Zatrudniają syna dyrektora, wygrywają miejskie kontrakty

Dyrektor Tadeusz Dziuba odpowiada za większość miejskich inwestycji. Jest inżynierem, tak samo jego syn. A firma, która zatrudnia Dziubę juniora, wygrywa ratuszowe przetargi. Wydział inwestycji i remontów urzędu odpowiada za praktycznie wszystkie miejskie inwestycje, poza drogowymi. Co roku wydział dyrektora Tadeusza Dziuby gospodaruje milionami złotych.

Niedawno opisywaliśmy sprawę budowy basenu przy Zespole Szkół nr 7 przy ul. Roztocze. Na początku września z pompą przecinano tam wstęgę przy zakończonej inwestycji, ale basen nadal jest zamknięty. Budowa kosztowała około 8 mln zł, odpowiadała za nią firma Edach. Na forum internetowym „Gazety” pod naszą publikacją anonimowy internauta napisał, że pracownikiem Edachu jest syn dyrektora Dziuby.

Co wie ojciec o synu?

Sprawdziliśmy i rzeczywiście okazało się, że Paweł Dziuba jest młodym inżynierem budownictwa zatrudnionym w Edachu. Gdy zapytaliśmy o to Dziubę seniora, ten stwierdził, że jego potomek raczej już tam nie pracuje. – Był na stażu. Chyba przedłużono z nim umowę, ale nie jestem pewien. Syn ze mną już nie mieszka – podkreśla.

Dyrektor Dziuba widocznie nie ma pełnych informacji. – Pan Paweł Dziuba jest inżynierem budownictwa, który u nas zdobywa niezbędny staż potrzebny do starania się o uprawnienia kierownika budowy. Został przyjęty do naszej firmy 26 września ub.r. – potwierdza Mirosław Farion, dyrektor ds. handlowych Edachu.

Jednocześnie Farion broni się, że zlecenie na budowę basenu jego przedsiębiorstwo dostało dużo wcześniej, nim przyjęto Dziubę juniora. Umowę z miastem spółka podpisała jeszcze we wrześniu 2011 r.

Odkąd syn dyrektora zdobywa doświadczenie w Edachu, firma ta wygrała przynajmniej dwa miejskie przetargi. Wiosną ratusz zlecił jej budowę zaplecza socjalno-sanitarnego przy gimnazjum nr 16 na Czechowie. W tym miesiącu Edach zdobył kontrakt na ocieplenie gimnazjum nr 7 na LSM.

– Jego pracy u nas absolutnie nie można łączyć z tym, że jego ojciec jest dyrektorem wydziału inwestycji w ratuszu. Co więcej, dbamy o to, aby nie zajmował się projektami dla gminy. Zawsze wygrywamy przetargi, oferując najniższą cenę – przekonuje Farion. Twierdzi, że Edach nie może liczyć na jakiekolwiek preferencyjne traktowanie.

– Dość powiedzieć, że dla gminy budowaliśmy również żłobek przy ul. Wolskiej. Urząd poprosił nas o roboty nieuwzględnione w projekcie, zgodziliśmy się, a do tej pory nie otrzymaliśmy za to wynagrodzenia. Nie można więc mówić o jakiejkolwiek przychylności – udowadnia Farion.

Sam Paweł Dziuba wczoraj był dla nas nieuchwytny.

Czyste ręce dyrektora

Zapytany przez nas o to prezydent Lublina Krzysztof Żuk zapowiada, że ratuszowi kontrolerzy sprawdzą prawidłowość przetargów wygranych przez Edach: – Dla pełnego wyjaśnienia sprawy polecę jednak wydziałowi audytu i kontroli, aby zbadał przetargi, co do których mogą być wątpliwości.

Żuk zastrzega też, że wierzy, iż w całej sprawie dyrektor Dziuba zachował czyste ręce: – Na blisko sto przetargów ogłoszonych w tym roku ta firma wygrała zaledwie dwa. Dyrektor nie uczestniczył w postępowaniach przetargowych, nie brał udziału w głosowaniach, w których komisje wybierały zwycięzców, więc wszystko jest transparentne.

gazeta.pl

Czego obawia się VOTUM …

Firma VOTUM S.A. z Wrocławia po raz kolejny poczuła się zagrożona i domaga się cenzurowania opublikowanych na łamach naszego serwisu www.odszkodowania.info.pl materiałów prasowych. Chodzi o następujące teksty (gdyby za jakiś czas cenzura wygrała) podajemy alternatywne linki gdzie cenzura nie zadziała:

„Przypadkowe” spotkanie ….
http://www.odszkodowania.info.pl/?p=1564
http://web.archive.org/web/20131023113647/http://www.odszkodowania.info.pl/?p=1564

Jak to się robi w Debitum i VOTUM
http://www.odszkodowania.info.pl/?p=1396
http://web.archive.org/web/20131023113927/http://www.odszkodowania.info.pl/?p=1396
http://www.nowiny.pl/79926-lowcy-nieszczesc-czekaja-na-twoj-wypadek.html?p=2#feedback

