Adwokat Szymon Matusiak ze Szczecina musi przeprosić za kłamstwa

W marcu zapadł przed Sądem Apelacyjnym we Wrocławiu wyrok na mocy którego szczeciński adwokat Szymon Matusiak został zmuszony do przeproszenia za swoje kłamstwa wypowiadane pod adresem jednej ze spółek. Sąd nie miał najmniejszych wątpliwości co do kłamstw adwokata i to wyrażanych publicznie na łamach Kuriera Szczecińskiego. Dlatego też adwokat został zobowiązany do przeprosin na łamach tego samego tytułu prasowego.

Przeprosiny Matusiak

Przeprosiny Matusiak

Przypomnijmy, iż wcześniej adwokat Szymon Matusiak został ukarany przez dziekana ORA w Szczecinie za obraźliwe odnoszenie się do klientów. O złych nawykach adwokata pisaliśmy także wcześniej na naszych łamach https://www.bezprawie.pl/?p=546

Sąd Najwyższy: awizo sądowe musi być precyzyjne

Awizo sądowe musi być precyzyjne. Wszelkie braki czy nieścisłości, nawet jeśli można ustalić, kto jest adresatem, dyskwalifikują doręczenie.

Tak mówi najnowsza uchwała Sądu Najwyższego, ważna, gdyż sądy wysyłają rocznie setki tysięcy przesyłek. Wiele z nich uznawanych jest za doręczone w formie awiza, nawet bez wręczenia adresatowi.

Adresat może oczywiście przyjąć przesyłkę sądową nieprecyzyjnie zaadresowaną, ale może ją też skutecznie zakwestionować – to jest istota uchwały.

Doręczenie zastępcze polega na tym, że jeżeli doręczyciel nie zastanie w domu adresata bądź jego domownika, zostawia w skrzynce awizo, a pismo czeka w placówce pocztowej siedem dni na odebranie. Jeśli nie zostanie w tym terminie odebrane przez adresata bądź jego pełnomocnika, operacja jest powtarzana jeszcze raz w całości. A w razie ponownego nieodebrania uznaje się, że doszło do zastępczego doręczenia, równie ważnego jak do rąk własnych. Od tego momentu biegną terminy procesowe, np. na złożenie apelacji.

Kwestia ta wynikła w sprawie o zapłatę 1,5 tys. zł zaległych opłat abonamentowych za korzystanie z kablówki, zerwanie umowy i zagubienie dekodera. Na podstawie faktur referendarz sądowy wydał nakaz zapłaty, który wysłano na adres pozwanej na nazwisko Anna L. zaczerpnięty z umowy sprzed kilku lat, ale awizowanie nie dało efektu, gdyż już tam nie mieszkała. Sąd wysłał nakaz pod nowy adres, ustalony w bazie PESEL, i stare nazwisko, choć już nosiła nazwisko męża (co ciekawe, już je miała, gdy podpisywała umowę, ale podała panieńskie). Tej drugiej przesyłki też nie odebrała, ale referendarz uznał doręczenie za skuteczne i nadał nakazowi klauzulę wykonalności, a komornik przystąpił do egzekucji.

Kobieta zaskarżyła czynności komornika (na podstawie art. 777 k.p.c.), wskazując, że nakaz nie jest prawomocny, gdyż nie został jej doręczony i nie mogła się odwołać. Rozpatrując skargę, Sąd Rejonowy w Grudziądzu powziął wątpliwość, którą zawarł w pytaniu prawnym do Sądu Najwyższego: Czy warunkiem uznania za skuteczne doręczenia zastępczego jest wysłanie przesyłki sądowej na aktualne nazwisko adresata?

Sąd Najwyższy do tej pory nie wypowiadał się w tej kwestii, a możliwe są dwa podejścia: rygorystyczne i liberalne. Rygoryzm, np. nazwisko panieńskie, może być okazją do nieodbierania przesyłek sądowych, z drugiej strony rygory awizowania stanowić mają gwarancję dla adresata, że zostanie prawidłowo zawiadomiony, choć pomyłek nie da się zupełnie uniknąć. Są zresztą jeszcze osoby, które sądzą, że nie może zapaść żadne orzeczenie sadowe bez obecności podsądnego, i nieraz się mocno rozczarowują.

Te wady awizowania były powodem wprowadzenia przed kilku laty podwójnego awizowania jako dodatkowej gwarancji dla adresata.

I to przeważyło, że Sąd Najwyższy przychylił się do rygorystycznego stanowiska.Uznał również, że jest to procedura wyjątkowa.

– Nie wystarczy zatem, że adresat może być mimo braków pewnych elementów zawiadomienia ustalony – powiedział w uzasadnieniu uchwały sędzia SN Jacek Gudowski..

I to potwierdza uchwała: Doręczenie w sposób przewidziany w art. 139 § 1 k.p.c. może być uznane za dokonane wtedy, gdy przesyłka sądowa została wysłana pod aktualny adres z imeniem i nazwiskiem odbiorcy.

Sygn. akt III CZP 105/16

rp.pl

Kraksa sędziego TK Lecha Morawskiego. Usłyszy zarzuty za spowodowanie wypadku?

Śledczy z Prokuratury Okręgowej w Gdańsku byli gotowi do wysyłania wniosku o uchylenie immunitetu sędziemu Trybunału Konstytucyjnego z nadania PiS Lechowi Morawskiemu, by móc postawić mu zarzuty za spowodowanie wypadku drogowego. Tymczasem decyzję zablokowano w Prokuraturze Krajowej – podważono ekspertyzę doświadczonego biegłego z gdańskiej policji.

Już niemal 1,5 roku trwa prokuratorskie śledztwo w sprawie ustalenia winy w wypadku, w którym udział brali Lech Morawski, zaprzysiężony przez PiS sędzia TK, i Andrzej Peruga, handlowiec ze Zduńskiej Woli.

Prokuratura Okręgowa w Gdańsku, która prowadzi z pozoru prostą sprawę, zgromadziła szereg szczegółowych ekspertyz i opinii biegłych, z których każda wskazuje, że winny jest sędzia. Ten od początku jednak nie przyznaje się do sprawstwa, podawał różne wersje zdarzenia na przesłuchaniach i zablokował wypłatę odszkodowań dla Perugi, który w wypadku został ciężko ranny. Sam Morawski wyszedł z kraksy bez szwanku.

„Przeciąganie sprawy”

Przed kilkoma tygodniami gdańscy śledczy szykowali się do wysłania wniosku o uchylenie immunitetu sędziemu, aby postawić zarzuty, ale ich decyzja została podważona w Prokuraturze Krajowej, gdzie także trafiły akta sprawy – jak powiedziano – „do analizy”.

Początkowo sprawa była prowadzona z Prokuraturze Rejonowej w Starogardzie Gdańskim, skąd trafiła do gdańskiej okręgówki – jak oficjalnie podano – „z uwagi na stanowisko sędziego”.

Prokuratura Okręgowa w Gdańsku prowadzenie sprawy chciała przekazać na jeszcze wyższy szczebel – do Prokuratury Krajowej. Tam jednak odmówiono, ale podano, że sprawa będzie monitorowana.

Teraz w Prokuraturze Krajowej zakwestionowano treść długo oczekiwanej opinii, przygotowanej przez doświadczonego biegłego z laboratorium kryminalistycznego KWP w Gdańsku, z zakresu techniki i taktyki jazdy. To jedna z kluczowych ekspertyz w tej sprawie.

W departamencie postępowania przygotowawczego PK wskazano jednak, że pozyskana opinia jest „niepełna i niejasna”. Przypomnijmy, że w tym dokumencie biegły jednoznacznie stwierdził, że zabezpieczone ślady wskazują na winę sędziego Morawskiego.

– Wygląda na to, że śledztwo w mojej sprawie celowo zostało przeciągnięte do momentu, aż zmieni się skład sędziowski Trybunału Konstytucyjnego. Od początku próbuje się ze mnie zrobić sprawcę, którym nie jestem, a chodzi o prosty wypadek, do jakich codziennie dochodzi na polskich drogach – mówi Peruga.

O uchyleniu immunitetu sędziowskiego decydują sędziowie Trybunału Konstytucyjnego drogą głosowania.

Dwie wersje

Przypomnijmy, że do wypadku doszło 18 czerwca 2015 r. na autostradzie A1. Andrzej Peruga jechał z Tczewa do Zduńskiej woli nowym (kupionym zaledwie trzy tygodnie wcześniej) peugeotem boxerem. Jak zeznawał, miał włączony tempomat. Jechał z prędkością ok. 100 km/h prawym pasem pustej autostrady. Ok. godz. 15, kiedy był na wysokości gminy Klonówka, w tył jego auta uderzył prowadzony przez Morawskiego mercedes. Dostawczak przewrócił się na bok i sunął całą szerokością jezdni, odbijając się od bariery energochłonnej. Peruga doznał wielokrotnych złamań obojczyka, obrażeń kręgosłupa, głowy, miał pozrywane ścięgna barku. Rehabilitacja pochłonęła już ponad 20 tys. zł, a przed nim jeszcze kolejna operacja barku.

Niedługo po wypadku ubezpieczyciel sędziego wstrzymał procedury odszkodowawcze, dlatego Peruga nie może otrzymać części rekompensaty za poniesione straty. Szacuje je (razem z kosztami leczenia) na ponad 60 tys. zł.

Tymczasem prof. Morawski dwukrotnie zeznał przed prokuratorem, że jadąc lewym pasem, wyprzedzał kolumnę kilku samochodów (od pięciu do ośmiu). Na pierwszym przesłuchaniu podał wersję, że peugeot Perugi wyjechał ze środka kolumny, zajeżdżając mu drogę. Na drugim natomiast, że przed manewrem wyprzedzania w oddali na prawym pasie zauważył „białe auto”. Podjął manewr wyprzedzania i gdy włączył kierunkowskaz, by powrócić na pas prawy, doszło do zderzenia.

– Mój samochód po uderzeniu sunął bokiem po jezdni. Gdyby jechała kolumna aut, wówczas mielibyśmy do czynienia z karambolem, a nie z wypadkiem, w którym nie ma żadnych świadków – mówi Peruga.

