Artyści i druciarze

Część pierwsza. Już od sześciu lat Polska, niczym wielki odkurzacz, czyści rynki europejskie ze starych aut. Kto najwięcej na tym zarabia i kto na tym traci?
Myślałem, że nic mnie już nie zdziwi – mówi Artur Szlupowicz, właściciel nieistniejącego dziś „garażoparkingu Łomianki”. – Aż do tamtego ranka, kiedy przywieźli mi stertę poszarpanej blachy. Od holownika dowiedział się, że to Mercedes W124. Od policji, że rozbił się na Wisłostradzie: „Jechał ze 150, a jak nas zobaczył, jeszcze przyspieszył. Nim rozpędziliśmy radiowóz, było po wszystkim – merc przygrzmocił w filar wiaduktu „.

Ale najciekawszego dowiedział się od rzeczoznawcy: „Ten pojazd złożono z trzech różnych, wyprodukowanych w odstępie kilku lat”.

To był początek lat 90. Wcześniej składaki kojarzyły się z dużymi fiatami, które taniej było złożyć z części (o ile ktoś miał do nich dostęp), niż kupić w całości. – Tamta E-klasa to był pierwszy „zachodni” składak, jaki tu trafił – wspomina Szlupowicz. – Potem było ich sporo. Nauczyłem się je rozpoznawać, bo rozpadały się w niespotykany sposób i ze smutnymi konsekwencjami. Jak passat, który po prostu złamał się w połowie. Równiutko. Z początku myślałem, że ktoś go przeciął, aż zobaczyłem resztki spawów. Stał tu długo z kwiatkami na fotelu od rodziny. Mówili, że auto jechało do Rumunii w konwoju innych, kupionych gdzieś w zachodniej Polsce.

Szlupowicz w parking już się nie bawi. – Widywałem krew i kępy włosów na przedniej szybie. Myślałem, że się oswoję, ale nie – przyznaje i przytacza historie śmieszne i straszne: – Raz przywieziono wóz, który w nocy zaczął wyć. Gdy pracownik chciał uciszyć alarm, pod fotelem znalazł odcięte palce. Przyszedł mnie obudzić, a wtedy do auta wtargnęły psy. Do dziś nie mogę uwierzyć, że ganiałem psy po nocy, by im odebrać odcięte ludzkie palce…

Lekcja pierwsza: jeśli chcesz żyć z używanych samochodów, musisz mieć nerwy ze stali.

Nagabywany przez znajomych, czy nie wszedłbym z nimi w ten biznes, postanowiłem notować wnioski. O tym, że handlując autami, „twardym trzeba być, nie miętkim”, przekonam się jeszcze nie raz.

Szybcy lub głodni

Twardości nauczył handlarzy rynek. Coraz trudniejszy. Pod koniec lat 90. Polacy rozsmakowali się w nowych samochodach – w 1999 r. sprzedano ich 660 tys. Import używanych pełzał, w 2003 r. nie przekroczył 35 tys. sztuk.

– Wtedy nie można było rejestrować aut starszych niż dziesięcioletnie – wspomina Wojciech Drzewiecki z Instytutu Badań Rynku Motoryzacyjnego „Samar” („Nie wie pan, że ktokolwiek bierze się za ten temat, zaraz jest oskarżany o wspieranie producenckiego lobby?”). – Do 2000 r. stawiano na rozwój rynku wewnętrznego. Weszli nowi producenci, sprzedaż nowych aut skoczyła. I nagle wszystko się zmieniło. Rolę kreatora rynku przejął minister finansów. Najważniejsze stały się wpływy do budżetu. A więc zaczęto podwyższać podatek akcyzowy i majstrować przy prawie. W ciągu dekady 17 razy zmieniano przepisy. Sprzedaż nowych aut spadła przeszło o połowę. Za to używanych…

Na moment wejścia do Unii i otwarcia granic naród czekał w blokach startowych. Import używanych aut wzrósł 50-krotnie (czemu sprzyjało naliczanie akcyzy od deklarowanej, a więc radykalnie zaniżanej wartości pojazdu), osiągając apogeum w 2008 r. (oficjalnie 1 103 970 sztuk). Jakich aut?

