górniczej. Jego narzeczona Renata (obecnie już żona) była tam lekarką. Kobieta wielokrotnie chwaliła się, że jej przyszły mąż „jest wysoko postawionym pracownikiem urzędu skarbowego”.

Robert O. spotkał się z właścicielem przychodni oraz jej menedżerką. Rozmawiał o wynagrodzeniu narzeczonej. Lekarka zarabiała 3 tys. zł netto, jednak z powodu złej sytuacji finansowej kierownictwo przychodni chciało w styczniu zmniejszyć jej pensję do 2 tys. zł oraz dodać procent z obrotów. „Dla mnie te dwa tysiące to obraza jej, jak i mnie jako jej przyszłego męża. (…) U mnie w firmie nieco mniej zarabia portier” – stwierdził pracownik wywiadu skarbowego. Nie wiedział, że trwająca półtorej godziny rozmowa jest nagrywana. „Gazeta” dotarła do kopii nagrania.

Robert O. powiedział właścicielowi przychodni, że jest ekonomistą i prawnikiem oraz że od 15 lat pracuje w służbach skarbowych. „Jestem tu absolutnie prywatnie, to jest czas poświęcony dla ciebie, abyś wyciągnął wnioski” – zaznaczył, po czym zaczął mówić, że według jego wiedzy ściany w przychodni nie są przystosowane do obsługi rentgena [muszą być zabezpieczone tak, aby zatrzymywały promieniowanie – przyp. red.], że pracownikom część wynagrodzenia wypłaca się „pod stołem” bez opodatkowania i oskładkowania, że są nieprawidłowości w obrocie lekami psychotropowymi oraz że nie prowadzi się ewidencji nadgodzin.

„Pracuję w firmie państwowej, w służbach skarbowych, pracuję kupę czasu, widziałem różne przypadki. Jak przyjdzie urząd skarbowy, to masz przesrane, jak do tego przyjdzie ZUS i nadzór weterynaryjny, to masz problem. Ja z nimi współpracuję, łącznie z prokuraturą. (…) Jeśli ja wykorzystam drogę służbową, to tej przychodni nie ma” – oznajmił jej właścicielowi Robert O.

Mężczyzna twierdził, że lekarka z takimi kwalifikacjami jak jego narzeczona w Krakowie czy we Wrocławiu zarabia od 5,5 do 7,5 tys. zł brutto. „Ja widzę to tak, że od stycznia Renia ma w netcie trzy tysiące złotych, to jest jakieś 4,5 tys. zł brutto. Ja kontrolowałem takich firm jak ta mnóstwo i uważam, że dla takiej firmy to żadne koszty” – stwierdził Robert O. Dodał, że jak do przychodni wpadnie prokuratura i ABW, to zostanie ona zamknięta. „Ja cię nie straszę, ja ci udzielam darmowej porady prawnej. Jestem tu pierwszy i ostatni raz. Myślę, że jesteś osobą rozsądną. Tyle z mojej strony. Ja uważam, że 3 tys. zł dla Reni to kwota adekwatna (…) Jak będę nieludzki, to będą ludzie ode mnie służbowo i nie będzie tak miło jak teraz” – podkreślił.

Właściciele przychodni nie ulegli szantażowi i z powodu utraty zaufania zwolnili narzeczoną Roberta O. z pracy. Zawiadomili też prokuraturę o podejrzeniu popełnienia przez niego przestępstwa. Dołączyli do niego kopię nagrania rozmowy.

– Jak długo pracuję w zawodzie, to z taką historią jeszcze się nie spotkałem. Trudno uwierzyć, że urzędnik państwowy mógł się tak zachować – mówi prokurator Zbigniew Zięba, szef Prokuratury Rejonowej w Dąbrowie Górniczej, która wszczęła śledztwo w sprawie powoływania się przez Roberta O. na wpływy w instytucjach publicznych. Zaraz po zwolnieniu lekarki do przychodni weterynaryjnej zaczęły bowiem wchodzić kontrole z inspekcji pracy, ZUS-u, instytutu atomistyki i nadzoru farmaceutycznego. – Sprawdzamy, kto je zainspirował do działania – mówi prokurator Zięba.