Znów krytycznie o niektórych firmach odszkodowawczych
http://www.odszkodowania.info.pl/?p=1525
http://web.archive.org/web/20131023114140/http://www.odszkodowania.info.pl/?p=1525
http://www.polityka.pl/kraj/analizy/1525119,1,kancelarie-odszkodowawcze—lowcy-nieszczesc.read

VOTUM poczuło się zagrożone, chce cenzury
http://www.odszkodowania.info.pl/?p=1772
http://web.archive.org/web/20131023114400/http://www.odszkodowania.info.pl/?p=1772

Grupa VOTUM: UOKiK wszczyna postępowanie
http://www.odszkodowania.info.pl/?p=1779
http://web.archive.org/web/20121121124551/http://www.odszkodowania.info.pl/?p=1779

„Żółte papiery” z VOTUM …
http://www.odszkodowania.info.pl/?p=1822
http://web.archive.org/web/20131023114739/http://www.odszkodowania.info.pl/?p=1822

Czy KPP Dzierżoniów to agencja VOTUM?
http://www.odszkodowania.info.pl/?p=1905
http://web.archive.org/web/20131023114838/http://www.odszkodowania.info.pl/?p=1905

Jak VOTUM kręci klientów umowami …
http://www.odszkodowania.info.pl/?p=1917
http://web.archive.org/web/20131023115014/http://www.odszkodowania.info.pl/?p=1917

Agent VOTUM o konkurencji – oszuści, szalbierze …. będą Panią dymać !!!!
http://www.odszkodowania.info.pl/?p=1953
http://web.archive.org/web/20131023115150/http://www.odszkodowania.info.pl/?p=1953

O sprawie będziemy informować.

Największy skandal budowlany Krakowa został zalegalizowany

Największy skandal budowlany Krakowa został zalegalizowany. Nadzór budowlany uznał, że nadbudowę przy ul. Szerokiej 12 ukończono zgodnie z prawem. Dopatrzył się za to samowoli u sąsiada, który od początku alarmował w sprawie nadbudowy! Nadbudowa przy Szerokiej została zalegalizowana, a inwestor nie zapłaci za to złotówki kary – inspektorzy uznali bowiem, że zadaszenie podwórka, malowanie ścian wewnętrznych czy wstawianie okien, budowa schodów i montaż jacuzzi stanowiły „roboty zabezpieczające przed wpływami atmosferycznymi” oraz że roboty wykończeniowe nie wymagają zgłoszenia.

Nadbudowa przy ul. Szerokiej to najgłośniejsza afera budowlana ostatnich lat w Krakowie. Przypomnijmy: kamienicę spod numeru 12 wraz z pozwoleniem na budowę kupił od Fundacji Nissenbaumów krakowski biznesmen Krzysztof P. Zaplanował w niej hotel. Budynek podniósł o trzy kondygnacje – wyżej o jedną niż w projekcie Nissenbaumów.

Urzędowy korowód

Urzędników zaalarmował sąsiad Tytus Miecznikowski, bo w jego kamienicy przylegającej do „12” zaczęły pękać ściany. Na dodatek została zaburzona wentylacja, bo podwyższone mury hotelu zasłoniły u niego wyloty kanałów wentylacyjnych i kominów.

W 2004 r. Miecznikowski złożył wniosek o rozbiórkę nadbudowy u sąsiada. I od tego zaczął się urzędowy korowód. Dwa lata później Naczelny Sąd Administracyjny uznał, że pozwolenie na budowę, którym posługiwał się inwestujący w hotel biznesmen, było nieważne. Mimo to urzędnicy z nadzoru budowlanego latami zwlekali z podjęciem ostatecznej decyzji w sprawie kontrowersyjnej inwestycji, przerzucając odpowiedzialność na kolejne szczeble. Ci z Krakowa na tych z województwa. Ci z województwa na tych w Warszawie. Ci z Warszawy zawracali sprawę do Krakowa. I tak przez kolejne lata. W tym czasie przedsiębiorca skończył inwestycję i otworzył hotel Rubinstein Residence, na którym zaczął zarabiać.

Co na to nadzór? Nakazał inwestorowi, by… sam zlecił ekspertyzę na temat wpływu swojej nadbudowy na sąsiednią kamienicę. I to mimo że w sprawie wydano już wcześniej kilkanaście opinii. Urzędnicy przez dziewięć lat prowadzenia sprawy wyprodukowali prawie 2 tys. stron akt. Aż w końcu ją zalegalizowali, bo uznali, że „prace budowlane zostały doprowadzone do stanu zgodnego z prawem”.

Nadzór nie widzi nic złego w uruchomieniu „rezydencji” przed legalizacją budynku. Inwestorom nie grozi nawet kara za wzniesienie samej konstrukcji, bo po dziewięciu latach przerzucania papierów urzędnicy uznali, że inwestycja rozpoczęła się na kilka dni przed utratą ważności pozwolenia budowlanego, a więc jeszcze legalnie.

Proces karny nieistotny

Powiatowemu Inspektoratowi Nadzoru Budowlanego nie przeszkadzał też fakt, że w 2007 r. policja i prokuratura zatrzymały w tej sprawie kilkanaście osób i do dziś w sądzie toczy się proces karny przeciwko Krzysztofowi P., projektantom, niektórym urzędnikom z magistratu oraz… powiatowemu nadzorowi budowlanemu (są oskarżeni o nieprawidłowości przy nadbudowie kamienicy).

Dwie urzędniczki z PINB i wydziału architektury magistratu dobrowolnie poddały się karze za m.in. potwierdzanie nieprawdy w dokumentach. Co ważne, powołany do tego procesu karnego biegły orzekł, że uporządkowania placu pod inwestycję i założenia obowiązkowego dziennika budowy nie można uznać – jak chce nadzór – za początek prac budowlanych.

Jego zdaniem realnie rozpoczęły się one bowiem po wygaśnięciu pozwolenia na budowę, co wynika właśnie z dziennika budowy. To istotne, bo gdyby nadzór budowlany wziął pod uwagę tę opinię, nie mógłby zalegalizować nadbudowy. Musiałby uznać ją za samowolę, a inwestora ukarać. Wynika to wprost z decyzji legalizacyjnej, w której nadzór tłumaczy, dlaczego nie ma kary dla inwestora Krzysztofa P.

W trakcie procesu karnego pojawiła się również opinia biegłego z zakresu bezpieczeństwa przeciwpożarowego. Wskazuje, że klatki schodowe w Rubinstein Residence jako drogi ewakuacyjne są zbyt wąskie (chodzi o kilka centymetrów różnicy). Takich odstępstw jest więcej.

PINB twierdzi jednak, że proces karny i płynące z niego informacje w żaden sposób go nie wiążą. Z „Gazetą” urzędnicy nadzoru o swojej decyzji nie chcieli rozmawiać. Zasłonili się brakiem akt sprawy, które przekazali do wyższej instancji. „W chwili obecnej organ nie jest w stanie udzielić jakichkolwiek dodatkowych informacji poza informacjami, które znane są opinii publicznej” – czytamy w odpowiedzi odmawiającej spotkania.

Kara za opieszałość

Za prowadzenie sprawy przez dziewięć lat nadzór został niedawno ukarany. Krakowski wojewódzki sąd administracyjny nałożył na urząd grzywnę (5 tys. zł) za jej przeciąganie. Sąd nie znalazł uzasadnienia dla prowadzenia jej przez tyle lat. Karę zapłacą jednak obywatele ze swoich podatków, bo nie otrzymali jej konkretni urzędnicy, tylko instytucja.

W zaskakująco ekspresowym tempie – bo po niespełna roku badania akt – PINB dopatrzył się za to samowoli w kamienicy nr 13. Nie pomógł fakt, że jej właściciel dysponuje trzema pozwoleniami na budowę wydanymi jeszcze jego rodzicom pod koniec lat 80. To na ich podstawie prowadzony był remont w „13”. Z obywatela zwracającego uwagę na nadużycia właściciel „13” stał się ściganym. Teraz odwołuje się od decyzji.

Dla Gazety: Krzysztof Fijałek, autor pierwszego tekstu w „Gazecie” na temat Szerokiej 12, obecnie szef redakcji w serwisie Interia:

To bardzo smutne. Decyzja świadczy o uwiądzie instytucji publicznych. Dostarcza dowodów, że urzędy nie służą nikomu i niczemu. Tak naprawdę okazują się niepotrzebne. A przecież utrzymujemy je, by strzegły porządku społecznego. Między innymi po to, by nie każdy pomysł na biznes mógł być za wszelką cenę realizowany.

KALENDARIUM. Jak samowola się legalizowała

Pod lupą prokuratury. Oskarżeni przez prokuraturę w sprawie nadbudowy przy ul. Szerokiej 12
* Krzysztof P., pierwotny inwestor,
* Marcin S.-J., kierownik budowy,
* prof. Zbigniew J., inspektor nadzoru inwestorskiego, współprojektant,
* Jan J., wojewódzki konserwator zabytków,
* Wiesław L., rzeczoznawca,
* Beata J., urzędniczka powiatowego nadzoru budowlanego,
* Wojciech K., urzędnik krakowskiego magistratu,
* Stanisława G., wówczas urzędnik nadzoru budowlanego, dziś dyrektor wydziału architektury miasta Kraków.

Kim są dzisiaj urzędnicy zajmujący się nadbudową
* Decyzję legalizującą nadbudowę w imieniu dyrektor PINB wydała Magdalena Gembarowska, kierownik referatu orzecznictwa i kontroli PINB.
* Szefową PINB jest Małgorzata Boryczko, jeszcze jako urzędnik była na jednej z pierwszych kontroli nadbudowy przy Szerokiej 12. Zastąpiła na stanowisku oskarżoną Stanisławę G.
* Janusz Żbik, przez lata szef wojewódzkiego małopolskiego nadzoru budowlanego, przez którego ręce wielokrotnie przechodziły dokumenty dotyczące nadbudowy przy Szerokiej 12, jest obecnie wiceministrem infrastruktury. Przygotowuje ustawę, która ma doprowadzić do likwidacji pozwoleń na budowę na obszarach objętych planem zagospodarowania przestrzennego.

gazeta.pl
Jarosław Sidorowicz, Bartosz Piłat

24 tys. zł? Sąd: To żadna łapówka. Drobna kwota. Sprawa umorzona

Według sędziego z Nowej Huty 24 tys. zł łapówki przyjętej przez prominentną urzędniczkę to kwota tak drobna, że sprawa korupcyjna może być umorzona – donosi „Gazeta Wyborcza”. Irena C., dyrektor Departamentu Transportu i Komunikacji Urzędu Marszałkowskiego Województwa Małopolskiego, została oskarżona o to, że pomogła wygrać intratny przetarg firmie budowlanej. Ta z wdzięczności sfinansowała jej ocieplenie domu za 24 tys. zł.

Sędzia w Nowej Hucie orzekł, że sprawę trzeba umorzyć. Uznał, że wysokość łapówki wcale nie jest taka duża, i zarzucany czyn zakwalifikował jako „występek mniejszej wagi”.

Szczęśliwie sąd wyższej instancji podzielił racje zawarte w apelacji śledczych. Proces zaczął się od nowa.

Cały artykuł w dzisiejszej „Gazecie Wyborczej”.

Zatrzymanie adwokata po prowokacji dziennikarskiej. Był gotów sfałszować testament za 65 tys. zł

Funkcjonariusze Centralnego Biura Śledczego zatrzymali w czwartek szczecińskiego adwokata Marka K. W wyniku prowakcji dziennikarskiej „Superwizjera TVN” udało się ustalić, że mecenas gotowy był za 65 tys. zł sfałszować testament. Teraz grozi mu do 10 lat więzienia.

Sprawę ujawnili dziennikarze „Superwizjera TVN”, do których od pół roku docierały sygnały na temat nielegalnej działalności mecenasa Marka K. Reporterka poprosiła adwokata o pomoc, tłumacząc, że dwa miesiące temu zmarła jej matka, nie zostawiwszy po sobie testamentu. Wyjaśniła, że ma również dwóch braci i chciałaby uniknąć walki o spuściznę po mamie.

– Okoliczności, o których pani mówi, nie są mi obce – przyznał adwokat. – Prowadziłem już taką sprawę, gdzie pomogłem – mówił także. Następnie mecenas zapytał, czy kobieta dysponuje dokumentami lub listami, które pisała matka. – Pisma do urzędu, listy do ciotki, wujka, pocztówki – wyliczał. Ostatecznie „klienci” umówili się z adwokatem na spreparowanie testamentu, który miał się „odnaleźć w podomce” zmarłej matki. Wszystko za 65 tys. zł.

Zawiadomieni przez dziennikarzy funkcjonariusze CBŚ zatrzymali adwokata w dniu, w którym umówił się z reporterką „Superwizjera” na odbiór sfałszowanego testamentu. Jak podaje „Superwizjer” w sporządzeniu testamentu adwokatowi miała pomóc – jak to ujął – „firma zewnętrzna”.

CBŚ zabezpieczyło też ponad 700 akt spraw prowadzonych przez kancelarię Marka K.

Teraz sam potrzebuje adwokata

Adwokat przebywa obecnie w areszcie, a prokuratura postawiła mu już zarzuty, m.in. brania udziału w fałszowaniu dokumentów i w oszustwie. Prokurator wystąpił również do sądu o tymczasowy areszt.

– Prokurator skierował wniosek o zastosowanie wobec podejrzanego tymczasowego aresztowania – mówiła TVN24 Małgorzata Wojciechowska, rzecznik Prokuratury Okręgowej w Szczecinie. – Wniosek prokuratora został uwzględniony. Sąd zastosował tymczasowe aresztowanie na okres dwóch miesięcy, ale wyznaczył również kwotę poręczenia majątkowego w wysokości 300 tys. zł. Wpłacenie tego poręczenia będzie skutkowało uchyleniem tymczasowego aresztu.

Adwokata czeka również postępowanie dyscyplinarne, które rozpoczęła już Szczecińska Rada Adwokacka.

Co z tajemnicą adwokacką?

Kontrowersje wśród członków Rady Adwokackiej wzbudził natomiast fakt zabezpieczenia przez prokuraturę akt spraw prowadzonych przez Marka K. Zgodę na wgląd do akt wydał prokuratorom sąd, jednak członkowie Rady obawiają się, że może naruszona zostać tajemnica adwokacka.

Zdaniem Włodzimierza Łyczywka z Okręgowej Rady Adwokackiej w Szczecinie, nie jest pożądane, aby prokuratura mogła zaglądać do akt spraw, w których zawarte są tajemnice powierzane mecenasom przez klientów. – To jest niewyobrażalna rzecz od dwóch tysięcy lat, od kiedy istnieje pomoc prawna – mówił Łyczywek w TVN24.

Miał już sprawę dyscyplinarną

Marek K. w 2006 r. został już raz ukarany przez sąd dyscyplinarny karą grzywny – ponad 3 tys. zł i pięcioletnim zakazem opieki nad aplikantami. „Karę dyscyplinarną orzeczono, gdyż mecenas nie powiadomił swojej klientki o niekorzystnym dla niej wyroku, wobec czego musiała ona zapłacić kilka tysięcy karnych odsetek. Sąd Najwyższy podtrzymał wskazany wyrok sądu dyscyplinarnego. Jak nieoficjalnie ustalili dziennikarze, mecenas nie respektował postanowienia sądu i cały czas prowadził aplikanta” – podaje „Superwizjer”.

tvn24.pl

Strażnicy gminni na łowach w Kłomnicach. Wlepili aż 7 tys. mandatów – bezprawinie?