– Co tu kryć, głównie przechodzonych rzęchów. Liczyła się tylko cena i to, że zachodni – przyznaje pan Mariusz z Piły, importer z 20-letnim stażem. Na wieść, że jestem dziennikarzem, stwierdza: – No tak, kiedy import wzrasta, lobby dilerów protestuje. Błąd. Teraz są inne czasy i inne auta. Kiedyś dziesięcioletni wóz to była tragedia. Miał rozregulowany gaźnik, nie spełniał żadnych norm. A dziś? dziesięciolatek to pojazd z 2000 roku. Nikt mi nie powie, że BMW 7 sprzed dekady to rzęch.

Pan Mariusz organizuje wycieczki dla wymagających klientów. Bierze 1000 zł od głowy. Ogłasza się w internecie i uważa, że taki rozgłos mu wystarczy. Jest logiczny i przekonujący. Powiada, że zakup w Niemczech dwu-trzyletniego auta od pierwszego właściciela, z książką serwisową i dobrą historią, to najbardziej racjonalny wybór: – Za te pieniądze wyjechałby pan z salonu autem dużo niższej klasy. A trzyletnie audi, bmw i mercedesy jeszcze za dziesięć lat będą spełniały normy bezpieczeństwa i czystości spalin.

Tyle że „racjonalny” nie znaczy „tani”. Kiedy Szymon Dziawer, wicenaczelny „Świata Motocykli”, a prywatnie miłośnik mercedesów, udał się na Zachód po najmocniejszą E-klasę z początku produkcji, dokonał dwóch bolesnych odkryć: • bardzo trudno utrafić tam starsze, ale zadbane auto, • a jeśli się uda, trzeba za nie dać dużo więcej niż w Polsce.

– Objechałem Szwajcarię i nic – wspomina. – Dopiero w niemieckiej Konstancji znalazłem coś wartego uwagi: mercedesa W 124 E 500 z 1991 r. kupionego, co ciekawe, w Szwajcarii. Spytałem właściciela komisu SBM Automobile, jak to możliwe, że jemu się udało, a mnie nie. A ten mówi, że ma znajomych w paru firmowych salonach. I jak trafi im się klient gotów zostawić w rozliczeniu swoje ukochane 15-letnie auto, to wtedy dają mu cynk.

Pan Mariusz kiwa głową: – Cóż, jeśli jest na tym świecie coś do zeżarcia, to zaraz ktoś to zeżre. Tak jest w przyrodzie, tak jest na tym rynku. Nie kupi pan superauta w supercenie – zadbanego i taniego. Wyprzedzą pana. Ktoś stąd nigdy nie będzie szybszy od handlarzy stamtąd!

Lekcja druga: musisz być szybki, bo ci zeżrą, co najlepsze, i zostawią ochłapy. A potem każą sobie słono płacić za co bardziej smakowite kąski.

Z Niemiec Szymon wyjechał lżejszy o 12,5 tys. euro. Komis zarobił na nim co najmniej 1,5 tys. Kolejny tysiąc euro pochłonęły opłaty celne i rejestracyjne. I jedynie rekordowo mocny wtedy złoty sprawił, że szwajcarsko-niemiecki mercedes kosztował go „tylko” 40 tys. zł. Tymczasem w Polsce takie auta można kupić już za…20 tys. zł. – Oglądałem je wszystkie jeszcze przed wyjazdem – zapewnia. – Ponętne na zdjęciach, a w realu zmęczone i skundlone częściami ze szrotu lub od tańszych wersji.

Na marginesie: to, co wypisują sprzedający, do tego, co zastaje kupujący, ma się jak zbiór pobożnych życzeń do księgi skarg i wniosków.

Pochylamy się nad kilkoma ogłoszeniami, Szymon rozpoznaje starych znajomych: – O, „Rarytas dla konesera, auto w znakomitym stanie technicznym, bez wkładu finansowego”. No myślałby kto. Na miejscu odkrywasz, że nie działa w nim połowa rzeczy. Sprzedawca zdziwiony, bo dla niego znakomity stan techniczny oznacza tyle, że auto co rano zapala i jeździ.

Podobne rozbieżności budzi słowo „bezwypadkowy”. Takim może okazać się samochód popowodziowy lub taki, który ma wymienione wszystkie błotniki i połowę szyb.