Minister Julia Pitera, pełnomocniczka premiera ds. zapobiegania nieprawidłowościom w instytucjach publicznych, uważa sprawę za skandaliczną. – Zamieszany w nią pracownik UKS-u powinien natychmiast zostać odsunięty od czynności służbowych, a zewnętrzna kontrola powinna sprawdzić, czy w podobny sposób nie działał już wcześniej. Bo tupet, z jakim stawiał żądania, wskazuje, że nie był to pierwszy raz – mówi Pitera. I chwali postawę właścicieli przychodni, którzy nie ulegli szantażowi. – Gdyby się ugięli, prawdopodobnie za jakiś czas dostaliby od tego pana kolejną prośbę nie do odrzucenia – podkreśla minister.

Szefowie katowickiego UKS-u dwa tygodnie temu dostali kopię nagrania rozmowy z Robertem O. Rozpoznali na nim głos swojego pracownika i przenieśli go do pracy w administracji. – Wszczęliśmy też postępowanie wyjaśniające, a po jego zakończeniu będziemy rozważali wszczęcie postępowania dyscyplinarnego – mówi Jacek Przypaśniak, dyrektor UKS-u w Katowicach.

Z Robertem O. nie udało się nam porozmawiać. Jest na zwolnieniu lekarskim. Właściciele przychodni też odmówili komentarza w sprawie. – Nie chcemy zaszkodzić śledztwu – stwierdzili.

Katowice: Pełnomocnik Kościoła w rękach agentów CBA

Marek P., pełnomocnik kościoła przed komisją majątkową MSWiA został zatrzymany przez CBA. Zarzuty: korupcja i gigantyczne oszustwa. Gliwicka prokuratura złożyła wniosek o jego aresztowanie. Marek P. to były oficer śląskiej Służby Bezpieczeństwa, który wkradł się w łaski Kościoła i przez kilkanaście lat zajmował się odzyskiwaniem dla niego utraconego majątku. Decyzje w tej sprawie wydaje komisja majątkowa MSWiA i stanowi to rekompensatę za nieruchomości i grunty zabrane Kościołowi w czasach PRL-u.

Parafie z całego kraju prosiły Marka P., aby reprezentował je przed komisją majątkową. Były oficer SB był bowiem nie tylko skuteczny, ale także potrafił sprawić, że członkowie komisji akceptowali niską wycenę przekazywanych terenów. Chodziło o to, aby Kościół dostał jak najwięcej hektarów. Marek P. pośredniczył potem w ich sprzedaży.

Na współpracy z Kościołem Marek P. dorobił się majątku, ma świetnie prosperujące firmy w Bielsku-Białej i Krakowie. W niedzielę na zlecenie gliwickiej prokuratury został zatrzymany przez agentów Centralnego Biura Antykorupcyjnego. – Przedstawiliśmy mu cztery zarzuty dotyczące korumpowania członka komisji majątkowej oraz oszustw na ponad 10 mln zł – potwierdził nam prokurator Michał Szułczyński, rzecznik prasowy Prokuratury Okręgowej w Gliwicach, która prowadzi śledztwo w sprawie nieprawidłowości przy odzyskiwaniu kościelnej ziemi. We wtorek do sądu trafił wniosek o jego aresztowanie.

Według naszych informacji zatrzymanie Marka P. było możliwe dzięki zeznaniom Dariusza Moskały, jego byłego bliskiego współpracownika. Moskala zasiadał w zarządach wszystkich spółek kontrolowanych przez Marka P. Kiedy poróżnił się z nim o pieniądze, zaczął zeznawać o interesach byłego oficera SB. Zdradził też, dlaczego był on tak skuteczny w odzyskiwaniu kościelnego majątku.

Moskała opowiedział śledczym m.in., że na polecenie Marka P. dał 20 tys. zł łapówki reprezentującemu stronę kościelną członkowi komisji majątkowej MSWiA. Po co była łapówka? Aby komisja wydała pozytywną decyzję o przyznaniu parafii, której pełnomocnikiem była Marek P., odpowiedniej rekompensaty.