Strażnicy gminni z Mykanowa wystawili bezprawnie blisko 7 tys. mandatów za przekroczenie prędkości – ocenił Śląski Urząd Wojewódzki. Sprawa trafiła do prokuratury, ale ta nie dopatrzyła się przestępstwa. Pewien częstochowianin wpadł w sidła fotoradaru na terenie gminy Kłomnice i dostał mandat od strażników gminnych z… Mykanowa.

Nie chciał zapłacić kary i złożył skargę do wojewody śląskiego. Ten skierował do Mykanowa kontrolerów, którzy wykryli wiele nieprawidłowości dotyczących stosowania fotoradarów.

Mandat to mandat. Płać, człowieku!

Generalnie wykryto, że od lipca 2011 roku do końca marca 2013 roku tamtejsi strażnicy wystawili w sąsiedniej gminie blisko 7 tys. mandatów z naruszeniem obowiązujących przepisów.

Jak do tego doszło? Otóż przed trzema laty władze Kłomnic podpisały porozumienie z Mykanowem, w myśl którego mykanowscy strażnicy dostali zgodę na wystawianie fotoradaru na sąsiednim terenie. I zaczęli działać.

Tymczasem kontrola wojewody wykazała, że podpisując międzygminne porozumienie, zapomniano w regulaminie straży w Mykanowie dokonać wpisu o upoważnieniu do kontroli fotoradarem, także na terenie Kłomnic. Zdaniem kontrolujących takiego wpisu w regulaminie straży gminnej mogła dokonać tylko Rada Gminy Mykanów. To był najpoważniejszy zarzut. Ponadto w kilkunastu innych przypadkach wytknięto mykanowskiej straży nienadążanie za zmianami w przepisach.

Po kontroli w Mykanowie wojewoda śląski, który sprawuje nadzór nad strażami gminnymi i miejskimi, poprosił Śląską Komendę Wojewódzkiej Policji, aby ta skierowała sprawę do prokuratury. I tak się stało. Prokurator miał zbadać, czy komendant straży w Mykanowie przekroczył uprawnienia służbowe i działał na szkodę interesu publicznego bądź prywatnego.

Równolegle sprawca całego zamieszania, czyli wielokrotnie karany za szybką jazdę częstochowianin, nie przyjmując mandatu, miał sprawę w sądzie. Ten uznał, że nawet gdy mandat był wystawiony bez administracyjnego upoważnienia na terenie gminy Kłomnice, to ten fakt nie zwalnia od odpowiedzialności za popełnione wykroczenie. I skazał mieszkańca Częstochowy na karę grzywny.

Podobnie na sprawę patrzyła prokuratura. Uznała, że być może doszło do błędów administracyjnych, ale prawo karne nie zostało złamane. Stąd odmowa wszczęcia śledztwa. Co więcej, Dariusz Rowicki, szef mykanowskich strażników udowodnił w prokuraturze, że zanim przystąpiono do porozumienia między gminami, pytano o zgodę na używanie fotoradaru na drogach sąsiedniej gminy komendę wojewódzką policji. I takie upoważnienie zostało udzielone.

Dbają o bezpieczeństwo czy o gminny budżet?

Straż gminna w Mykanowie jest bodaj najczęściej kontrolowaną przez urząd wojewódzki jednostka w woj. śląskim. Niemal od początku jej działalności padają zarzuty, że zakupiono tam fotoradar nie z dbałości o bezpieczeństwo na drogach, lecz z troski o wpływy do gminnego budżetu. W 2010 roku kontrola z urzędu wojewódzkiego wykazała, że rok wcześniej w Mykanowie wystawiono 9052 mandaty kierowcom złapanym dzięki fotoradarowi na sumę 2,7 mln zł. Tymczasem w przypadku innych wykroczeń takich mandatów w ciągu całego roku wypisano raptem… 22.

Od 1 stycznia 2011 r. straż gminna (miejska) może dokonywać kontroli fotoradarami na wszystkich drogach na terenie zabudowanym, a poza tym terenem wyłącznie na gminnych, powiatowych i wojewódzkich. Miejsca stawiania fotoradarów ma strażnikom wskazywać policja. Na drogach krajowych fotoradary mogą być instalowane wyłącznie przez Inspekcję Transportu Drogowego na wniosek samorządu. Wiele gmin – jak np. Żarki – na urzędowych stronach internetowych podaje nawet z miesięcznym z wyprzedzeniem miejsca i daty kontroli gminnym fotoradarem. Mykanów i Kłomnice tego nie robią.

Jak przed kilkoma dniami poinformował prezes NIK Krzysztof Kwiatkowski trwająca kontrola radarów wykazała, że część z urządzeń, wbrew przepisom, jest umieszczana w miejscu, które nie zostało uzgodnione z policją.

– Nawet jeśli radary umieszczane były pod nadzorem policji, to strażnicy ustawiali tam urządzenia tylko na kilka minut – potem przenosili je w miejsca, gdzie nie powinny stać. – Przez większość czasu pracowały tam, gdzie można uzyskać wynik, czyli dużo mandatów. Po zakończeniu służby fotoradary znów wracały na miejsce ustalone z policją – dodaje Paweł Biedziak, rzecznik NIK. To oznacza, że urządzenie stoi nie w tych miejscach, gdzie dochodziło do wypadków drogowych, a tam, gdzie można łatwo namierzyć wielu kierowców przekraczających prędkość… NIK będzie kontrolował ustawienie radarów stacjonarnych i przenośnych do końca roku. Wyniki poznamy w pierwszej połowie 2014 roku.

Jednak kierowcy powinni wiedzieć, że nawet niezgodne z prawem ustawienie fotoradaru czy błędne zapisy w regulaminach straży nie zwalniają kierowców z obowiązku zapłacenia mandatu za zbyt szybką jazdę.

gazeta.pl

Wyrok za śmierć w ciemnościach

Głośna operacja w ciemnościach i wyrok po siedmiu latach, który uznaje winę szpitala i lekarza. To była trepanacja czaszki, gdy nagle zgasło światło. Nikt w szpitalu nie potrafił uruchomić dyżurnego agregatu. Lekarze wciąż pracowali, świecąc sobie telefonami komórkowymi. 74-letni pacjent zmarł. Siedem lat, tyle minęło już od operacji mężczyzny i tyle jego żona czekała na wyrok, cały czas pamiętając dzień operacji męża. – Przyszła pani anestezjolog i doktor Winkler i mówią: wie pani co, nie ma wyjścia, musimy robić trepanację czaszki. No zgadzam się, bo co? – wspomina Maria Zuba, żona zmarłego pacjenta.

Sąd skazał na osiem miesięcy w zawieszeniu na dwa lata neurochirurga szpitala w Wałbrzychu, gdyż ten odesłał pacjenta z ciężkim urazem głowy do Dzierżoniowa. Wyrok usłyszał też były dyrektor szpitala w Dzierżoniowie. Został skazany na rok więzienia w zawieszeniu na dwa lata. Tam podczas operacji zgasło światło, a agregat prądu nie zadziałał. Lekarze w ciemnościach walczyli o życie pacjenta. Oświetlali pacjenta latarkami z telefonów komórkowych. Światła nie było przez kilkanaście minut. Minut, które dla operujących lekarzy były wiecznością.

–Tak jak w piwnicy, najciemniejszej piwnicy, taka ciemność była, że nie było nic widać – nawet jeden drugiego nie widział – mówił w 2006 r. dr Andrzej Winkler.

Przestarzały agregat nie zadziałał. Okazuje się, że mógł być uruchomiony tylko przez elektryka. Zanim karetka go przywiozła, prąd wprawdzie wrócił, ale stan pacjenta w tym czasie znacznie się pogorszył. Mężczyzna jeszcze tej samej nocy zmarł. – Z tego co wiem, to wzywano elektryka telefonicznie i on dopiero podejmował określone kroki – zapewnia Janusz Guzdek, starosta dzierżoniowski.

Inspekcja sanitarna tylko podczas odbioru sal sprawdza, czy znajdują się tam agregaty, ale nie kontrolują, czy działają.

Po tym wydarzeniu na salach szpitala w Dzierżoniowie zamontowano urządzenia podtrzymujące energię. Agregaty, które teraz tu są, włączają się automatycznie. –Szpital posiada niezależne zasilanie awaryjne UPS, poza tym posiada nowy agregat z funkcją samostartu na bieżąco serwisowany, pod które podpięte są wszystkie budynki szpitalne – zapewnia Dariusz Brzeziński ze Szpitala Powiatowego w Dzierżonowie.

Operacja w ciemnościach to koszmar dla każdego lekarza, komentuje neurochirurg Sebastian Dzierzęcki. –To jest totalne zaskoczenie i z perspektywy chirurga katastrofa, bo oświetlenie jest podstawowym elementem prowadzenia każdej operacji .

Warszawski Szpital Bielański ma kilka źródeł zasilania. – Zapas w obydwu agregatach prądotwórczych mamy na około 24 godziny – zapewnia Łukasz Milczarek ze Szpitala Bielańskiego w Warszawie.

Każdy z nich jest regularnie sprawdzany, ale nawet gdyby jakimś cudem zdarzyło się tak, że wszystkie na raz zawiodą, trzeba jakoś pracować – dodaje prof. Romuald Dębski. – Czy pani sobie wyobraża, że lekarz przerwie działania dlatego, że mu zgaśnie prąd. Nie może. Bo by przestał być lekarzem. Nawet za pomocą świeczki ma świecić, ale powinien robić – przekonuje prof. Romuald Dębski.

Wciąż pozostaje jednak pytanie, jak to się stało, że w jednej chwili zawiodły dwa źródła zasilania i dlaczego pacjent z ciężkim urazem głowy trafił ze szpitala specjalistycznego do szpitala powiatowego.

tvp.info

10 lat siedział za… niewinność

Dziesięć lat za kratkami. Za zabójstwo, którego nie popełnił. Czy ma szanse na oczyszczenie z zarzutów? Norbert Borszcz nigdy nie przyznał się do winy, ale usłyszał wyrok, bo obciążył go jedyny świadek. Dziś ten świadek odwołuje zeznania i przyznaje, że kłamał, bo liczył na zysk, a skazany chce dochodzić sprawiedliwości. Walczy o wznowienie procesu i uniewinnienie, ale Sąd Najwyższy mówi – nie. W Zakładzie Karnym w Strzelcach Opolskich dzień do dnia podobny. Jedynym urozmaiceniem była praca, która pomogła panu Norbertowi przetrwać.

Wyrok był wysoki, ponieważ sąd orzekł, że pan Norbert zabił. Na nic zdały się wyjaśnienia oskarżonego. Obciążyły go zeznania Pawła Gołąba. Wciąż mieszka w Sośnicowicach, gdzie doszło do zbrodni. 10 lat temu z przekonaniem opowiadał prokuratorom i sądowi – kto jest winny. Dziś mówi, że wszystko zmyślił.

Za zeznania obciążające kolegę miał dostać od innego mieszkańca wsi 12 tysięcy złotych. Pieniędzy nigdy nie zobaczył, a teraz ruszyło go sumienie. Świadek odwołał zeznania. Jako winnego wskazuje kogoś zupełnie innego.

Norbert Borszcz żąda uniewinnienia, ale to nie takie proste. By uchylić wyrok, potrzebna jest kasacja albo wznowienie postępowania. Sąd Najwyższy jednak odmawia.

Obrona nie składa broni. Zapowiada walkę do upadłego, bo przecież świadek skłamał. Pytanie tylko, kiedy. Wtedy, gdy obciążał Borszcza, czy teraz, kiedy zapewnia, że jest czysty jak łza.

To nie pierwszy raz w historii sądownictwa, gdy świadek odwołał zeznania. Jak mówi prof. Monika Płatek, „pamięć jest nie tylko zawodna. Pamięć jest też twórcza”.

Dlatego za kraty trafiają niewinni ludzie. Szacuje się, że około 300 rocznie.

Paweł Guz – pięć lat temu został oskarżony o zabicie kolegi. Jedynym dowodem było zeznanie prawdziwego zabójcy. Prokuraturze to wystarczyło. Sąd potrzebował potem kilku lat, by Guza uniewinnić. Mężczyzna żąda teraz 5 milionów złotych zadośćuczynienia. Za tę pomyłkę zapłacimy wszyscy…

tvp.info

Kolejna prywatna piramida finansowa. I znów są oszukani

Wysoki procent od inwestycji w stal i oleje maszynowe obiecywał krakowianin Piotr Cz. Ci, którzy mu zaufali, stracili ponad milion złotych. To krach kolejnej prywatnej piramidy finansowej. Sprawa znajdzie właśnie swój finał w sądzie. Krakowska prokuratura zakończyła śledztwo w sprawie oszukańczych inwestycji. Piotra Cz. chce postawić przed sądem za oszustwa i doprowadzenie klientów do niekorzystnego rozporządzenia swoimi pieniędzmi.

Z wyliczeń krakowskiej prokuratury wynika, że ci, którzy uwierzyli w obietnice wysokich zysków, stracili w sumie blisko 1,3 miliona złotych. I to zaledwie w kilka miesięcy. – Historie takie jak sprawa Amber Gold wciąż niczego ludzi nie uczą. Nadal liczą, że jeśli ktoś obieca im wysokie odsetki od dziwnych inwestycji, to rzeczywiście na tym zarobią – zżyma się krakowski śledczy znający kulisy śledztwa. Nieprzypadkowo. Gdy w kraju coraz głośniej było o kłopotach Amber Gold z wypłacalnością, w Krakowie kolejne osoby powierzały Piotrowi Cz. pieniądze, by ten rzekomo dalej „inwestował”. Ba, powierzali mu gotówkę nawet wtedy, gdy Amber Gold z hukiem ogłosiło upadłość. Jak ustalili krakowscy prokuratorzy, ofiarami swojej łatwowierności między lutym a wrześniem zeszłego roku stało się co najmniej kilkanaście osób.

Powierzyli mu nawet 350 tysięcy złotych

A system był taki: Piotr Cz., prowadząc indywidualną działalność gospodarczą, zaczął pożyczać od ludzi pieniądze, obiecując wysoki procent. Wysokość była ustalana indywidualnie. Jednym obiecywał 5 procent miesięcznie, innym – 15 proc. w skali roku.

Z czego? Jednym klientom mówił, że pieniądze zainwestuje w zakup stali lub oleju maszynowego. Innych mamił zyskami z inwestowania w nieruchomości położone w okolicach Piaseczna czy też na Śląsku. – By uwiarygodnić się pożyczającym pieniądze, wręczał im dokumenty opisane jako weksle. Z kolei część umów pożyczki zawierana była w formie aktów notarialnych – opisuje prokurator Bogusława Marcinkowska, rzecznik krakowskiej prokuratury.

Zabezpieczeniem zaś wszystkich pożyczek była hipoteka mieszkania należącego do… rodziców Piotra Cz. – I ludzie na to przystawali! – nie kryje zdziwienia krakowski śledczy. Wpłaty zaczynały się od 10 tysięcy złotych, ale niektórzy powierzyli krakowianinowi nawet 350 tysięcy złotych. Zysków już nie zobaczyli, podobnie jak większości pożyczonych pieniędzy.

Nie miał zamiaru i możliwości zwrotu

Niewiele warte okazały się weksle wystawione przez Piotra Cz. – Jak ustalono w toku śledztwa, dotychczas żadnemu z pokrzywdzonych nie udało się zrealizować roszczeń, które ewentualnie na gruncie prawa wekslowego związane by były z wystawieniem przez Piotra Cz. takiego papieru wartościowego – przyznaje rzeczniczka krakowskiej prokuratury.

Bezskuteczne okazały się również uzyskane przez część pokrzywdzonych, sądowe nakazy zapłaty, jak i wszczynane na ich wniosek postępowania egzekucyjne. – Wskazuje to, że Piotr Cz., zaciągając powyższe zobowiązania, nie miał zamiaru i możliwości wywiązania się z nich. Zaciągając pożyczki, oszukiwał pokrzywdzonych również co do faktycznego przeznaczenia uzyskiwanych kwot. Nie zajmował się bowiem działalnością, o jakiej informował pokrzywdzonych – wylicza prokurator Marcinkowska.

Przestał spłacać raty za auto

Nie wiadomo zresztą, czy oszustwa wyszłyby na jaw, gdyby prokuratura sama nie trafiła na trop oszukanych ludzi przy okazji innego postępowania przeciwko Piotrowi Cz., który nie zwrócił firmie leasingowej lexusa (przestał za niego spłacać raty). – To wykonywane czynności w tym postępowaniu doprowadziły do ustalenia, że oskarżony oszukał jeszcze osoby fizyczne wpłacające mu pieniądze – przyznaje prokurator Marcinkowska. Śledczy wysłali już do sądu akt oskarżenia przeciwko mężczyźnie. On sam przyznał się jedynie do zatrzymania lexusa i przywłaszczenia 130 tysięcy złotych na szkodę kobiety, która upoważniła go do sprzedaży mieszkania. Tymczasem prokuratura nie wyklucza, że poszkodowanych przez jego „działalność” może być znacznie więcej.

gazeta.pl

Dyrektorka kazała zdjąć plakat ateistów. 'Niezgodny ze statutem szkoły’

Chodzi o billboard przedstawiający kaplicę sejmową odcinaną od budynku Sejmu. Umieszczony jest na nośniku firmy reklamowej na terenie należącym do Szkoły Podstawowej nr 20 w Lublinie.
Fundacja Wolność od Religii jest organizatorem kampanii billboardowej, która promuje postawy ateistyczne oraz rozdział Kościoła od państwa.

W czwartek fundacja otrzymała informację od firmy udostępniającej nośnik, że na skutek interwencji dyrektorki placówki billboard zostanie zdjęty.

Plakat przedstawia kaplicę sejmową odcinaną od budynku Sejmu. Obok widnieje napis: „Art. 25 i 53 Konstytucji Polskiej”. W pierwszym z tych artykułów mowa jest o tym, że „Kościoły i inne związki wyznaniowe są równouprawnione”, a „władze publiczne w Rzeczypospolitej Polskiej zachowują bezstronność w sprawach przekonań religijnych, światopoglądowych i filozoficznych”. Drugi gwarantuje każdemu wolność sumienia i religii i stanowi, że „nikt nie może być zmuszany do uczestniczenia ani do nieuczestniczenia w praktykach religijnych”.

Wolność od religii

Wolność od religii

W piśmie nakazujących ściągnięcie plakatu używanego przez Fundację WoR w tegorocznej kampanii w całej Polsce dyrekcja szkoły powoływała się na niezgodność treści zawartych na plakacie ze statutem szkoły.

– Sytuacja ta potwierdza nasze przeświadczenie o tym, iż w Polsce mniejszość bezwyznaniowa podlega nieustannej dyskryminacji i wykluczeniu. Jesteśmy oburzeni skrajnym przykładem braku tolerancji, zwłaszcza iż spotyka on nas ze strony instytucji publicznej, której władze zgodnie z zapisami Konstytucji Polskiej powinny pozostawać neutralne światopoglądowo. Chcemy zwrócić uwagę na praktykę wspierania nierówności światopoglądowej. Wątpimy, iż plakat z tematyką religijną byłby dla władz tej szkoły równie kontrowersyjny – komentuje prezes Fundacji Wolność od Religii Dorota Wójcik.

Z dyrektorką szkoły nr 20 nie udało nam się w czwartek skontaktować. Statutu szkoły również nie mogliśmy znaleźć na stronach internetowych placówki.

– Nie znamy sprawy, zweryfikujemy tę informację i poprosimy o wyjaśnienia dyrektorkę szkoły – mówi rzeczniczka prezydenta Lublina Beata Krzyżanowska.

gazeta.pl