Różnie interpretować można nawet liczby. Auto np. z 2004 r. potrafi być zarejestrowane w październiku 2003 r., ale że „to prawie koniec roku”, sprzedający „zaokrąglił datę w górę”. Liczy, że jak ktoś połknie haczyk i przyjedzie, to nie będzie chciał wracać z pustymi rękami.

Lekcja trzecia: choćby zdjęcie w ogłoszeniu przedstawiało siódmy cud świata, nie wierz w opis poniżej. A jeśli sam dajesz ogłoszenie, napisz o aucie to, co sam chciałbyś przeczytać.

Szymon wie, że nigdy nie odzyska włożonych pieniędzy, ale pociesza się, że jego auto nie kryje niespodzianek. Choć… Ostatnio stropił go artykuł w niemieckiej prasie, w którym prokuratura zarzuca właścicielowi komisu SBM Automobile „tachomanipulation”, czyli cofanie liczników.

– Tam przynajmniej to ścigają – mów pan Mariusz. – A u nas? W takim np. Pleszewie „tachomanipulation” jest tak oczywiste jak pompowanie kół.

Stolica iluzji, lor i mercedesów

Choć sądząc po ogłoszeniach internetowych, cofanie liczników ma się dobrze w całej Polsce, Pleszew zaintrygował mnie szczególnie. Nie tylko dlatego, że jest to „najbardziej samochodowo bandyckie miejsce w Europie Środkowej”, jak rekomenduje je pan Mariusz, ale także ze względu na zdolności przystosowawcze tysięcy mieszkańców, którzy wyczuli koniunkturę i uczynili z importu aut sposób na życie. I to całkiem wygodne, sądząc po skali rozmachu i samochodach.

Powiedzenie „szewc bez butów chodzi” tym razem nie oddaje prawdy. „Buty” Pleszewian mogą się podobać w Krakowie, Poznaniu czy Warszawie. Niektórzy zmieniają je kilka razy w roku.

– Merole, beemki, wypasione terenówki, takich tu najwięcej. Ponoć nigdzie na głowę nie wypada tyle mercedesów co u nas – nie bez dumy zauważa Piotr Żuchowski, który od 21 lat ściga auta z Zachodu i sam jeździ „pięcioletnim okularem”. – Zacząłem od Austrii. A jak rynek zawalili Czesi z Węgrami, to się przesunąłem do Niemiec. Ale pojawili się tam Rosjanie i podwyższyli ceny. To przeniosłem się do Belgii i tak już zostało.

Belgia i Francja to główne rewiry motoryzacyjnych łowów pleszewian. Ale też mieszkańców Kalisza, Konina, Chodzieży, Szamocina, Trzcianki, Jarocina i innych wielkopolskich miast (Poznań i okolice przodują w imporcie używanych aut, Warszawa jest o 40 proc. gorsza). Na obczyźnie nasi rodacy rywalizują z Bułgarami, Turkami i obywatelami byłej WNP. Mimo to wracają z tarczą, a konkretnie z lorami pełnymi aut. – Na jedną wchodzi zwykle dziewięć sztuk – mówi Żuchowski.

– Na piętrową lorę wchodzi circa siedem aut – koryguje pan Mariusz. – Ci handlarze upychają ich więcej, bo co robią?

– Stawiają je na sztorc? – zgaduję.

– E tam, nie muszą. Te auta często nie mają przodów – wyjaśnia pan Mariusz.

Mnie jednak bardziej ciekawi, jak pleszewiacy rozwiązują inny matematyczny paradoks: kupują auta tam, gdzie kosztują drożej, sprzedają tam, gdzie kosztują taniej, po drodze opłacają akcyzę (naliczaną teraz nie według widzimisię, ale tabelek Eurotaksu), i jeszcze na tym zarabiają.

Paradoks okazuje się pozorny. Głosem zdradzającym politowanie pan Mariusz wyjaśnia dlaczego: – Tam kupują złomy, tu sprzedają „cacka”. Po drodze te auta rewitalizują. Tamtejsi handlarze i mechanicy to jakby skrzyżowanie trzech postaci: Kaszpirowskiego, Uri Gellera i Davida Copperfielda. Mogą uzdrowić, nagiąć, zniknąć albo wyczarować. Co pan chce.

Lekcja czwarta: szykowanie auta na sprzedaż to dziś sztuka iluzji. Jeśli sam jej nie posiadłeś, musisz postarać się o dobrego magika. Wydatek szybko się zwróci.