Według prokuratury Marek P. wyszukiwał też rzeczoznawców, którzy wydawali fałszywe opinie co do wyceny gruntów, o zwrot których ubiegał się Kościół. Tak było m.in. z nieruchomościami przejętymi w Zabrzu przez działające przy krakowskim zakonie albertynek Towarzystwo Pomocy dla Bezdomnych im. Brata Alberta. Biegły, który sporządził dla niego opinię grunty wycenił na 7 mln zł, kiedy ich faktyczna wartość wynosiła co najmniej 40 mln zł. Zaraz po otrzymaniu tej działki albertynki sprzedały je firmie TDJ Investments, która należy do Tomasza D. (ma przedstawione zarzuty w sprawie handlu kościelną ziemią), jednego z najbogatszych Polaków.

Kilka miesięcy temu „Rzeczpospolita” ujawniła, że Marek P. już rok temu przygotowywał się do zatrzymania przez służby specjalne i zdeponował u Moskały 13 kartonów z dokumentacją dotycząca swojej działalności przed komisją majątkową. Dodatkowo założył w Czechach firmę, która miała przejąć udziały w jego polskich firmach.

W ciągu 19 lat działalności komisja majątkowa przy MSWiA przekazała Kościołowi 490 nieruchomości, w tym m.in. 19 szpitali, 8 domów dziecka, 26 szkół, 9 przedszkoli, 3 muzea, teatry i biblioteki. Ponadto budynki archiwum, prokuratury, sądu, izby skarbowej, operetki, a nawet browar. Wartość nieruchomości zwróconych lub przekazanych w zamian – gdy przedwojennej własności nie można było zwrócić – to 24,1 mld zł! Kolejne 107,5 mln zł to rekompensaty oraz odszkodowania wypłacone gotówce.

W tym czasie Marek P. reprezentował przed komisją interesy m.in. krakowskich albertynek, bazyliki Mariackiej w Krakowie, parafii Jana Chrzciciela w Bielsku-Białej, sióstr elżbietanek, czy też Polskiej Kongregacji Cystersów.

Kim jest Marek P.

Na początku lat 70. Marek P. przeniósł się z MO do Służby Bezpieczeństwa w Katowicach. Był inspektorem w wydziale śledczym, zajmował się sprawami gospodarczymi. „Newsweek” ujawnił, że miał 12 kontaktow operacyjnych i trzech tajnych współpracowników. W trakcie służby skończył studium nauk spolecznych przy komitecie wojewódzkim PZPR w Katowicach. Pod koniec lat 70. wyjechał do Austrii, gdzie zajął się biznesmen. Do Polski wrócił w latach 90. Według „Newsweeka” widywano go u arcybiskupa Damiana Zimonia, metropolity górnośląskiego oraz biskupa Tadeusza Rakoczego, biskupa diecezji bielsko-żywieckiej.Wtedy też zaczął odzyskiwać majątek dla Kościoła. – Wszystko, co robię, robię zgodnie z prawem – mówił na kilka miesięcy temu P.

Źródło: Gazeta Wyborcza Katowice

Zabrze: Okradli sklep. Ubezpieczyciel wypłacił tylko za szybę

– Płaciłam składki i zostałam nabita w butelkę – skarży się Bożena Gałążewska, która prowadzi sklep spożywczy w Zabrzu. Złodzieje wynieśli towar za 14 tys. zł, ale z ubezpieczenia wypłacono jej tylko 57 zł za wybitą szybę.

Sklep mieści się w jednym z bloków na zabrzańskim osiedlu Kopernika przy ul. Keplera. Łupem złodziei padł w noc sylwestrową. W pierwszym dniu roku, gdy pani Bożena przyszła go otworzyć, zastała sforsowane najprawdopodobniej łomem drzwi. Półki były splądrowane. Brakowało papierosów, alkoholu i słodyczy – razem za 14 tys. zł.

Właścicielka od takich zdarzeń była ubezpieczona. Dlatego liczyła, że PZU pokryje choć część strat. Była zdruzgotana, kiedy okazało się, że dostanie pieniądze tylko za zbitą szybę – 57 zł. Jakie było wyjaśnienie ubezpieczyciela? – Dowiedziałam się, że drzwi były nieprawidłowo zabezpieczone. Ale to bzdura. W umowie zapisano, że skoro w drzwiach nie da się zamontować drugiego zamka, mam wstawić kratę zamykaną od wewnątrz sklepu na dwie kłódki. Kiedy doszło do kradzieży, okazało się, że to za mało. Do teraz nie wiem, jaki jest oficjalny powód odmowy wypłacenia ubezpieczenia. Usłyszałam jedynie słowną sugestię, że krata powinna być od zewnątrz. Ale przez cztery lata, kiedy agent przyjeżdżał odnawiać umowę, twierdził, że wszystko jest zgodnie z wymogami. Po prostu mnie oszukał – denerwuje się właścicielka sklepu.

Roczna składka, którą pani Bożena wpłacała do PZU za ubezpieczenie sklepu, wynosiła ponad 1,5 tys. zł. W maju po ulewnych opadach zaczął przeciekać dach i woda zalała ściany. – Kolejny raz zwróciłam się do PZU. Likwidator wycenił szkody na 750 zł i znów dowiedziałam się, że nie dostanę pieniędzy, bo wartość szkody jest zbyt niska. Po prostu ręce opadają. Człowiek płaci im pieniądze i nic z tego nie ma. Nie stać mnie na prawnika, żeby dochodzić swoich praw – skarży się kobieta.

Sprawę próbujemy wyjaśnić w zabrzańskim inspektoracie firmy. – Na ten temat rozmawiamy jedynie z klientem albo jego pełnomocnikiem – ucina rozmowę jedna z pracownic.

W warszawskiej centrali dowiadujemy się, że słowa agenta, z którym podpisujemy umowę, są ważne, ale jeszcze ważniejsze jest to, co na papierze. – Po państwa sygnale przyjrzymy się całej sprawie jeszcze raz – obiecuje Michał Witkowski, rzecznik prasowy PZU.

Źródło: Gazeta Wyborcza Katowice

Pszczyna: Prywatne fotoradary do kontroli. Wolno karać kierowców?

Nadzieja dla 15 tys. kierowców, którzy złamali przepisy drogowe w Pszczynie. Na polecenie wojewody śląskiego policja skontroluje, czy tamtejsza straż miejska miała prawo karać kierowców sfotografowanych przez prywatne fotoradary.

W czwartkowej „Gazecie” (https://bezprawie.pl/?p=151) napisaliśmy, że władze Pszczyny wynajęły prywatną firmę Radarsystem, która wystawia własne radary na drogach. Jej pracownicy stają na poboczu nieoznakowanymi samochodami i polują na piratów. Potem przygotowują dokumentację potrzebną do wystawienia mandatu. Numery rejestracyjne namierzonych aut sprawdzają strażnicy miejscy, którzy zajmują się karaniem kierowców. Od marca prywatne fotoradary zrobiły 15 tys. zdjęć. Do wczoraj kierowcy zapłacili już 1,4 tys. mandatów na ponad 220 tys. zł. Prawie połowa tej kwoty trafi na konto Radarsystemu, z każdego mandatu firma ma bowiem 80 zł prowizji. Za resztę władze miasta chcą budować drogi, przejścia dla pieszych i montować nowe oświetlenie wzdłuż dróg.

Wczoraj policja na polecenie wojewody śląskiego zdecydowała się skontrolować pszczyńską straż miejską. Według Andrzeja Jaworskiego z Wydziału Bezpieczeństwa i Zarządzania Kryzysowego Śląskiego Urzędu Wojewódzkiego policjanci będą musieli sprawdzić, czy pracownicy prywatnej firmy mają dostęp do danych osobowych karanych kierowców. Zbadają też, jak wykorzystywane są wpływy z mandatów. – Zgodnie z przepisami w całości powinny zasilić budżet gminy. Tych pieniędzy nie można dzielić i przekazywać w części firmie wynajmującej fotoradary – mówi Jaworski.

Jeśli okaże się, że były jakieś nieprawidłowości, kierowcy, którzy już zapłacili mandaty, będą mogli wystąpić na drogę sądową, żądając zwrotu pieniędzy.

Jednak Tomasz Drąszkowski, wiceburmistrz Pszczyny, zapewnia „Gazetę”, że umowa z Radarsystemem jest zgodna z przepisami MSWiA, dostęp do danych osobowych mają wyłącznie strażnicy miejscy, a fotoradary mają homologację.

Tymczasem mieszkańcy Pszczyny są oburzeni, że prywatna firma poluje w mieście na kierowców. Założyli nawet Społeczny Komitet Obrony Kierowców, który skupia ukaranych mandatem. Zapowiadają też złożenie grupowego pozwu przeciwko władzom miasta. Oprócz tego na Facebooku stworzyli profil „Nie! dla fotoradarów w Pszczynie”. „Strażnicy miejscy powinni patrolować parki, a nie ścigać piratów drogowych” – podkreślają w internecie.

Kilka lat temu z pomysłu wynajęcia prywatnych fotoradarów wycofały się Tychy. – Testowaliśmy te urządzenia, ale uznaliśmy, że nie tędy droga. Nie sztuką jest polować na kierowców i karać ich mandatami. Postanowiliśmy położyć nacisk na prewencję – mówi Adam Draczyński, zastępca komendanta tyskiej straży miejskiej. Przed przejściami dla pieszych montuje się więc garby lub słupki, które uniemożliwiają parkowanie (dzięki temu piesi są widoczni z daleka), zakłada się barierki uniemożliwiające wtargnięcie pieszych i rowerzystów na przejście oraz tworzy przy głównych ulicach miejsca parkingowe, które spowalniają ruch samochodów. – I to przynosi efekty – podkreśla Draczyński.

Z fotoradarów zrezygnowało też Zawiercie, które jako pierwsze miasto w regionie podpisało umowę z prywatną firmą. Okazało się jednak, że z 3,5 tys. wystawionych mandatów udało się wyegzekwować tylko 100 tys. zł, z czego ponad połowa trafiła na konto firmy. W dodatku ściganie sfotografowanych kierowców sparaliżowało pracę strażników, którzy np. przez rok musieli szukać jakiegoś kierowcy.

Źródło: Gazeta Wyborcza Katowice

Pszczyna: Prywaciarz robi zdjęcia kierowcom. Od jednego ma 80 zł

Władze Pszczyny wynajęły prywatną firmę, która ustawia swoje fotoradary i łapie kierowców łamiących przepisy. Od marca zarejestrowała 15 tysięcy wykroczeń. – To maszynka do robienia pieniędzy. I to naszym kosztem – denerwują się mieszkańcy, którzy założyli Społeczny Komitet Obrony Kierowców

Na pomysł wynajęcia prywatnej firmy z fotoradarami wpadł Tomasz Drąszkowski, wiceburmistrz Pszczyny. Miał dość piratów pędzących po ulicach miasta. – Na zakup własnego fotoradaru oraz programu do jego obsługi nas nie stać, nieopłacalna była też dzierżawa. Zdecydowaliśmy, że poszukamy firmy, która zajmie się wszystkim od początku do końca – mówi wiceburmistrz.

Wybór padł na firmę Radarsystem z Gdańska. Od marca w wybrane dni pracownicy Radarsystemu przyjeżdżają nieoznakowanymi samochodami do Pszczyny i robią zdjęcia kierowcom przekraczającym prędkość. Zdarza się, że nawet nie wyciągają sprzętu, tylko fotografują z zaparkowanego na poboczu auta.

Urządzenia są ustawione w taki sposób, że rejestrują auta, które przekroczą dozwoloną prędkość o 21 km/h. Potem graficy Radarsystemu wywołują zdjęcia oraz przygotowują wnioski o ukaranie kierowcy mandatem. Tak opracowana dokumentacja trafia do straży miejskiej, która po numerach rejestracyjnych ustala właściciela auta i wzywa go do zapłacenia mandatu. Jego wysokość waha się od 200 do 500 zł. Radarsystem od każdego zapłaconego mandatu dostaje 80 zł. Zgodnie z podpisaną z władzami miasta umową w ciągu trzech lat (na tyle została zawarta) firma nie może jednak zarobić więcej niż 740 tys. zł.

Od marca dwa pracujące w Pszczynie prywatne fotoradary zrobiły zdjęcia 15 tysiącom kierowców, którzy złamali przepisy ruchu drogowego. Wśród nich jest wielu urzędników, policjantów i lokalnych VIP-ów. Do wczoraj strażnikom miejskim udało się wystawić 1,4 tys. mandatów na ponad 220 tys. zł. – Pieniądze z fotoradarów będziemy inwestowali wyłącznie w budowę nowych dróg, progów zwalniających, parkingów, malowanie pasów czy wymianę oświetlenia – mówi wiceburmistrz Drąszkowski. Nie spodziewał się, że aż tak wielu kierowców zostanie sfotografowanych przez fotoradary. Nie wyklucza więc, że od września zdjęcia będą robione tylko tym, którzy przekroczą prędkość o 30 lub 40 km/h. – Jednak pierwszy efekt osiągnęliśmy, bo ludzie zaczęli wolniej jeździć po mieście – mówi wiceburmistrz.

Mieszkańcom nie spodobał się jednak pomysł władz miasta. Uważają, że fotoradary to maszynka do robienia pieniędzy. Piszą skargi do burmistrza, na policję i zapowiadają, że przed wyborami będą prowadzili kampanię przeciwko obecnym władzom miasta. Ci, którzy zostali ukarani mandatami, założyli nawet Społeczny Komitet Obrony Kierowców. Zarzucają władzom gminy, że prywatne radary działają nielegalnie. „Sprzeciwiamy się, aby prywatna firma czerpała korzyści finansowe z naszych mandatów. Chcemy zgrupować jak najwięcej poszkodowanych kierowców i przygotować grupowy pozew sądowy” – czytamy na stronie internetowej komitetu, który wczoraj miał już 80 członków.

Wiceburmistrz Drąszkowski zapewnia, że umowa z Radarsystemem została zawarta zgodnie z prawem, a fotoradary mają wszelkie potrzebne homologacje.

– Gminy mogą zawierać umowy na użyczenie lub dzierżawienie fotoradarów – potwierdza Małgorzata Woźniak, rzeczniczka Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Jednak z pojawienia się w mieście prywatnych fotoradarów nie jest zadowolona pszczyńska policja, która co miesiąc musi wydawać zgodę na ich ustawienie. – Najczęściej robią zdjęcia w rejonie DK1, gdzie złapanie jadącego za szybko kierowcy nie jest żadną sztuką – mówi aspirant Marek Cader z komendy miejskiej w Pszczynie. Jego zdaniem straż miejska powinna się zająć patrolowaniem miasta, a nie łapaniem piratów drogowych. – To są nasze kompetencje – podkreśla Cader.

Drąszkowski nie spodziewał się takiej niechęci mieszkańców do fotoradarów. Nie ma jednak zamiaru wycofywać się z umowy z Radarsystemem. – Nikt nie lubi płacić mandatów, ale przepisy są po to, aby ich przestrzegać – wyjaśnia. Szefowie Radarsystemu nie odpowiedzieli wczoraj na nasze pytania.

Źródło: Gazeta Wyborcza Katowice

Sosnowiec: Policjant niewinny, ale do służby po latach nie wróci

Najpierw policjanta aresztowano, oskarżono o współudział w kradzieży samochodu i dyscyplinarnie zwolniono ze służby. Po siedmiu latach sąd go uniewinnił, ale przełożeni odmówili mu powrotu do służby, bo… proces był za długi.

– Walczę o powrót do policji, bo chcę pokazać kolegom, że nie można człowieka zwolnić za coś, czego nie zrobił, a potem udawać, że nic się nie stało – mówi starszy sierżant Krzysztof Z., były policjant z Sosnowca.

Jego problemy zaczęły się 13 czerwca 2001 r. Pilnował rusztowania rozłożonego wokół budynków komendy oraz sąsiadującej z nim prokuratury. Dla wygody siedział we własnym renault clio, którym co jakiś czas objeżdżał teren. Podczas jednej z rund zauważył pędzące w jego stronę dwa samochody. Chwilę później na drodze pojawił się goniący je radiowóz. Sierżant Krzysztof Z. przez krótkofalówkę usłyszał, że koledzy ścigają skradzionego fiata uno oraz pilotującego go renault clio. – Ja też jadę clio – zameldował przez radio dyżurnemu.

Porzuconego fiata znaleziono kilka kilometrów od komendy, po clio i złodziejach nie było śladu. Policjanci z patrolu uznali więc, że szukali auta należącego do sierżanta Z. Nie pomogło tłumaczenie, że złodziei pilotowało clio I, co wynikało z policyjnej notatki, a on ma clio II. Krzysztof Z. poprosił o nagrania z monitoringu komendy, które potwierdziłyby, że jeździł tylko dookoła budynku. Okazało się jednak, że obraz z kamer nie był nagrywany. Sierżanta zatrzymało Biuro Spraw Wewnętrznych (policja w policji), a jego mieszkanie przeszukano. Choć nie znaleziono dowodów na współpracę z przestępcami, trafił do aresztu. – Za kratami przesiedziałem trzy miesiące, sześć dni i dziesięć godzin – wspomina.

W październiku 2001 r. sierżant Z. został zwolniony ze służby. Stwierdzono, że zarzucany mu czyn nie budzi wątpliwości. Krzysztof Z. ma żal do przełożonych, że nie poczekali na zakończenie sprawy karnej.

O sprawiedliwość walczył siedem lat. Prokuratura kwestionowała każdy niekorzystny dla siebie wyrok, jednak w końcu podoficer został prawomocnie uniewinniony. Z wyrokiem poszedł do komendy i poprosił o ponowne przyjęcie do służby. Dowiedział się jednak, że to niemożliwe, bo proces trwał siedem lat, a dla policji to za długo. „Przepisy zezwalają na zmianę decyzji dyscyplinarnej wyłącznie w ciągu pięciu lat od daty jej uprawomocnienia. Po tym okresie jest to niemożliwe” – napisali prawnicy komendy.

Krzysztof Z. odwołał się do Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego, ale sąd uznał, że nie może uchylić decyzji o zwolnieniu ze służby, bo została ona podjęta po legalnie przeprowadzonym postępowaniu dyscyplinarnym i nie ma znaczenia, że jego wynik jest sprzeczny z prawomocnym wyrokiem sądu.

Zwolniony sierżant złożył wczoraj skargę kasacyjną do Naczelnego Sądu Administracyjnego. Jego sprawą zainteresowała się też Helsińska Fundacja Praw Człowieka. – Ta historia pokazuje, że ustawa o policji nie nadąża za rzeczywistością. Przecież to nie wina sierżanta Z., że sądy potrzebowały aż siedmiu lat, aby go oczyścić z podejrzeń – mówi Piotr Kubaszewski z fundacji. Jeśli NSA odrzuci kasację, fundacja złoży skargę do Trybunału Konstytucyjnego na policyjne przepisy.

– Chłopakowi zniszczono karierę, pozbawiono go praw emerytalnych, wsadzono za kratki jak zwykłego bandytę, a kiedy udowodnił, że to wszystko było bezprawne, zamyka mu się drzwi przed nosem. Tak się nie robi – mówi Wiesław Budak, wiceprzewodniczący zarządu wojewódzkiego NSZZ Policjantów.

Krzysztof Z. prowadzi teraz własną działalność gospodarczą.

PS Inicjały podoficera zostały zmienione.

Źródło: Gazeta Wyborcza Katowice

Będzin: Biznesmen złapany na radar kłóci się o… zapalniczkę

Biznesmen oskarżony o wyłudzenie ponad 300 mln zł nie chce zapłacić 300 zł mandatu za przekroczenie prędkości. Sądy zajmują się sprawą od siedmiu miesięcy, a poszło o… zapalniczkę.

Policjanci z Będzina w grudniu zeszłego roku zatrzymali na drodze luksusowego mercedesa. Radar pokazał, że kierowca przekroczył prędkość o 41 km/godz. Za to wykroczenie grozi mandat w wysokości 300 zł oraz osiem punktów karnych.

Kierowca poprosił jednak policjantów o pokazanie legalizacji radaru. Kiedy ją otrzymał, zaczął się domagać legalizacji zapalniczki, do której radar był podpięty. Zdumieni policjanci stwierdzili, że nie mają takiego dokumentu, bo nie ma obowiązku legalizacji takich urządzeń. W tej sytuacji kierowca oznajmił, że mandatu nie zapłaci. Stwierdził, że ma w aucie CB, dużo wcześniej został ostrzeżony o obecności patrolu i na pewno jechał przepisowo.

Nie byłoby w tej historii nic dziwnego, gdyby nie kierowca. To Józef J., były szef Colloseum, oskarżony o wyłudzenie ponad 300 mln zł z państwowych firm elektroenergetycznych. W 2002 r. wyjechał z kraju i zaczął się ukrywać. Ścigany przez CBŚ, ABW oraz Interpol został zatrzymany w Izraelu. Po deportacji trafił do aresztu w Katowicach. Opuścił go w grudniu 2007 r. po wpłaceniu rekordowej kaucji w wysokości 3 mln zł. Pieniądze przesłała 80-letnia Amerykanka. Józef J. odpowiada teraz przed sądem z wolnej stopy.

Na drodze w Będzinie Józef J. przedstawił się policjantom jako prezes Luksemburskiej Fundacji Praw Człowieka [sam ją założył, organizacja ma stać na straży praworządności – przyp. red.].

Podczas pierwszego posiedzenia, które odbyło się w trybie nakazowym, bez obecności obwinionego, wyłącznie na podstawie materiałów policji, sąd skazał Józefa J. na 400 zł grzywny. Biznesmen odwołał się od tego wyroku. Sąd ponownie rozpoznał sprawę i ponownie go skazał, tym razem na 300 zł grzywny oraz 130 zł kosztów procesu. Biznesmen znów się odwołał. W apelacji zarzucił sądowi błąd w ustaleniach faktycznych. Jego zdaniem pomiar prędkości był przeprowadzony w sposób wadliwy, ponieważ „warunkiem prawidłowego działania radaru jest podłączenie go do zasilania spełniającego wymogi przewidziane przez producenta”. Skoro więc policja nie miała legalizacji zapalniczki, Józef J. domaga się uniewinnienia.

– Sąd po raz kolejny zajmie się tą sprawą 8 września – mówi sędzia Jacek Krawczyk z Sądu Okręgowego w Katowicach.

Według nadkomisarza Włodzimierza Mogiły z wydziału ruchu drogowego komendy wojewódzkiej w Katowicach to tylko strata czasu i pieniędzy podatników. Przepisy mówią wyraźnie, że legalizację Urzędu Miar i Jakości musi mieć tylko radar, a źródło zasilania nie ma żadnego wpływu na wynik dokonywanego pomiaru. – Równie dobrze można by domagać się legalizacji akumulatora, z którego czerpane jest zasilanie, czy alternatora, który wytwarza prąd w aucie – mówi Mogiła.

Józef J. twierdzi, że angażuje w sprawę mandatu wymiar sprawiedliwości, bo nie czuje się winny. – Jak jadę za szybko, to płacę mandaty. Jednak w tym przypadku nie mam pewności, że wynik pomiaru, który mi pokazano, zrobiono na moim samochodzie – mówi były szef Colloseum. Zapewnia jednak, że jeśli przegra proces, zapłaci mandat.

Źródło: Gazeta Wyborcza Katowice