Biegły wskazał, kto zawinił

Wersję Perugi potwierdził nie tylko pierwsze notatki policyjne z miejsca wypadku, ale też wspomniany biegły z laboratorium kryminalistycznego w Gdańsku. W szczegółowym, wielostronicowym dokumencie zawarł wnioski, które oparte były m.in. o szczegółowe badania stopnia uszkodzeń poszczególnych części obu pojazdów, zabezpieczone ślady hamowania na jezdni i rozmieszczenie aut po wypadku. Ekspertyza wyklucza możliwość, że do zderzenia doszło na lewym pasie po zajechaniu drogi:

„W aktach sprawy nie ma żadnych informacji wskazujących, że w miejscu zdarzenia wystąpił czynnik techniczny, np. pojawienie się przeszkody lub uszkodzenia w nawierzchni, który zmusiłby kierującego mercedesem do zmiany toru ruchu. W takim przypadku można wnioskować, że przyczyny zjazdu mercedesa na prawy pas ruchu związane są z osobą kierującego mercedesem” – czytamy w ekspertyzie. I główny wniosek: „Informacje zawarte w aktach sprawy nie dają podstaw do wnioskowania o nieprawidłowym zachowaniu kierującego peugeotem, stanowiącym przyczynienie do zaistnienia przedmiotowego wypadku”.

„Niejasna i niepełna”

– Lektura opinii złożonej przez biegłego daje podstawę do stwierdzenia, że jest ona niepełna i niejasna, a sformułowane w niej wnioski nie zostały poprzedzone ustosunkowaniem się do wszystkich wskazanych przez uczestników zdarzenia wersji, w jakich doszło do zderzenia się pojazdów – stwierdzono w piśmie z Prokuratury Krajowej, w którym zasugerowano powołanie nowego biegłego.

„Z wydanej opinii nie wynika bowiem, aby przedmiotem badania biegłego było zaistnienie wypadku w okolicznościach wynikających z zeznań kierującego samochodem marki Mercedes, jak również brak jest przytoczenia powodów, dla których taki przebieg zdarzenia został pominięty w sformułowanych wnioskach dotyczących przyczyn i okoliczności wypadku. W szczególności, jak wynika z opinii, przedmiotem badań biegłego oraz prowadzonych symulacji nie było sprawdzenie, jako ewentualnej przyczyny wypadku, wjechania przed Mercedesa z prawego pasa ruchu innego pojazdu. Biegły nie uzasadnił również, dlaczego w opinii zawarł wniosek, że bezpośrednio przed zderzeniem kierujący tym pojazdem wykonał manewr zjeżdżania z lewego na prawy pas ruchu, skoro nie ujawniono na jezdni śladów kół pochodzących od tego pojazdu” – uzasadniano w piśmie.

Po tych informacjach w gdańskiej prokuraturze podjęto decyzję o powołaniu biegłego z Instytutu Ekspertyz Sądowych im. prof. dra Jana Sehna w Krakowie.

– Jestem zaskoczony treścią uzasadnienia, bo wersja pana Morawskiego została uwzględniona w opinii na kilku stronach i w zestawieniu z zabezpieczonymi śladami została wykluczona jako możliwa do uzasadnienia. I jak to możliwe, aby samochód zostawiał ślady na jezdni po zmianie pasa ruchu? – pyta Peruga.

Prof. Morawski dopuszczony do orzekania

Codziennie na polskich drogach dochodzi do wielu podobnych wypadków. Do omawianego śledczy podeszli jednak szczególnie skrupulatnie, co przeciągnęło śledztwo w czasie. W czerwcu i lipcu tego roku powołano biegłych, którzy sporządzili odczyty z GPS-ów obu pojazdów i przekazali informację dotyczące billingów z telefonów uczestników wypadku z okresu kilkudziesięciu minut poprzedzających zdarzenie. Po uzyskaniu tych opinii zapytano biegłego, który sporządził ekspertyzę w laboratorium KWP, czy ma coś do dodania. Specjalista potwierdził swoje wcześniejsze ustalenia.

Prof. Lech Morawski jest kierownikiem Katedry Teorii Państwa i Prawa Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu. Rok temu został zaprzysiężony na sędziego TK przez prezydenta Andrzeja Dudę, ale nie został dopuszczony do orzekania przez ówczesnego prezesa Andrzeja Rzeplińskiego, gdyż miejsca sędziowskie zajmowali sędziowie wybrani za poprzedniej kadencji Sejmu. Prof. Morawski pobiera pensję sędziowską i chroni go immunitet.

19 grudnia skończyła się kadencja Rzeplińskiego, a 21 grudnia prezydent Duda na prezesa TK powołał sędzinę Julię Przyłębską, zaprzysiężoną przez PiS.

Prof. Morawski został dopuszczony do orzekania 20 grudnia, w dniu, gdy sędzina Przyłębska była jeszcze pełniącą obowiązki prezesa TK.

gazeta.pl

Umorzona sprawa korupcji w Sądzie Najwyższym. Zaczęła się od wrocławskiego biznesmena

Umorzono śledztwo w sprawie korupcji w Sądzie Najwyższym. Chodzi o próbę kupienia za łapówkę wyroku Sądy Najwyższego. Miał on uchylić do ponownego rozpoznania sprawę cywilną jaką zajmowały się wrocławskie sądy Okręgowy i Apelacyjny. Był to spór pomiędzy biznesmenami o rozliczenie prowadzonej inwestycji. Sprawa zaczęła się od tajnej akcji o kryptonimie „Vesper” prowadzonej przez agentów wrocławskiego CBA. Przedsiębiorca, który przegrał proces, współpracował z CBA. Uczestniczył w tej operacji i pod kontrolą agentów wręczał łapówki. Materiały sprawy „Vesper” były głównym dowodem w śledztwie. Gdańska Prokuratura Apelacyjna oceniła, że nie da się ich wykorzystać do ewentualnego procesu. Stąd umorzenie. Choć – jak powiedział nam rzecznik prokuratury Mariusz Marciniak – operacja CBA była legalna.

Rzecz zaczęła się na przełomie 2008 i 2009 roku. Wrocławski biznesmen, który przegrał proces o 17 mln zł, dostać miał propozycję korupcyjną od jednego z prawników. Chodziło o obietnicę, że za pomocą znajomości w Sądzie Najwyższym można doprowadzić do uchylenia niekorzystnych wyroków.

Za pośrednictwem wrocławskiego prawnika biznesmen poznał sędziego NSA, zapalonego myśliwego. Ten obiecał załatwić sprawę u swojego znajomego w Sądzie Najwyższym. Na różnych etapach tej sprawy różnym jej uczestnikom wręczano pieniądze i inne prezenty. Na przykład sędziemu NSA zorganizowano polowanie w Rosji. Pojechał na nie z wrocławskim biznesmenem i udającym jego asystenta funkcjonariuszem CBA z Wrocławia. Upolowano głuszce i cietrzewie.

https://youtu.be/HWu23rynwus

Sędzia Sądu Najwyższego – na prośbę swojego znajomego z NSA – przyjął do konsultacji projekt skargi kasacyjnej. Został wysłany mailem na jego oficjalny adres. I – w rozmowie telefonicznej podyktował jak taka skarga powinna być napisana. Kilka miesięcy temu Telewizja Republika ujawniła nagrane przez CBA dwie rozmowy sędziego NSA i Sędziego Sądu Najwyższego na ten temat. Wiemy o innych nagranych rozmowach obu panów. W tym o jednej, podczas której miało dojść do rozmowy o tym jak przekonać sędziego, zajmującego się sprawą, do wydania „właściwego” wyroku.

Operacja „Vesper” zakończyła się jesienią 2009. Do kupienia wyroku nie doszło. Być może – przynajmniej niektórzy uczestnicy tej operacji – zorientowali się, że to prowokacja. Kilka tygodni wcześniej media ujawniły tzw. „aferę hazardową”. Dotyczyła wrocławskiego biznesmena branży hazardowej Ryszarda Sobiesiaka i jego nieformalnych układów z politykami PO. Miały one zablokować uchwalenie przepisów niekorzystnych dla branży. Na trop „afery hazardowej” CBA wpadło realizując operację „Vesper”. Być może też współpracującym z biznesmenem sędziom nie udało się przekonać do pomocy tego, który wydawał wyrok.

https://youtu.be/GMFzTGLjvOM

Śledztwo w tej sprawie prowadziła najpierw krakowska Prokuratura Apelacyjna. Umorzyła je jesienią 2012 roku. Ale później – po kontroli Prokuratury Generalnej – wznowiono postępowanie i przekazano je do Gdańska. Kilka dni temu ponownie umorzono sprawę. Prokuratura w Gdańsku – wynika z przesłanego mediom komunikatu – uznała, że materiały sprawy „Vesper” nie nadają się na dowody.

Szczegóły są tajne. Śledczy wskazują oględnie na „restrykcyjne” warunki jakie muszą być spełnione by materiały z operacji specjalnej uznać za dowód w śledztwie i później w sadowym procesie. Te warunki wynikają m.in. z wyroków Sądu Najwyższego i Europejskiego Trybunału Praw Człowieka.

Jeden z nich mówi o tym, że operację specjalną można rozpocząć gdy są wiarygodne informacje o przestępstwie już popełnionym. A nie takim, które być może w przyszłości popełnione będzie. Inny – na który zwraca uwagę prokuratura w komunikacie – dotyczy „pasywnej” postawy uczestników tajnej akcji. Chodzi na przykład o to, by agenci CBA sami nie namawiali na wzięcie łapówki.

W gdańskiej prokuraturze prowadzone jest nadal śledztwo ale w pięciu innych wątkach. Dotyczą m.in. osób z wrocławskiego wymiaru sprawiedliwości. W jednym z nich chodzi o powoływanie się na dojścia do wrocławskiego magistratu.

Czytaj więcej: http://www.gazetawroclawska.pl/artykul/3911723,umorzona-sprawa-korupcji-w-sadzie-najwyzszym-zaczela-sie-od-wroclawskiego-biznesmena,2,id,t,sa.html

Czytaj także

Wrocław: Skazany były poseł na wolności. Powód? Sędziowie zapomnieli o obrońcy…

Wrocławski przedsiębiorca i były poseł Zenon M. miał wyłudzić przeszło 22 mln zł bankowych kredytów. Wszystko działo się przed piętnastoma laty. Ale do dziś nie może zapaść prawomocny wyrok w tej sprawie. Kilka miesięcy temu Sąd Najwyższy – już drugi raz z rzędu – uchylił wyrok pięciu lat więzienia. Powód? Banalny. Wrocławski Sąd Apelacyjny nie zawiadomił o rozprawie jednego z dwóch obrońców oskarżonego biznesmena.

Teraz rozprawę trzeba będzie powtórzyć. Pierwszy raz Zenon M. został skazany w 2011 roku przez wrocławski Sąd Okręgowy. Wyrok ten utrzymał Sąd Apelacyjny ale uchylił Najwyższy w 2012 roku. Nakazał przesłuchanie w Sądzie Apelacyjnym jednego ze świadków. W 2013 roku zapadł kolejny wyrok – pięciu lat więzienia.

Oskarżonego broniło dwóch adwokatów. O terminie rozprawy – na której mieli przemawiać obrońcy – zawiadomiono tylko jednego.

W kasacji od tego wyroku obrońcy Zenona M. przekonywali, że to ograniczenie prawa do obrony. Bardzo poważny zarzut. Choć mieli znacznie więcej zarzutów do wyroku Sądu Apelacyjnego.

Ale Sąd Najwyższy w ogóle nie zajmował się innymi argumentami za uchyleniem wyroku pięciu lat. Wystarczyła tylko ta jedna sprawa – nie zawiadomiony obrońca. W lutym kolejny już więc raz – trzeci w ciągu ostatnich czterech lat – Sąd Apelacyjny będzie się zajmował sprawą Zenona M.

Przed laty był on jednym z najbogatszych wrocławian. Sponsorował drużynę koszykarską. Na początku lat 90-tych był posłem. Z kolei na początku kolejnej dekady trafił do aresztu. Właśnie m.in. w związku z podejrzeniami wyłudzania bankowych kredytów.

Kiedy przed rokiem przypominaliśmy jego sylwetkę mówił nam, ze jest pewien uchylenia przez Sąd Najwyższy wyroku skazującego. Jak się okazało miał rację.

Czytaj więcej: http://www.gazetawroclawska.pl/artykul/3740125,wroclaw-skazany-byly-posel-na-wolnosci-powod-sedziowie-zapomnieli-o-obroncy,id,t.html

Głupia sprawa

Dostał dożywocie i przesiedział 12 lat za morderstwo, którego nie popełnił: – Ratował mnie Spinoza, Leibniz, Marek Aureliusz. I Horacy ze swoim nihil mirari. Niczemu się nie dziwić.

Piszę do Ciebie ten list od piętnastu lat. Każdego dnia rozmawiam z Tobą w myślach.

Od 12 stycznia 1999 roku. Pamiętasz? Byłeś chory, mama i ja pojechaliśmy z Tobą do lekarza. Ale zapomnieliśmy Twojej książeczki zdrowia i musiałem wrócić do domu. Wszedłem do salonu, akurat zadzwonił telefon. Stał na parapecie, więc rozmawiałem przy oknie. I nagle zobaczyłem uzbrojonych facetów w kominiarkach przeskakujących przez płot. Wybiegłem, żeby nie zastrzelili Tesy, naszego półrocznego psa, ale już leżał we krwi. Krzyknąłem: Jestem nieuzbrojony! Nie będę stawiał oporu! Skuli mnie bez żadnych wyjaśnień. Nie czułem strachu, myślałem: jakaś pomyłka. Dopiero na komendzie w Gdańsku usłyszałem od prokuratora: „Jest pan oskarżony o zabójstwo na zlecenie”.

Tego dnia widziałem Cię ostatni raz.

Przez następne 12 lat, 3 miesiące i 9 dni pozostałeś dla mnie czterolatkiem, który zasypiał mi na klacie. Dwanaście, trzy, dziewięć i Twoje imię – taki adres mailowy wymyśliłem sobie, kiedy mnie wypuścili w XXI wieku.

Numer dwa

Aresztowanie nie wywarło na mnie większego wrażenia. Wiedziałem, że nikogo nie zabiłem, i w duchu drwiłem z niekompetencji policji. Wytypowali przypadkowego chłopaka i wysłali po niego brygadę antyterrorystyczną. To mogło budzić tylko śmiech.

Następnego dnia zaprowadzili mnie na okazanie. Ustawili nas w pomieszczeniu z lustrem fenickim: kilku facetów na tle białej ściany. Przez mikrofon mówili, co mamy robić. Obróć się w prawo, obróć się w lewo, przejdź się po sali. Okazanie się skończyło i prokurator przyniósł mi protokół. Iwona C., naoczny świadek zabójstwa, jako sprawcę zbrodni wskazała numer dwa.

Ja byłem numerem dwa. Kolana mi zmiękły, w gardle urosła klucha. Zacząłem gorączkowo myśleć: o co chodzi?!

Nic się nie stało

A w skrócie chodziło o to. 28 grudnia 1998 roku, przedpołudnie, Gdańsk. Adam Kwaśny, instruktor jazdy konnej, jedzie samochodem ze swoją partnerką Iwoną do klubu jeździeckiego. Ostatni odcinek trasy to wąska polna droga. Z naprzeciwka nadjeżdża samochód. Auta ocierają się, po czym się zatrzymują. Z obu samochodów wysiadają kierowcy. Jeden (Adam Kwaśny) mówi: „Nic się nie stało”. Drugi wyjmuje pistolet i strzela mu w głowę.

Iwona również wysiada i widzi z bliska, jak jej kochanek zostaje zabity. Widzi też, że w samochodzie mordercy siedzi drugi mężczyzna. Iwona jest byłą konkubiną Mariusza Nawrockiego (brata jednego z najbogatszych Polaków). Ma z nim dwie córki.

Oskarżone zostają trzy osoby: Mariusz Nawrocki pseudonim „Gajowy” – który zlecił zabójstwo (był zazdrosny o Iwonę, nie mógł się pogodzić z tym, że odeszła). Adam Sienkiewicz ps. „Siena” – za pośredniczenie między zleceniodawcą a sprawcą (organizował samochód, broń, zabójców). Ja: Czesław Kowalczyk ps. „Czester” – za dokonanie zabójstwa. Tylko że ja byłem niewinny, a ksywkę wymyśliła mi Twoja mama, bo oboje nie przepadaliśmy za imieniem Czesław.

Jak porwany

Pamiętam taką scenę: wiozą mnie z izby zatrzymań w Gdańsku nie wiadomo dokąd. Prokurator już postawił mi zarzut. Jedziemy pod górę, przez okno radiowozu widzę las i myślę: to pewnie jeden z ostatnich widoków na wolności. Co najmniej rok minie, zanim się wyjaśni, że jestem niewinny.

Nałożyli mi enkę, czyli piętno szczególnie niebezpiecznego przestępcy. Od tej pory otaczali mnie antyterroryści i siedziałem tylko na oddziałach o największym rygorze: Słupsk, Gdańsk, krótko Warszawa, długo Sztum. Więzienie w więzieniu.

To nie Czesław K. zabił w 1998 r. trenera jeździectwa: Gangster już nie kłamie?

Najgorsze były początki. Czułem się, jakbym został porwany. W Słupsku na ence siedziałem dwa miesiące bez żadnego przesłuchania. To jest tak: nie wiesz, co się dzieje. Jakby ktoś walnął cię w tył głowy. Nie masz żadnej możliwości działania. Żadnego telefonu do rodziny, jak na filmach, bo jesteś w areszcie śledczym i mógłbyś mataczyć. Aha, mogę pisać listy, ale przysługuje mi jeden znaczek w miesiącu. Pieniędzy nie mam, bo wszystko zabrali, nawet slipy. Piszę pisma: przesłuchajcie mnie, nic nie zrobiłem! W tym czasie prokurator gromadzi dowody, ale nie ma obowiązku informować mnie o postępach w śledztwie. Non stop myślę: co robić? Zasypiam na chwilę i budzę się z pytaniem: jak udowodnić, że jestem niewinny? Kto może mi pomóc?

Inaczej niż w kinie

Jak ludzie słyszą: „siedział za morderstwo, którego nie popełnił”, od razu widzą film „Skazany na Shawshank”. Wyobrażają sobie, jak walczę o przetrwanie wśród przestępców – na spacerniaku, stołówce, w łaźni, przy pracy. Tylko że ja przez pięć lat siedziałem w celi sam. 24 godziny na dobę sam. Na spacerniaku sam. Pięć lat nie oglądałem swojej twarzy.

Najdłużej byłem w Sztumie. Cela wąska jak kiszka. Siedem kroków długości, a na szerokość: jak rozpostarłem ramiona, z obu stron dotykałem ścian całymi dłońmi. Wejście: najpierw grube stalowe drzwi typu sejf. Dalej krata z otworem do wydawania posiłków (niewielki, głowy nie zmieścisz). Po prawej stronie kibel i umywalka, dalej ścianka, która ma chronić przed zarazkami resztę celi. Tuż za nią taboret i stolik, przy którym jem, piszę i czytam. U góry szafka. Dalej prycza. Każdy mebel przytwierdzony na stałe do podłogi lub ściany. Siennik tak ciężki, że niektórzy ćwiczyli nim jak sztangą (jak się później dowiedziałem). Na końcu, naprzeciw drzwi, piwniczne okienko na wysokości oczu (bo oddział jest w podziemiach). Niewielki z niego pożytek, bo otwiera je i zamyka automatycznie klawisz z dyżurki, więc ciągle jest zimno i wilgotno. A widać przez nie tylko mur.

I najważniejsze: nad wejściem jest kamera, która obejmuje całą celę. Powyżej żarówka za siatką. Leżeć na pryczy możesz tylko twarzą w jej stronę, więc cały czas świeci w oczy. 24 godziny na dobę. Śpisz przy świetle, bo strażnicy cały czas muszą widzieć, co robisz (również na kiblu). Jak kładziesz się tak, żeby nie raziło, albo zakrywasz głowę kołdrą, klawisz od razu przywołuje Cię do porządku przez interkom. W dzień możesz się położyć na pryczy, ale nie możesz się przykryć.

Od apelu o godz. 6.30 do apelu o 18.00 puszczają Radio Maryja. Na cały regulator – tak, że kawa w kubku wpada w rezonans i powierzchnia drży jak przy trzęsieniu ziemi. Dzień w dzień przez trzy lata. Nie, w areszcie nie można mieć stoperów.

Któregoś dnia wyciągnąłem się na łóżku, a zapomniałem zamknąć szafkę nad stołem. I nagle mnie olśniło! Otwarte drzwiczki rzucały cień na moją głowę na pryczy! Światło przestało mnie razić, a kamera wciąż widziała moją twarz. Trzy lata mi zajęło dojście, że można tak zrobić – bez uszczerbku dla regulaminu.

Ślady

Posiłki jadłem z Tobą. Ustawiłem sobie cztery zdjęcia, które przysłała mi mama. Skleiłem je nalepkami z opakowań jedzenia z kantyny, np. z płatków. I zrobiłem ołtarzyk. Oparłem o ścianę i siadałem naprzeciwko. Ja jadłem i Ty jadłeś. Na jednym zdjęciu masz cztery latka i niebieską bluzę, którą Ci kupiłem. Z wiewiórką, sową i zajączkiem. Na lewej ręce opierasz głowę, w prawej trzymasz widelec. Na talerzu z napisem „Przedszkole” niedojedzona czerwona kapusta i ziemniaki. Na drugim zdjęciu jesteś trochę starszy i mrużysz oczy od słońca. Uśmiechasz się znad kiełbasy z rożna. Wyglądasz identycznie jak ja w dzieciństwie: słomiany blondynek z niebieskimi oczyma.

Jak klawisze robili kipisz, zrzucali mi te zdjęcia, żeby sprawdzić, czy nie chowam za nimi skleconej naprędce broni.

Bo raz dziennie jest rewizja. Otwierają się drzwi sejfowe, później klapa w kracie i mówią: „Kipisz”. Rozbieram się do naga, staję plecami do kraty, żeby przez otwór skuli mi ręce. Wyprowadzają na korytarz, zamykają za sobą drzwi. Żebym nie słyszał, jak komentują, grzebiąc w moich rzeczach. A ja stoję cały czas skuty i nagi. Upodlony. Po kilku minutach wracam do celi, a tam wszystko wymieszane na kupie. Cukier z kawą i pościelą. Ale najgorsze, jak widzę ślady ich traperów. Na Twoich zdjęciach, synku. Na listach od mamy. Jakby zdeptali świętość.

Zresztą nie ma wyjścia z celi bez rozbierania. Wszystko jedno: czy przychodzi adwokat, czy idziesz na spacerniak, wygląda tak samo. Otwierają klapę, dajesz buty, skarpety, bluzę, spodnie, slipki, oni sprawdzają, ubierasz się, skuwają ręce przez kratę. Dopiero później otwierają, skuwają nogi i przeprowadzają łańcuch między jednym a drugim. Biorą pod pachy i niosą w pozycji na Małysza, tak, że widzisz tylko podłogę.

Witamy w klubie

Wyobraź sobie: zgarniają Cię z domu, oskarżają o zastrzelenie człowieka i w dodatku pakują do „klubu płatnych zabójców”. Bo na ławie oskarżonych posadzili mnie z ośmioma innymi facetami i urządzili proces zbiorowy. Wszystkim postawiono łącznie 62 zarzuty, w tym: czterech zabójstw, kilkunastu usiłowań zabójstw, porwań, pobić, nielegalnego posiadania broni, podkładania ładunków wybuchowych itd. Specjalnie dla nas zbudowano w gdańskim sądzie kuloodporną szklaną klatkę, pierwszą w Polsce.

Na czas rozpraw sąd był jak oblężona twierdza: zamknięty dla interesantów, wszędzie kłębili się antyterroryści i tajniacy. To dziennikarze wymyślili nazwę „klub płatnych zabójców” i sztucznie pompowali temat. Ale wszystkim to pasowało. Im grubsza sprawa, tym zasługi większe. Policja i prokuratura mogły triumfować, że rozbiły gang.

W takich warunkach przestajesz być osobnym człowiekiem, który ma swoje racje. Dla ludzi jesteś zwyrodnialcem i występujesz tylko w pakiecie z innymi zwyrodnialcami. Jak Hannibal Lecter z „Milczenia owiec”. Np. na miesięcznej obserwacji w szpitalu psychiatrycznym we Wrocławiu na całym piętrze byłem sam. Dlatego po pierwszej rozprawie wymyśliłem, że będę nosił okulary zerówki. Żeby się odgrodzić od świata, który traktuje mnie jak bestię. Rozumiesz? Dzieci, jak zamkną oczy, myślą, że ich nikt nie widzi. Tak samo ja próbowałem się schronić za okularami.

Śmiech pozoranta

Skoro byłem dla nich płatnym zabójcą, podejrzewali, że mogłem zastrzelić też generała Papałę. Ze Słupska zabrali mnie do Warszawy na okazanie w tej sprawie. Zabawne, jak niebezpieczny może być przedstawiciel handlowy. Bo zanim mnie aresztowali, sprzedawałem zestawy głośnomówiące klientom biznesowym. Akurat weszły regulacje o konieczności montowania ich w samochodach, więc to był złoty interes. Jak podpisałem kontrakt z dużą firmą spedycyjną, zarabiałem z 10 tys. zł na miesiąc. Chciałem zainwestować w fabrykę styropianu (pudełka na jedzenie dla fast foodów itd.). Wcześniej trochę handlowałem ciuchami, mydłem i powidłem – jak to w latach 90. A teraz skuli mnie, założyli kominiarkę, kamizelkę kuloodporną i rzucili na podłogę radiowozu. Z pięć godzin jechałem tak, leżąc na brzuchu. Ze mną dwóch antyterrorystów. Konwój liczył z pięć samochodów.

Na okazaniu ustawili mnie i kilku studentów jako pozorantów. Jakaś kobieta wskazała jednego z nich, więc podśmiewał się, jaki to z niego zabójca. Wtedy powiedziałem: siedzę już półtora roku, bo jedna kobieta podobnie wskazała mnie. Pamiętam jego minę: jak uśmiech gaśnie i przeradza się w strach.

Gdzie jest tata?

Śnił mi się po nocach, synku, Twój ciężar na mojej klacie. Twoja ufność. Wdrapywałeś się na kanapę, później na mnie i zasypiałeś przytulony. W nocy też spałeś z nami. Dużo wtedy jeździłem i miałem w samochodzie na stałe wmontowany fotelik dla Ciebie. Jak mama chodziła na wykłady (studiowała dwa kierunki), jeździłeś ze mną. Lubiłeś to, byłeś bardzo grzeczny.

W areszcie strasznie tęskniłem za Wami, ale pierwszy list od mamy dostałem po trzech miesiącach. Bo cała korespondencja musiała przejść przez cenzurę. Decydował prokurator: puścić dalej, ocenzurować, zawrócić czy dołączyć do akt.

Martwiłem się. Mama pisała, że po moim aresztowaniu zacząłeś bardzo chorować (anginy, zapalenie płuc) i że zrobiłeś się agresywny. Biłeś kolegów na podwórku i w przedszkolu. I ciągle pytałeś: gdzie tata? Kiedyś specjalnie rozbiłeś szybę i mama powiedziała Ci: „Tata wyjechał, bo musi zarobić na tę szybę. Jak będziesz grzeczny, to wróci”. Nie miałem pojęcia, że ten niewinny początek będzie miał takie skutki.

Ucieczka

Zastanawiałeś się, jak byś się zachował na moim miejscu?

Jak miałem 15 lat, przeprowadziłem się spod Lublina do Gdyni, bo marzyłem o żeglowaniu. Zrobiłem uprawnienia, a rok później pracowałem też w stoczni jako nurek. Normalnie sprawdzałem, czy kadłub statku nie jest uszkodzony, ale tego dnia wyławialiśmy nurka, który zginął pod wodą. Zaplątał się w sieci i widać było, że rozrywał je rękoma, bo dłonie miał ponacinane aż do kości. A cały czas miał przy sobie nóż i mógł się spokojnie wydostać na powierzchnię, gdyby nie wpadł w popłoch. Zapamiętałem na resztę życia: panika to najgorszy wróg.

W więzieniu powiedziałem sobie: wszystko mieści się w głowie. Zabrali mi wolność, ale nie zabiorą zdrowia. Zabrali mi wolność, ale czasu nie zmarnują.

I zacząłem łapczywie czytać książki i uczyć się angielskiego. Tylko że w więzieniu dominują lektury z czasów Lenina i „żółte tygrysy”. Jeśli chcesz dostać książki z wolności, musisz napisać wniosek i podać autora oraz tytuł. Kiedyś, żeby ośmieszyć tę procedurę, poprosiłem o „Mini-podręcznik partyzanta miejskiego” Carlosa Marighelli. I go dostałem. A przecież to jest instrukcja, jak konstruować bomby, jakiej broni używać, itd. – nie ma gorszej książki dla mordercy!

Czytałem też na głos. Bałem się, że po latach izolowania nie będę umiał myśli zamieniać w zdania. Myślę, że w areszcie przeczytałem ponad tysiąc książek. Niektórych nie zdołałem, bo Twoja mama stwierdziła: „Piszesz, abym wysłała rzeczy. Wstydzę się wysyłać paczki w takie miejsce”.

Ratował mnie Spinoza, Leibniz, Marek Aureliusz. I Horacy ze swoim nihil mirari. Niczemu się nie dziwić.

Grałem też w szachy. Drewniane, turystyczne. Dostałem je w paczce od dziadka. Wpinałem maleńkie figury w 6-centymetrową szachownicę. Ale ileż można wygrywać z samym sobą? Przez pięć lat tylko raz zremisowałem.

Nagroda i kara

Złość wyrzucałem na treningu i przez medytacje.

Mogłem ćwiczyć godzinę dziennie na spacerniaku (ciasny jak cela, tylko bez mebli i z kratą zamiast sufitu). Jedno okrążenie to 18 kroków. Przynosili mnie na Małysza, rozkuwali i na zmianę: biegałem i pompowałem. Kiedyś wpadłem na pomysł, że będę robił tyle pompek, ile dni przesiedziałem. Zacząłem chyba od sześciuset. Ale jak doszedłem do ośmiu setek, stwierdziłem, że ta godzina nie wystarcza. Zresztą pod koniec musiałbym dojść do 4,5 tysiąca.

Treningi trzymały mnie w pionie. Od trzeciej klasy podstawówki trenowałem zapasy. Później żeglowałem, nurkowałem, latałem na lotni, skakałem na spadochronie (w wojsku byłem w brygadzie powietrznodesantowej). Więc w Sztumie nie obchodziło mnie, że do biegania mam tylko kamasze (na ence dają spodnie, bluzę i buciory do kostek). Nie zniechęciłem się nawet, jak w 2002 roku zabrali więźniom z enek sznurówki. Bo w Warszawie znaleziono „Saszę” powieszonego w celi (podobno zabił Jacka Dębskiego, byłego ministra sportu). Znalazłem sposób i na to. Wyprułem gumkę ze slipów, rozerwałem na cienkie paski i związywałem buty w jednym miejscu pod językiem – żeby strażnicy nie zauważyli.

Palenia nie rzuciłem natychmiast. Ale pozwalałem sobie palić raz, góra dwa razy dziennie. Nagradzałem się i karałem w ten sposób. Jeśli w dzień nie zrobiłem treningu i lekcji angielskiego, nie zasługiwałem na nagrodę po apelu.

Ale naprawdę przeżyłem dzięki Tobie. Ta radość, którą czerpałem z rozwoju, to Twoja zasługa, bo robiłem to z myślą o Tobie. Żebyś się mnie nie wstydził, kiedy wyjdę na wolność.

Klucz

Zanim się urodziłeś, poprosiłem Twoją mamę o rękę. Dałem jej pierścionek z trzema brylantami: mały, średni, duży. Potem śniło mi się, że mamy trójkę dzieci. Oświadczyny przyjęła, ale ślubu nie wzięliśmy. A Tobie daliśmy moje nazwisko.

Lata mijały, rosłeś, a ja w więzieniu dostawałem Twoje zdjęcia i powoli docierało do mnie: już nie nauczę Cię jeździć na rowerze. Już nie ze mną złowisz pierwszą w życiu rybę. Bolało. Ale co miałem robić? Nie mogłem Cię nawet zobaczyć. Marzyłem, żebyś mnie odwiedził. Ale mama powiedziała „nie” i wierzyłem, że to dla Twojego dobra.

Jak miałeś z siedem lat, znalazłeś niechcący mój list z adresem zwrotnym z więzienia (mama je ukrywała). Wziąłeś kolegę i wyruszyłeś, żeby mnie odszukać. Ale jakiś dorosły zawrócił Cię z przystanku.

Niedługo później wpadłem na pomysł, żeby na komunię oprócz pieniędzy, roweru czy zegarka podarować Ci klucz. Żeby wyzwolić w Tobie ciekawość. Wyobrażałem sobie, że jak wyjdę na wolność i wyprostuję swoje życie, do tego klucza dopasuję Ci dom. Albo garaż, w którym będzie czekał samochód. Albo że to będzie klucz od mariny, a w niej łódź dla Ciebie. Chciałem pobudzić Twoją ciekawość, bo – jak powiedział Einstein – „Wyobraźnia jest ważniejsza od wiedzy”. Niestety, Twoja mama stwierdziła, że to głupi pomysł.

Uszczerbek

Mózg nie boli, ale jak mu ciężko, to przerzuca ból na coś innego. I mnie bolały nerki. Zacząłem kuleć bez powodu. Miałem kłopoty ze wzrokiem.

Wiesz, że w Sztumie straciłem siedem zębów? Któregoś dnia wyrwano mi dwa naraz. Najgorsze, że leczenie tam odbywało się tylko szczypcami. Jak już przychodzisz, to albo wyrywają, albo zmarnowałeś ich czas. Dlaczego facet po trzydziestce traci jedną czwartą uzębienia? Może dlatego, że siedziałem w piwnicy, w stresie, bez witamin i światła dziennego…

W głowie

W 2003 roku dostałem dożywocie.

Ale nadzieja umiera ostatnia. Przeczytałem o badaniu na szczurach. Wrzucano je do akwarium do połowy wypełnionego wodą, ale na tyle wysokiego, że nie mogły wyjść. Pływały średnio pięć godzin, po czym tonęły. Innym szczurom wrzucano na chwilę drabinkę, ale zabierano, zanim się wydostały. Te szczury pływały średnio siedem razy dłużej. Nie ma lepszego dowodu na to, że w głowie jest ocalenie.

Pewnego dnia zaprowadzili mnie na widzenie. Za szybą starsza kobieta. Przedstawia się, mówi, że mieszka w moim domu (Ty i mama przeprowadziliście się do dziadków po aresztowaniu). Czy zgodzę się, żeby się tam zameldowała? Bo czytała o mnie w gazetach i pomyślała, że dom mi się już nie przyda.

W więzieniu nauczyłem się niczym nie ekscytować. Gdybym miał się podniecać, chociażby tym, że dostałem dożywocie, musiałbym sobie przegryźć żyły.

Odbicie

Najlepsza kara dla mordercy: żeby marzył o kontakcie z drugim człowiekiem. Wtedy nawet najgorszy debil jest zbawieniem. Cieszysz się jak Robinson Crusoe Piętaszkiem.

No i stało się: zdjęli mi enkę! Poszedłem do magazynu, skąd więźniowie biorą materace i inny sprzęt. Pierwszy raz klawisz nie zakuł mnie w kajdanki, nie nieśli mnie jak tłumok. Czułem się, jakbym wyszedł z więzienia. Obok stał człowiek, którego właśnie zamknęli. Odebraliśmy, co trzeba, i rozeszliśmy się do różnych cel. On pewnie martwił się, jakby stracił milion dolarów, a ja cieszyłem się, jakbym pozbył się miliona dolarów długu.

Do tej pory przez pięć lat nie widziałem swojej twarzy. Na ence co drugi dzień musieliśmy się golić, więc klawisz przynosił maszynkę jednorazową i plastikową płytkę wielkości smartfona udającą lusterko. Z jednej strony miała naklejoną srebrną folię – jak od czekolady, i to musiało wystarczyć. I tego dnia jako 38-latek przejrzałem się w lustrze… Zobaczyłem starego obcego człowieka.

Ile jeszcze?

W więzieniu nie boli to, co złe. Boli dobre, które mi zabrano.

W 2001 roku Twoja mama napisała do mnie ostatni list. Później już tylko kartki okolicznościowe. W styczniu 2008 roku dostałem kartkę na urodziny. Kwiatki, różowe serduszka, po prawej stronie fabryczne: „Dużo szczęścia i słodyczy oraz samych radosnych chwil…”. A po lewej odręcznym pismem: „Trzy dni temu zmarł Twój przyjaciel. (…) Nie chcę się więcej z Tobą kontaktować. To nie przeze mnie tam jesteś. Nie jestem Tobie nic winna. Już i tak bardzo mnie skrzywdziłeś”.

Cały 2008 rok był jak ta kartka: z jednej strony nadzieja, z drugiej cios.

W lipcu Trybunał w Strasburgu nakazał mnie wypuścić. Ja i moi adwokaci dostaliśmy wyrok pocztą, dołączyliśmy do akt. Sąd czekał, aż tłumacz przysięgły przełoży go z angielskiego. Przed rozprawą adwokaci już nie umawiali się ze mną na następne spotkanie w więzieniu, tylko powiedzieli: „Wpadniesz do kancelarii. Adres znasz”. Już planowałem, synku, że będziesz ze mną mieszkał. Miesiąc u mnie, miesiąc u mamy, albo przynajmniej wakacje i weekendy u mnie.

Ale na rozprawie sędzia stwierdził: „Mimo że Europejski Trybunał Praw Człowieka uznał, iż (…) nastąpiło naruszenie art. 5 § 3 Konwencji o Ochronie Praw Człowieka i Podstawowych Wolności poprzez stosowanie wobec Czesława Kowalczyka aresztu tymczasowego w nadmiernym wymiarze, wskazać należy, że sądy krajowe nie są związane orzeczeniami Europejskiego Trybunału Praw Człowieka”. Pamiętam reakcję adwokata: naprawdę szczęka mu opadła. Ja czułem się, jakby mi ktoś wbił nóż w plecy. Później potwierdził to stanowisko Sąd Apelacyjny.

W skrócie: polskie sądy są niezawisłe i Strasburg może im skoczyć.

W grudniu 2008 roku uchylono mi dożywocie i wlepiono 25 lat. Sąd powtórzył wszystkie błędy z poprzedniego procesu. W uzasadnieniu wyroku wpisał np. nieprawdziwe nazwisko panieńskie mojej mamy i te same literówki.

A Twoją mamę rozumiem: została bez pieniędzy, bez wsparcia, z małym dzieckiem, studiami, z piętnem kobiety mordercy. Nie mam żalu, że mnie opuściła. Żadna miłość nie przetrwa dożywocia. Ale mam żal, że zabiła miłość synka do ojca. Ciocia pisała, że ciągle pytałeś: „Ile jeszcze tata musi pracować, żeby zapłacić za rozbitą szybę?”. Później mama zmieniła taktykę i powtarzała przez lata: „Tata wyjechał, bo cię nie kocha”.

Wiele razy płakałem. Może bez łez (wciąż wydaje mi się, że jestem obserwowany). Ale płakałem.

Przez przypadek

Na jakiej podstawie w ogóle mnie wytypowano i aresztowano?

Bo znałem Mariusza Nawrockiego (chciałem współpracować z jego bratem przy otwarciu fabryki styropianu, więc widzieliśmy się parę razy). Bo byłem podobny do Zbigniewa D., który zastrzelił Kwaśnego. Tak twierdziła Iwona C., choć moim zdaniem portret pamięciowy zabójcy (mały prosty nos, pyzata twarz, uszy przylegające do głowy) w ogóle nie przypominał mnie.

W 2011 roku ja siedziałem, a wszyscy trzej byli na wolności: pośrednik Adam Sienkiewicz (dostał za to 15 lat, a wyszedł po ośmiu), kierowca Piotr R. i zabójca Zbigniew D. Sienkiewicz nigdy nie zeznał, że to ci dwaj zabili Kwaśnego, bo czuł się związany regułą lojalności (za nielojalność mogli mu zabić rodzinę). Ale w 2011 roku Zbigniew D. wpadł przy napadach na TIR-y i poszedł na współpracę. Zaczął sypać kolegów za różne przestępstwa sprzed lat, np. rabunki. Wymienił m.in. nazwisko Sienkiewicza. Wtedy ten poczuł się zwolniony z reguły lojalności i opowiedział ze szczegółami, kto i jak zabił Kwaśnego.

To była jedna z moich trzystu rozpraw. Przychodziłem już w kapciach. I nagle 20 kwietnia 2011 roku prokurator mówi: „Są nowe dowody”.

Sędzia czyta zeznania Sienkiewicza, Sienkiewicz na żywo je potwierdza i uchylają mi areszt.

Nikt się tego nie spodziewał. Adwokat zadzwonił do mojego przyjaciela: „Przyjedź po Czesia”. A on: „Co się stało? Nie wytrzymał?”. Był przekonany, że jak wychodzę, to tylko w trumnie. A ja wyszedłem w klapkach, które kupiła mi siostra.

Na drogę z więzienia do nowego życia dostałem 12 złotych. Chyba po złotówce za każdy rok niesłusznej odsiadki. Ale pod bramą czekali przyjaciele. Jeden dał spodnie, drugi buty i zabrali mnie do restauracji na wzgórzu w Gdyni. Widziałem całą Zatokę Gdańską aż po Hel. Czułem euforyczne szczęście. Kolory, zapachy, wiatr – doznania aż parzyły. Wszystko cieszyło i zadziwiało – jakbym nagle wylądował na Mauritiusie.

Jeszcze przez wiele miesięcy gęba sama mi się śmiała, aż ludzie brali mnie za obcokrajowca.

W nowym świecie

Tylko że nie miałem nic. Wyszedłem z domu z ogrodem, a wróciłem do ruiny zasypanej śmieciami po pas. Wszystko, co mogli, wyrwali: okna, drzwi, wannę, umywalkę, wypruli kable ze ścian. Nawet bramę wywieźli na złom. W ogrodzie – góry odpadów: plastiki, szmaty, sprzęt AGD, buty, cztery metalowe wózki z Tesco, sedes. Część rzeczy rzucali z balkonów mieszkańcy 12-piętrowego bloku, który stoi tuż obok. Jedna butelka do tej pory tkwi wbita w dach mojego domu.

Pojechałem do Ciebie do Warszawy (już od pięciu lat mieszkaliście w stolicy). Ale mama oświadczyła, że muszę zaczekać. Bo masz egzaminy gimnazjalne i nie powinniśmy mieszać Ci w głowie. Przyznałem jej rację. Wierzyłem, że to dla Twojego dobra. Wielkanoc spędziłem z siostrą i mamą w Lublinie.

Wiesz, że wszystko dostałem od ludzi? Ubrania, buty, rower, nawet starego peugeota. Przyjmowałem z wdzięcznością, cieszyłem się jak dziecko. Ale najpiękniejszy prezent dostałem od Duszka – mojego przyjaciela. Wiesz: szef dużej firmy, żona – dyrektorka szkoły. Przyjechałem do nich na weekend po świętach. Musieli wyjść na imprezę biznesową, więc zostawili mi dom, mówiąc: „Zostań z dzieciakami. Zjedzcie kolację i dopilnuj, żeby poszły spać”. Zaufali mi, choć nie byłem jeszcze uniewinniony.

Musiałem się z czegoś utrzymać, więc szukałem pracy. Ale jak mówiłem, kim jestem, to po pierwszym zdaniu już nie było drugiego. Piętno mordercy to jedno, ale ja byłem jak UFO. Nie znałem wartości pieniądza, nie rozumiałem, jak działa internet bezprzewodowy. Pierwsza książka, którą kupiłem to „Komputer dla seniora”.

Pamiętasz Tesę, naszego psa? Mnie aresztowali, a ją postrzelili. Okazało się, że przeżyła, ale mama oddała ją do Ciapkowa – schroniska dla zwierząt w Gdyni. Później pisała, że ciągle pytasz o mnie i o Tesę. I że bardzo tęsknisz.

Wkrótce po wyjściu poznałem wspaniałą kobietę. Ma na imię tak samo jak Twoja dziewczyna, do dziś jesteśmy razem. Ona mówi, że wtedy byłem dziki, wycofany. Że różnica między zwykłym człowiekiem a mną była taka, jak między psem a psem z Ciapkowa.

No i przygarnęła mnie jak przybłędę.

Temida ślepa i głucha

12 lat trzymano mnie w areszcie tymczasowym na podstawie jednych odwołanych zeznań. Iwona C. wskazała mnie jako zabójcę 13 stycznia 1999 r. Ale już dwa tygodnie później wycofała się ze swojego stanowiska. Bo zobaczyła prawdziwego sprawcę w Gdyni na hali. Okazało się też, że podczas okazania była pod wpływem silnych leków psychotropowych. Poza tym najpierw twierdziła, że sprawca był w bejsbolówce mocno naciśniętej na głowę, a przy innym przesłuchaniu – że zabójca miał krótkie blond włosy. Jak można widzieć coś, co było zasłonięte?

Kilka miesięcy później Mariusz Nawrocki przyznał się, że zlecił morderstwo Kwaśnego, i wymienił nazwiska dwóch sprawców i jednego pośrednika. Wśród nich nie było mojego. Ale uznano jego zeznania za niewiarygodne.

Prosiłem ustnie i pisemnie: przesłuchajcie mojego kierowcę Marcina Willamowicza (woził mnie, bo straciłem prawo jazdy za zbyt szybką jazdę). On na pewno będzie pamiętał, co robiliśmy 28 grudnia 1998 r., i potwierdzi moje alibi. Po wielu miesiącach usłyszałem, że był przesłuchiwany, ale nic nie wniósł do sprawy. Dopiero z akt dowiedziałem się, że został przesłuchany, ale rok przed zabójstwem, w zupełnie innej sprawie! W mojej przesłuchano go po dziesięciu latach.

Twoja mama też dzwoniła na policję, że chciałaby zeznawać, bo w chwili zabójstwa co prawda nie była ze mną, ale rozmawialiśmy przez telefon. Wystąpiła o billingi z telefonów rodziców i naszego domowego. Usłyszała, że to już nie ma znaczenia, bo okazanie potwierdziło, że to ja zabiłem Kwaśnego. Prokurator Paszkiewcz przesłuchał ją po ośmiu miesiącach. W tym czasie nie mogła przyjść na widzenie, bo moglibyśmy mataczyć.

Zaostrzone dożywocie z 2003 roku (dopiero po 40 latach mógłbym się ubiegać o zwolnienie warunkowe) zasądził Waldemar Kuc. Sędzia, którego potem dożywotnio usunięto z zawodu, bo prowadził samochód, mając 1,2 promila alkoholu, uczestniczył w kolizji, po czym udał się do sądu i poprowadził dwie rozprawy.

To tylko kilka najbardziej rażących nieprawidłowości. Naprawdę uważasz, synku, że to ja Cię zawiodłem?

Niekończąca się historia

Sąd uniewinnił mnie prawomocnym wyrokiem dopiero 21 sierpnia 2012 roku.

Tylko że prokurator Paszkiewicz do ostatniej chwili próbował udowodnić, że byłem zamieszany w zabójstwo Kwaśnego. Skoro go nie zamordowałem, to przynajmniej odpowiem za nielegalne posiadanie broni. W 1999 roku to było logiczne: jeśli uważano, że zastrzeliłem człowieka z pistoletu, musiałem mieć broń. Więc areszt był stosowany co do dwóch czynów: zabójstwa oraz nielegalnego posiadania broni. W dniu 28 grudnia 1998 roku – to ważne. Ale skoro nikogo nie zabiłem?

Oskarżyciel wykorzystał zeznania Nawrockiego: że w grudniu 1998 roku rzekomo zapytał mnie, czy mógłbym załatwić mu pistolet (na prezent dla brata lub do jego ochrony, bo w tym czasie wielokrotnie próbowano zabić Macieja N.). Że w Wigilię spotkaliśmy się we trzech na stacji benzynowej w Gdyni, żeby przekazać broń. Że dostałem ją w plastikowej torbie od niejakiego Roufafa i zaniosłem do samochodu Nawrockiego. Ciekawe, że teraz sąd uwierzył Nawrockiemu. A w 1999 roku, kiedy twierdził, że nie mam z morderstwem Kwaśnego nic wspólnego, sąd uznał jego zeznania za niewiarygodne. Czyli aresztowano mnie za zabójstwo dokonane 28 grudnia, a teraz skazano za nielegalne posiadanie broni cztery dni wcześniej, czego w ogóle nie było w zarzutach.

W uzasadnieniu wyroku sąd napisał, że nie stwierdzono, czy to była ta sama broń. Bo pistoletu, z którego zastrzelono Adama Kwaśnego, nigdy nie znaleziono. Zabójcy rozebrali go na części i porozrzucali po śmietnikach. A tego, który rzekomo miałem przekazać Nawrockiemu, nigdy nie widziano. Więc na jakiej podstawie prokurator Paszkiewicz uznał mnie za winnego po raz kolejny? Na prostej: że odsiedziałem 12 lat! Rozpaczliwa próba ratowania twarzy.

No i w pierwszej instancji dostałem za pistolet 1,5 roku. Tylko że już odsiedziałem 12 lat. A zarzut o nielegalne posiadanie broni przedawnił się po 15 latach. Ale wnieśliśmy apelację. Bo od tego wyroku zależy, jakie dostanę odszkodowanie od państwa (z tytułu utraconych zarobków i zadośćuczynienia za niesłuszne aresztowanie).

Nałożyli mi enkę, czyli piętno szczególnie niebezpiecznego przestępcy. Przez pięć lat siedziałem w celi zupełnie sam

Niestety, wyrok zapadnie nieprędko, bo świadkiem w mojej sprawie jest Mariusz Nawrocki. A jego wypuszczono z więzienia na operację serca, po której postanowił nie wracać za kraty. I teraz nie mogą go znaleźć. Tak moja przygoda z wymiarem sprawiedliwości trwa.

Prawie w cztery oczy

Dopiero po egzaminach gimnazjalnych mama powiedziała Ci, kim w ogóle jestem, i spotkaliśmy się ten pierwszy raz. Czerwiec, ładna pogoda. Spacerowaliśmy po parku: Ty i ja z przodu, mama z mężem z tyłu. Miałem kluchę w gardle, choć wcześniej układałem sobie scenariusze. Ale do takiej rozmowy nie da się przygotować.

„Głupia sprawa” – powiedziałeś mi wtedy. „Wybacz, że nie rzucam ci się na szyję, ale dla mnie jesteś obcym człowiekiem. Dziesięć lat cię nienawidziłem”.

„Głupia sprawa”. To zdanie mnie rozjebało. Przepraszam, normalnie nie przeklinam. Z przekory nie kląłem nawet w więzieniu, co robiło spore wrażenie na innych.

Masz rację, głupia sprawa. Dla policji, prokuratury i sądu – bo jak można dopuścić do tylu nieprawidłowości? Głupia sprawa dla Ciebie, mamy mojej i Twojej, dla mnie i całej rodziny – że zrujnowali nam życie. Dla państwa – bo jak wycenić teraz tę ruinę? Moje nadszarpnięte zdrowie, zęby, które już nie odrosną, rysę na psychice? Zrujnowany dom, brak pracy, przyjaciół? I najważniejsze dla mnie: straconą miłość syna?

Może pójdę do prokuratora Paszkiewicza? I powiem: „Głupia sprawa, stary. Przez twoją zapiekłość siedziałem 12 lat w areszcie i syn nie chce mnie znać. Skoro możesz wszystko, spraw, żeby znów mnie pokochał”.

Zabawne…

Wysłałem Ci też list, który pisałem przez dziesięć lat w więzieniu. Właściwie cały zeszyt. Mama stwierdziła, że Ci go nie da, bo „mógłby uszkodzić Twoją kruchą psychikę”.

Rozumiem, że ułożyliście sobie życie beze mnie. Aż nagle pojawiam się i burzę Wasz ład. Jak ujęła to mama: „Nie było cię naście lat, a teraz zabiegasz o atencję syna. Nie masz do tego prawa”. Ale serce nie sługa. Nie potrafię inaczej.

Pamiętasz, kiedy mieszkałem na łodzi w Gdyni? Odnawiałem papiery żeglarskie. A Ty należałeś do kadry i przyjeżdżałeś na regaty. Kiedyś natknąłeś się na mnie w marinie i zdziwiłeś się:

– Co ty tu robisz?!

– Mieszkam – odpowiedziałem. – Jak będziesz miał chwilę, zajrzyj do mnie na łódkę.

Ale nie przyszedłeś. Za to zadzwoniła Twoja mama: „Jego koledzy się śmieją, że zaczepia go jakiś pedofil”.

A wiesz, że widziałem wszystkie Twoje zawody? W Zatoce Gdańskiej i Puckiej, na Zalewie Zegrzyńskim. Ty pływałeś na żaglówce, a ja z daleka na skuterze wodnym. Patrzyłem, jak Ci idzie. Raz moja partnerka zrobiła zdjęcie: widać moją głowę, a daleko na horyzoncie Twoją łódkę. Śmiałem się, że mam zdjęcie z synem.

Marzenie

Mam 48 lat. Żyję z prac dorywczych, ostatnio byłem w rejsie na Grenadynach. Jeśli dostanę odszkodowanie, chciałbym tylko kupić katamaran i wozić turystów. W lecie po Morzu Śródziemnym, w zimie po Karaibach. Na razie działam w Stowarzyszeniu „Niepokonani 2012”, bo pokrzywdzonych przez państwo jak ja zgłosiło się 5 tysięcy.

Od wyjścia z więzienia minęły trzy lata. Moja partnerka skarży się, że nie gaszę światła i nie zamykam drzwi. Cóż, przez 12 lat robili to za mnie inni. Codziennie wstaję na apel. O 6.30 umyty i ubrany, tak mocno mam to zakodowane.

Nie umiem mówić o emocjach, unikam tego jak ognia. Tobie jednemu centralnie mówię: kocham Cię. I to do szaleństwa.

Na 18. urodziny dałem Ci zegarek. Miałem wiele lat, by przemyśleć, co w życiu jest ważne. Wygrawerowałem: „Nie lękaj się”. Żebyś się nie bał iść za głosem serca. Żebyś sobie ufał. „Spełniaj marzenia swoje, a nie innych ludzi” – powiedziałem Ci rok temu. Ja mam jedno marzenie: żebyśmy razem popłynęli w rejs przez Atlantyk. Nie znałeś mnie, a Twoją pasją jest żeglarstwo – jak moją. Nie jesz surowych pomidorów – jak ja. Żartują, że jesteś filozof – jak ze mnie.

Jeśli człowiek nie wie, że coś stracił, to tego nie szuka. Ty nie wiesz, że straciłeś.

Przez lata wyobrażałem sobie różne scenariusze. Ale nigdy takiego, że nie będziesz chciał mnie znać. W dodatku ostatnio zmieniłeś nazwisko. Ludzie widzą, jak mnie to boli, i próbują pocieszać: „Daj mu czas. On to kiedyś zrozumie”. Ale ja wiem, że to bzdura. Zabiegam o Twoją miłość już trzy lata. Jeśli mnie nie poznasz, to mnie nie pokochasz.

gazeta.pl

Niezwykły proces: prokuratura kontra sędzia. Spór o pieniądze podatników

Wrocławska Prokuratura Apelacyjna wytoczyła proces Sędziemu Sądu Apelacyjnego a zarazem profesorowi prawa karnego i byłemu prokuratorowi Jerzemu Skorupce. Domaga się od niego 14,2 tys. zł. Chodzi o pieniądze ze specjalnego państwowego funduszu na mieszkaniowe pożyczki dla prokuratorów. Udzielane na bardzo preferencyjnych warunkach. Zdaniem NIK-u – proces jest efektem kontroli Izby – profesor skorzystał z przywileju, który mu się nie należał.

Najwyższa Izba Kontroli – dodajmy – wykryła więcej takich przypadków. Z ustaleń kontrolerów wynika, że w latach 2010 – 2012 pięć osób korzystało z przywileju spłacania mieszkaniowych pożyczek na preferencyjnych warunkach choć przestały być prokuratorami. Zgodził się na to wrocławski Prokurator Apelacyjny. Tymczasem przywilej państwowych pożyczek mieszkaniowych mają prokuratorzy. Na niższych odsetkach państwowa kasa stracić miała 30,6 tys zł. NIK – w wystąpieniu pokontrolnym – nazywa to ostro „naruszeniem dyscypliny finansów publicznych”. Prokuratura Apelacyjna z tym zarzutem się nie zgadza.

W myśl prawa każdy prokurator (dotyczy to również sędziów) może wziąć mieszkaniową pożyczkę z budżetu państwa. „Zwykły” człowiek na takich warunkach pożyczki nie dostanie. Jej oprocentowanie to prognozowana na dany rok inflacja zapisana w projekcie budżetu państwa. W 2010 roku było to na przykład 1 procent. Profesor Skorupka – w 2005 roku gdy był jeszcze Prokuratorem Prokuratury Apelacyjnej – dostał 70 tysięcy złotych takiej pożyczki. Trzy lata później został sędzią. Poprosił Prokuratora Apelacyjnego by ten zgodził się na spłacanie pożyczki na dotychczasowych zasadach. Czyli tak jakby prof. Skorupka nadal był prokuratorem. Dostał taką zgodę.

NIK ujawnił tę historię w 2013 roku. I ocenił, że nie należało się zgadzać. Przepisy dają tylko jedną możliwość rozliczenia pożyczki gdy ktoś odchodzi z prokuratury. Niespłaconą kwotę oddaje jednorazowo z wyższymi odsetkami. W 2008 roku było to 7,24 procent. I nie ma przy tym znaczenia czy odchodzi do sądu czy gdzie indziej. NIK ujawnił cztery inne przypadki prokuratorów, którzy odeszli a spłacali nadal pożyczki na korzystnych dla siebie warunkach. Jak się dowiedzieliśmy te cztery osoby zapłaciły do państwowej kasy wyższe oprocentowanie po wezwaniu z Prokuratury Apelacyjnej. Odmówił sędzia Jerzy Skorupka. Prokuratora Apelacyjna – w pozwie – domaga się od niego 14,2 tys. zł. z czego 8,4 tys. zł. to wyższe oprocentowanie, jakie należało wyliczyć w lipcu 2008. Wrocławski sąd we wrześniu wydał nakaz zapłaty. Czyli bez procesu uznał, że roszczenie Prokuratury Apelacyjnej jest słuszne. Ale sędzia sprzeciwił się i zaczął się normalny proces.

Dlaczego prof. Jerzy Skorupka nie chce zapłacić?

– Zostało zawarte porozumienie. Dysponent pieniędzy budżetowych wyraził zgodę żebym spłacał pożyczkę na dotychczasowych zasadach – mówi sędzia Jerzy Skorupka. – Jeżeli ktoś jest winny naruszeniu dyscypliny finansów publicznych to ówczesny Prokurator Apelacyjny. Przecież znali stan prawny i długi czas im to nie przeszkadzało. Dlaczego teraz swoją winę chcą przerzucić na kogoś innego? – Ale dlaczego prosił Pan o możliwość spłaty pożyczki na dotychczasowych zasadach po odejściu z prokuratury? – Dopytujemy. – Przecież prawo nie przewidywało takiej możliwości? – Uznałem, że jeśli będzie porozumienie to na zasadzie porozumienia taką pożyczkę będzie można spłacać i dlatego w spokoju ta pożyczka została spłacona. Zwróciłem się do Prokuratora Apelacyjnego. Mógł się nie zgodzić – odpowiada sędzia.

Dlaczego więc się zgodził? Co z zarzutem naruszenia dyscypliny finansów publicznych? Anna Zimoląg Rzecznik Prasowy Prokuratury Apelacyjnej we Wrocławiu: Prokurator został powołany do pełnienia urzędu na stanowisku sędziego Sądu Apelacyjnego we Wrocławiu, w związku z czym zrzekł się stanowiska prokuratora. Następnie wystąpił do Prokuratora Apelacyjnego we Wrocławiu z wnioskiem o umożliwienie mu spłaty pożyczki na dotychczasowych warunkach, na co otrzymał zgodę. W ówczesnym stanie prawnym – prokuratura i sądy były częścią tego samego resortu – decyzja ta nie budziła wątpliwości. Pani rzecznik nie zgadza się też z zarzutem naruszenia dyscypliny finansów publicznych, o którym napisał NIK w wystąpieniu pokontrolnym. Jak tłumaczy o naruszeniu dyscypliny można mówić wtedy gdy czyjeś zaniedbanie powoduje, że nie ma prawnych możliwości dochodzenia należnych skarbowi państwa pieniędzy bo nieznana jest kwota jaką należy egzekwować. A w tej sprawie należności skarbu państwa zostały wyliczone i Prokuratura Apelacyjna domaga się ich zwrotu w sądowym procesie.

Czytaj więcej: http://www.gazetawroclawska.pl/artykul/3697038,niezwykly-proces-prokuratura-kontra-sedzia-spor-o-pieniadze-podatnikow,id,t.html

Wpłacił grzywnę za mężczyznę, który ukradł wafelek za 99 groszy. Sąd: Jest winny, ale nie poniesie kary

Sąd Okręgowy w Koszalinie utrzymał wyrok ws. dyrektora koszalińskiego więziennictwa płk. Krzysztofa Olkowicza, który wpłacił grzywnę za osadzonego w areszcie niepełnosprawnego intelektualnie mężczyznę. W maju sąd uznał go za winnego i nie wymierzył kary; teraz podtrzymano wymierzony wtedy wyrok.
Szef koszalińskiego więziennictwa odwołał się od decyzji sądu I instancji, bo czuł się niewinny. Przed rozprawą powiedział, że gdyby sytuacja się powtórzyła, postąpiłby tak samo. W jego ocenie sprawą nigdy nie powinna zajmować się policja i sąd, a niepełnosprawny mężczyzna nie powinien w ogóle znaleźć się w areszcie.

– Niedopuszczalne zachowanie osoby piastującej ważne stanowisko w systemie służby więziennej. Powinna ona powziąć działania zgodne z prawem, działania profesjonalne – mówiła dziś sędzia Renata Rzepecka-Gawrysiak, uzasadniając szkodliwość czynu. Dyrektor musi zapłacić 80 zł kosztów sądowych

Płk Olkowicz nie został ukarany, musi jedynie wpłacić 80zł kosztów sądowych, bo dopuścił się wykroczenia. Dyrektora koszalińskiego więziennictwa nie będzie mieć też kłopotów w pracy z powodu swojego postępowania.

Mężczyzna zapowiada jednak, że o swoje dobre imię będzie walczyć przed Sądem Najwyższym, bo „nie czuje się winny”.

Na dyrektora do Ministerstwa Sprawiedliwości donieśli podwładni

W maju Olkowiczowi nie wymierzono kary, bo podejmowane przez niego działania – w ocenie sądu – „zmierzały do tego, aby doprowadzić do jak najszybszego, wręcz natychmiastowego zwolnienia Arkadiusza K., czego nie można ocenić nagannie”.

Olkowicz zapłacił 40 zł grzywny za mężczyznę, który znalazł się w areszcie po kradzieży wafelka wartego 99 groszy. Sprawa trafiła na wokandę po tym, jak o wpłaceniu grzywny za ubezwłasnowolnionego Arkadiusza K. do Ministerstwa Sprawiedliwości donieśli podwładni Olkowicza. Powiadomili oni resort o podejrzeniu naruszenia przez dyrektora przepisu, który zabrania uiszczania za więźnia grzywny, jeśli nie jest się bliską mu osobą.

Olkowicz wpłacił grzywnę za mężczyznę, który ukradł wafelek za 99 groszy

Arkadiusz K. trafił do koszalińskiego aresztu 3 września 2013 r., bo nie zapłacił 100 zł grzywny za kradzież wafelka wartego 99 gr. Grzywnę zamieniono mu na 5 dni aresztu. O powodach jego osadzenia Olkowicz dowiedział się trzy dni później. Zaprosił więźnia na rozmowę, po której nabrał podejrzeń, że Arkadiusz K. cierpi na jakieś schorzenie psychiczne i nie powinien przebywać w areszcie.

Po uzyskaniu dodatkowych informacji na temat Arkadiusza K., którego wcześniej nie znał, Olkowicz zdecydował o zapłaceniu za niego 40 zł grzywny, by mógł on wcześniej wyjść na wolność. Tak też się stało – 6 września 2013 r. mężczyzna opuścił areszt.

gazeta.pl

Miała być wielka afera w wymiarze sprawiedliwości. Ale sprawa się przedawniła

Porażka wymiaru sprawiedliwości. Wrocławski sąd apelacyjny umorzył – z powodu przedawnienia – sprawę trzech osób, które miały powoływać się na korupcyjne wpływy w sądzie i prokuraturze. Na ławie oskarżonych siedzieli wrocławski adwokat Jacek L., przedsiębiorca Bogdan O. i Tomasz K. osoba przed laty doskonale znana w przestępczym półświatku. Zapadł też wyrok uniewinniający w jedynym wątku sprawy, w którym nie doszło do przedawnienia. Oskarżeni mieli – w 2003 roku – utrudniać wrocławskie śledztwo przeciwko warszawskiemu gangsterowi Markowi K.
Na początku 2003 roku prokuratura Psie Pole poszukiwała listem gończym warszawskiego gangstera Marka K. Adwokat, przedsiębiorca i człowiek znany w półświatku mieli wówczas przekonywać gangstera, że za łapówkę załatwią mu korzystną decyzję sądu. Dzięki niej gangster mógł uniknąć aresztowania. Tak też się stało. Sąd wydał decyzję, dzięki której poszukiwany listem gończym mężczyzna do aresztu nie trafił.

Później tenże sam gangster Marek K. „skruszył się” i zaczął opowiadać, że ową decyzję załatwił sobie za łapówkę. W 2006 roku mecenas L. i inne związane z tą sprawa osoby trafiły do aresztu.

Wtedy podejrzenia sięgały korupcji w wymiarze sprawiedliwości. Śledczy próbowali udowodnić, że doszło do wręczenia łapówki wrocławskiemu sędziemu, który wydał korzystną dla gangstera decyzję. Ale dowodów na to, że sędzia wziął nie znaleziono.

Dzisiaj – po siedmiu latach od zatrzymań i aresztów – wrocławski Sąd Apelacyjny ostatecznie zakończył sprawę. W pierwszej instancji prowadził ją Sąd Okręgowy w Opolu. W kwietniu ubiegłego roku cała trójka została skazana na kary po półtora roku więzienia, m.in. za powoływanie się na korupcyjne układy i utrudnianie śledztwa. Dodatkowo opolski sąd ocenił, że trzej oskarżeni oszukali gangstera, bo wzięli od niego pieniądze niby na łapówkę, a tak naprawdę wzięli je do własnych kieszeni.

Dziś Sąd Apelacyjny ten wyrok zmienił. Powoływanie się na korupcyjne układy – czyli tak zwana „płatna protekcja” – to przestępstwo, które przedawniło się więc sprawę sąd musiał umorzyć. A na utrudnianie śledztwa, dotyczącego gangstera, dowodów nie było żadnych – ocenił dzisiaj Sąd Apelacyjny. Zarzut oszustwa zaś opolski sąd dopisał oskarżonym bezprawnie. Nie mógł tego zrobić, bo takiego zarzutu prokuratura nie postawiła w akcie oskarżenia.

Śledztwo w tej sprawie miało być wielką aferą we wrocławskim wymiarze sprawiedliwości. Krążyły opowieści o nieprawdopodobnych aferach, jakie wyszły na jaw przy okazji podsłuchów, założonych przez CBŚ w tej sprawie. Ale – poza mecenasem Jackiem L – nikomu z sądownictwa, prokuratury czy palestry zarzutów nie postawiono.

Mecenas L został wcześniej prawomocnie skazany w innym wątku tej sprawy. Zarzucono mu m.in., że złożył w prokuraturze zawiadomienie o przestępstwie, którego nie było. Z ustaleń śledztwa wynikało, że oskarżenie rzucił na osobę skonfliktowaną ze swoim znajomym. Wyrok – półtora roku więzienia. Sprawa przeszła przez wszystkie instancje – łącznie z Sądem Najwyższym – i wszędzie wyrok został utrzymany w mocy. Ale mecenas mówi, że skazano go nieuczciwie i jest niewinny żądnego przestępstwa. Mówi, że jego sprawa to efekt nagonki na prawnicze środowiska , prowadzonej za czasów IV RP”. Zapowiada, że będzie próbował wznowić proces, w którym został prawomocnie skazany.

Prawo dopuszcza taką możliwość gdyby dziś pojawiły się „nowe okoliczności”, jednoznacznie wskazujące, że przestępstwa nie było a skazanie to pomyłka.

gazetawroclawska.pl

24 tys. zł? Sąd: To żadna łapówka. Drobna kwota. Sprawa umorzona

Według sędziego z Nowej Huty 24 tys. zł łapówki przyjętej przez prominentną urzędniczkę to kwota tak drobna, że sprawa korupcyjna może być umorzona – donosi „Gazeta Wyborcza”. Irena C., dyrektor Departamentu Transportu i Komunikacji Urzędu Marszałkowskiego Województwa Małopolskiego, została oskarżona o to, że pomogła wygrać intratny przetarg firmie budowlanej. Ta z wdzięczności sfinansowała jej ocieplenie domu za 24 tys. zł.

Sędzia w Nowej Hucie orzekł, że sprawę trzeba umorzyć. Uznał, że wysokość łapówki wcale nie jest taka duża, i zarzucany czyn zakwalifikował jako „występek mniejszej wagi”.

Szczęśliwie sąd wyższej instancji podzielił racje zawarte w apelacji śledczych. Proces zaczął się od nowa.

Cały artykuł w dzisiejszej „Gazecie Wyborczej”.