Z rosnącym podziwem wypytuję pleszewskich handlarzy o kulisy ich pracy. Dowiaduję się, że w mieście jest 200 lor (piętrowych przyczep), na Zachód wożą nowe auta z Gliwic (Ople) i Poznania (VW), a z powrotem używane. Na 100 aut 95 to diesle („mniej palą i mają wygarnięcie”). Jakie idą najlepiej? Niemieckie. A najgorzej? „Włoszczyzna i koreańce”. Uszkodzone? A owszem, bywają. „Czasem mocno trzepnięte, bez dachu, nadpalone lub po powodzi. Belgowie trzymają je dla Polaków, sami nie kupują”. Co robią nasi handlarze? „Jedni sprzedają takie, jak przywieźli, uderzone z wywalonymi poduchami, inni picują”. W Pleszewie i okolicach para się tym armia ludzi – prócz blacharzy, lakierników i elektryków są tam ekipy wymieniające szyby, czyszczące fotele, piorące dywaniki itp. Są też oddziały intensywnej terapii samochodowej wyposażone w profesjonalne ramy do prostowania i naciągania karoserii. Łatwiej potem naciągnąć klienta na „bezwypadkowe” auto, chociaż…

– Często są to odrzuty z ubezpieczalni belgijskich i niemieckich, których nikt nie chciał tam naprawiać. Poskładane z kilku, ze szpachlą na dwa palce. Niech pan trzyma się od nich z daleka – przestrzega pan Mariusz z Piły.

Internet potwierdza te słowa – wystarczy na motoAllegro wpisać „ćwiartka”. Kiedyś kojarzone ze świnią przewożoną w bagażniku, teraz bardziej z samym bagażnikiem, słowo to najwyraźniej przeżywa renesans. Dzięki mechanikom, którzy kupują ćwiartki aut, bo nie bawią się w półśrodki.

– Artysta zrobi wózek dobrze – zapewnia pan Jacek z Pleszewa. – A druciarz? Byle taniej: na zewnątrz jak cię mogę, a pod spodem niechlujnie ponaciągane i pospawane. Często stoją obok siebie na placu – okazja, a obok mina.

– Można się oszukać?

– Można. Wsiada pan do czyściutkiego lśniącego pięcioletniego auta, przekręca kluczyk i odjeżdża, nie wiedząc, że to składak albo topielec. Raz sam wszedłem na minę. Kupiłem w Belgii ładne auto w dobrej cenie, nie poznałem, że popowodziowe. Dopiero elektryk odkrył.

O tym, że „Zachód się wycwanił” słyszę nie raz. – Nawet w Niemczech liczniki zaczynają cofać i książki serwisowe podrabiać! – pan Jacek ubolewa nad upadkiem obyczajów. – Mało! Niektórzy próbują zmieniać Briefy [karty pojazdu], by wyglądało, że właściciel to emeryt, bo po emerycie najwięcej chętnych. Trzeba uważać!

Oryginalną książkę serwisową można kupić w internecie za 75 zł.

Pojedynek wzrokowców

W oddalonym o 470 km Jaśle handlarze mają te same problemy.

– Jak ma się kilkaset fur na koncie, to się wpadkę zaliczy. Kiedyś samochód w powrotnej drodze mi się zapalił – wspomina pan Andrzej, któremu teraz dla odmiany daje mu się we znaki woda. A ściślej powódź, z którą kojarzone jest Podkarpacie, i która rozbudziła podejrzenia klientów. – Wcześniej żeniłem auto w tydzień, teraz stoi półtora miesiąca.

O swoich kolegach z Wielkopolski mówi dyplomatycznie. – Są różni. Utarło się, że pleszewiaki ściągają samochody młode, ale mocno bite. U nas idą inne – starsze, 10-12-letnie, ale nie porozbijane.

Średni przebieg? – Ponad 300 tys. km. Jak na Zachodzie ktoś kupuje diesla, to nie po to, żeby mu stał. No więc trochę je poprawiamy i opychamy po 15-20 tys. zł. W miesiącu mogę obrócić i dziesięć razy. Gdy mam auto nagrane w Niemczech to wyjeżdżam i wracam jednego dnia. Jak wybieram? Szybko, pięć-dziesięć minut.

Podobnie Piotr Żuchowski z Pleszewa: – Ja nie chodzę z czujnikami. A i tak widzę, czy samochód ma dobrą linię, wąskie szparki. Jeszcze tylko odpalam silnik i to tyle. Bo gdy stoi na placu w trzecim rzędzie, o jeździe próbnej nie ma mowy.

Ci, co picują, wiedzą, że 90 proc. ludzi kupuje oczami. Im lepszy wzrokowiec przygotuje auto, tym więcej wzrokowców na nie spojrzy. A w Pleszewie łatwo dostać oczopląsu. Na blisko 100 placach czeka na klientów ponad 3 tys. aut jednocześnie. Nie licząc tych, które sprzedaje się wprost z lor.

Lekcja piąta: oko to podstawa. Musisz mieć wyczucie harmonii i symetrii. Jeśli mieszkając w bloku z wielkiej płyty, nie widzisz krzywych ścian, nie bierz się za auta. A jeśli, to za ciężarówki.

Klienci? Różni. – Przyjeżdżają handlarze, którzy kupują uszkodzone, bo mają warsztaty i reperują, a potem sprzedają. Przyjeżdżają prywatni. Po całe i po walnięte, bo sami chcą zobaczyć, jak mocno. Przyjeżdżają nawet oficjalni dilerzy. Szukają aut rocznych, a najlepiej tegorocznych. Naprawiają je i sprzedają jako nowe z serwisu. Cała Polska u nas kupuje. Siedem dni w tygodniu – mówi pan Piotr.

W grudniu liczba aut sprowadzonych po 2003 r. przekroczy 6 mln. Żaden kraj w okolicy nawet nie zbliżył się do tej wartości. Co dziś ściągamy? Przeważnie dziesięcioletnie volkswageny, ople, fordy i renaulty. Na naszych drogach pojeżdżą jeszcze pięć-siedem lat. Część bez przygód, część tak. Zważywszy, że ponad jedna trzecia tych samochodów była uszkodzona, aż niewiarygodne, że nie widać tego w statystykach wypadków. Tu zamiast awarii układu kierowniczego, hamulców czy zawieszenia tradycyjnie króluje nadmierna prędkość. Nie inaczej było ze wspomnianym na wstępie mercedesem składakiem. Rzeczoznawca: – Owszem, jechał zbyt szybko, ale – na moje oko – nim uderzył w filar, rozsypał mu się układ kierowniczy, a koła rozjechały na boki.

– W takich autach łatwiej o wypadek i trudniej o przeżycie. Zwłaszcza gdy zamiast poduszek powietrznych mają tanie zaślepki – insp. Janusz Staniszewski z gdańskiej drogówki.

– Dopóki przegląd techniczny będzie u nas kwestią ceny i znajomości, dopóty będziemy świadkami, jeśli nie ofiarami, wypadków powodowanych przez samochody złomy, które sprowadza i naprawia nie wiadomo kto – irytuje się szef Samaru.

Do końca 2009 r. ponad 9 tys. podmiotów przyznało się do importu aut z zagranicy. Ile osób robi to pokątnie? Nie wiadomo. Według zgrubnych szacunków nawet 250 tys. osób może uczestniczyć w ściąganiu i sprzedaży aut, którymi potem jeżdżą miliony Polaków (wśród każdych dziesięciu samochodów jakie kupiliśmy w zeszłym roku, dziewięć było używanych i tylko jedno nowe).

– Niech pan sobie wyobrazi, że wychodzi premier i mówi: „Przykręcamy śrubę na używane samochody”. I może zapomnieć o reelekcji. Bo każdy chce kupować taniej – zapewnia pan Mariusz. – Wielu nie stać na nówkę, wielu stać, ale nigdy jej nie kupią, bo nie przeżyją masakrycznej utraty wartości w ciągu pierwszych lat. A ta wartość spada, w miarę jak przybywa tanich, używanych aut. I kółko się zamyka. Przepraszam, ale klient czeka, muszę lecieć, taki lajf…

Lekcja szósta i ostatnia: więc jak, wchodzisz? Wóz albo przewóz – musisz decydować szybko. A potem polubić częste wyjazdy, przydrożne bary i brudne toalety. Otuchy dodadzą ci koledzy z CB-radia. Dasz radę. Szerokości!

gazeta.pl

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *