10 lat siedział za… niewinność

Dziesięć lat za kratkami. Za zabójstwo, którego nie popełnił. Czy ma szanse na oczyszczenie z zarzutów? Norbert Borszcz nigdy nie przyznał się do winy, ale usłyszał wyrok, bo obciążył go jedyny świadek. Dziś ten świadek odwołuje zeznania i przyznaje, że kłamał, bo liczył na zysk, a skazany chce dochodzić sprawiedliwości. Walczy o wznowienie procesu i uniewinnienie, ale Sąd Najwyższy mówi – nie. W Zakładzie Karnym w Strzelcach Opolskich dzień do dnia podobny. Jedynym urozmaiceniem była praca, która pomogła panu Norbertowi przetrwać.

Wyrok był wysoki, ponieważ sąd orzekł, że pan Norbert zabił. Na nic zdały się wyjaśnienia oskarżonego. Obciążyły go zeznania Pawła Gołąba. Wciąż mieszka w Sośnicowicach, gdzie doszło do zbrodni. 10 lat temu z przekonaniem opowiadał prokuratorom i sądowi – kto jest winny. Dziś mówi, że wszystko zmyślił.

Za zeznania obciążające kolegę miał dostać od innego mieszkańca wsi 12 tysięcy złotych. Pieniędzy nigdy nie zobaczył, a teraz ruszyło go sumienie. Świadek odwołał zeznania. Jako winnego wskazuje kogoś zupełnie innego.

Norbert Borszcz żąda uniewinnienia, ale to nie takie proste. By uchylić wyrok, potrzebna jest kasacja albo wznowienie postępowania. Sąd Najwyższy jednak odmawia.

Obrona nie składa broni. Zapowiada walkę do upadłego, bo przecież świadek skłamał. Pytanie tylko, kiedy. Wtedy, gdy obciążał Borszcza, czy teraz, kiedy zapewnia, że jest czysty jak łza.

To nie pierwszy raz w historii sądownictwa, gdy świadek odwołał zeznania. Jak mówi prof. Monika Płatek, „pamięć jest nie tylko zawodna. Pamięć jest też twórcza”.

Dlatego za kraty trafiają niewinni ludzie. Szacuje się, że około 300 rocznie.

Paweł Guz – pięć lat temu został oskarżony o zabicie kolegi. Jedynym dowodem było zeznanie prawdziwego zabójcy. Prokuraturze to wystarczyło. Sąd potrzebował potem kilku lat, by Guza uniewinnić. Mężczyzna żąda teraz 5 milionów złotych zadośćuczynienia. Za tę pomyłkę zapłacimy wszyscy…

tvp.info

Sąd boi się teściowej? 45 sędziów zrezygnowało ze sprawy rozwodowej

Pani Magdalena nie może się rozwieść, bo 45 sędziów Sądu Okręgowego w Gliwicach wyłączyło się z prowadzenia sprawy. Powód? Jej teściową jest wizytatorka sądu apelacyjnego i jej ocena pracy sędziów ma wpływ na przebieg ich kariery. Pani Magdalena to filigranowa, atrakcyjna blondynka. W marcu wraz z dwiema córkami uciekła z domu. – Zostałam pobita przez męża, mam potwierdzającą to obdukcję – mówi kobieta. To przesądziło o losie jej małżeństwa. W maju opłaciła i złożyła w Sądzie Okręgowym w Gliwicach pozew o separację. Został przyjęty, a sprawie nadano sygnaturę. Jednak do dzisiaj nie wyznaczono terminu pierwszej rozprawy.

„Asekuracja sędziów graniczy z tchórzostwem”

Powód? 45 sędziów gliwickiego sądu na własne żądanie zrezygnowało z prowadzenia tej sprawy. – Powołaliśmy się na okoliczności, które mogą wywołać uzasadnioną wątpliwość co do naszej bezstronności – wyjaśnia sędzia Tomasz Pawlik, rzecznik prasowy Sądu Okręgowego w Gliwicach.

Okolicznością, o której mówi, jest to, że teściową pani Magdaleny jest sędzia wizytator Sądu Apelacyjnego w Katowicach. Odwiedza ona sądy, czyta akta prowadzonych przez sędziów spraw i wydaje opinie na temat ich pracy. Jej ocena ma wpływ na przebieg dalszej kariery sędziów.

Zdaniem prof. Piotra Kruszyńskiego, prawnika z Uniwersytetu Warszawskiego, zachowanie gliwickich sędziów to absurdalna asekuracja. – Graniczy ona z tchórzostwem, bo przecież sędzia powinien mieć charakter i nie bać się własnego cienia. Zresztą to nie sprawa karna, tylko rozwód – podkreśla prawnik. Jego zdaniem sędziowie mogliby się wyłączyć, gdyby mieli orzekać w sprawie rozwodowej sędzi sądu apelacyjnego, ale już nie jej syna. – Przecież nie żyjemy na Białorusi, gdzie wizytator może bez powodu złamać komuś karierę. W Polsce każdą negatywną opinię musi uzasadnić – przypomina prof. Kruszyński.

Posiedzenie niejawne: dziewczynki mają mieszkać z ojcem

Sprawa ma jednak dalsze konsekwencje. 27 czerwca pani Magdalena złożyła w prokuraturze doniesienie na męża. Zarzuciła mu, że była przez niego bita. Śledztwo w tej sprawie trwa i na razie nikomu nie przedstawiono zarzutów. Prokuratorzy planują przesłuchać sędzię sądu apelacyjnego.

28 czerwca mąż Magdaleny złożył w Sądzie Rejonowym w Gliwicach wniosek o przyznanie mu prawa do opieki nad córkami. I dziesięć dni później sędziowie zdecydowali, że na czas postępowania dziewczynki mają mieszkać z tatą. Dlaczego decyzja zapadła tak szybko?

W pisemnym uzasadnieniu sąd napisał, że to była sprawa niecierpiąca zwłoki, bo tego wymagał interes dzieci. „Z opinii psychologicznej wynika, że rodzice małoletnich nie potrafią porozumieć się w kwestiach dotyczących opieki nad dziećmi, podziału ról rodzicielskich oraz sposobu sprawowania władzy rodzicielskiej. (…) Dom rodzinny jest urządzony w sposób odpowiadający potrzebom dzieci. Małoletnie mają własne pokoje, urządzone stosownie do ich wieku oraz potrzeb, czują się w domu swobodnie i bezpiecznie” – argumentowali sędziowie, dlaczego to ojciec będzie się zajmował córkami.

Tyle że tę decyzję wydano na posiedzeniu niejawnym, nie informując o jego terminie pani Magdaleny. – Gdyby mnie powiadomiono, opowiedziałabym o sprawie w prokuraturze oraz o tym, co się działo w naszym domu. Sąd nie dał mi jednak szansy – mówi kobieta. 5 sierpnia odwołała się od decyzji o przekazaniu córek ojcu. Jednak jej zażalenie trafiło do sądu okręgowego, którego sędziowie nie chcą zajmować się sprawą. Nie rozpoznano odwołania do dzisiaj. – Choć sprawa nadal dotyczy dzieci, teraz już nie jest niecierpiąca zwłoki – ironizuje kobieta.

Teściowa: nie jestem stroną postępowania

Obecnie starsza córka pani Magdaleny mieszka z ojcem, młodsza z nią. W sierpniu gliwicki sąd wydał decyzję o jej przymusowym przekazaniu ojcu. Kobieta się do tego jednak nie zastosowała. – Chcę, żeby ta sprawa została rozstrzygnięta zgodnie z prawem. Tylko odnoszę wrażenie, że od początku stoję na straconej pozycji – podkreśla pani Magdalena.

Jej teściowa nie chciała rozmawiać z „Gazetą”. – Nie jestem stroną postępowania, a zresztą dzwoni pan na mój prywatny numer. O sprawę proszę pytać rzecznika sądu – stwierdziła wizytatorka Sądu Apelacyjnego w Katowicach. Jej syn nie odbierał naszych telefonów, choć odczytywał nagrywane na skrzynkę wiadomości. Nie chciał rozmawiać.

gazeta.pl

Sędzia Piwnik z karą dyscyplinarną. „Zawiść środowiska”

Sąd dyscyplinarny w Lublinie wymierzył słynnej sędzi i b. minister sprawiedliwości Barbarze Piwnik upomnienie. Poszło o proces tzw. grupy modlińskiej. 1 października minie 35 lat, jak pracuję. Przez ten czas zapracowałam na szacunek wielu ludzi i zawiść w moim środowisku – powiedziała „Gazecie” sama obwiniona
Sędzia Piwnik była ministrem przez niespełna rok na początku rządów Leszka Millera z SLD. Orzekała w procesach gangu pruszkowskiego i afery FOZZ.

Giną przypadkowe osoby

W 2003 razem z inną sędzią Hanną Pawlak (obie chcą występować pod nazwiskiem) zaczęła prowadzić przed warszawskim sądem okręgowym proces tzw. grupy modlińskiej. Według śledczych członkowie grupy są odpowiedzialni m.in. za zabójstwo czterech przypadkowych mieszkańców Nowego Dworu i strzelaninę w pubie Tartak.

W trakcie procesu zginęło dwóch oskarżonych: Konrad O. (w 2004 roku) oraz Grzegorz G. (cztery lata później). Z zasady sędziowie umarzają oskarżenia wobec zmarłych, a kontynuują postępowania wobec żyjących. W tym przypadku tak się nie stało. Dopiero w lipcu 2011 roku po tajnej naradzie, w której oprócz sędzi Piwnik i Pawlak, wzięło udział jeszcze trzech ławników, sąd wydał wyroki dotyczące Konrada O. i Grzegorza G. Skończyło się na uniewinnieniach i umorzeniach. Co do pozostałych sąd postanowił wyłączyć ich do odrębnej sprawy. W takiej sytuacji przewodniczący wydziału, w którym toczy się proces, powinien zarządzić jego rozpoczęcie na nowo i przydzielić nowych sędziów. Długimi miesiącami nic takiego nie następowało. Aż warszawski sąd apelacyjny stwierdził, że doszło do rażącej przewlekłości. Sędzia Piwnik mówiła nam, że odpowiada za nią właśnie przewodniczący wydziału, a nie ona.

Co się stało na tajnej naradzie?

Zastępca rzecznika dyscyplinarnego (taki korporacyjny prokurator) wytoczył przeciwko sędziom Piwnik i Pawlak zarzuty dyscyplinarne. Uważa, że swoimi decyzjami z lipca 2011 roku doprowadziły do przewlekłości sprawy „modlińskiej”

Sędzia Piwnik wskazywała, że razem z sędzią Pawlak prowadziła proces „modlińskich” jak najlepiej i najszybciej, jak umiała. Obie też miały prawo wydać decyzję na podstawie własnej oceny. – Ta zaś zapadła po tajnej naradzie, więc skąd rzecznik miał wiedzieć, jakie stanowiska zajęli sędziowie zawodowi, a jakie ławnicy? – pytała Piwnik.

Wytykała przy tym poważne błędy, ale w śledztwie. Ujawniła, że próbowano podważyć jej autorytet, wykorzystując przeciwko niej świadków koronnych. Opowiedziała też, że z biegiem lat zaczęły pojawić się nowe dowody i nowe wersje zdarzeń, które mogły wywrócić proces do góry nogami. A przede wszystkim biły w ustalenia prokuratury i policji. Dlatego konieczne było wyłączenie sprawy niektórych oskarżonych do odrębnego postępowania, by te materiały zweryfikować. – Można wydać wyrok i mieć święty spokój, ale chyba nie o to chodzi w postępowaniu karnym – mówiła przed sądem dyscyplinarnym, a z oczu płynęły jej łzy.

Jeszcze Sąd Najwyższy

Sąd Dyscyplinarny w Lublinie uznał niedawno winę sędzi Pawlak i dał jej naganę. W piątek zakończyła się sprawa byłej minister sprawiedliwości. Dostała najniższą możliwą karę – upomnienie. Przed wejściem na salę rozpraw spodziewała się, że sąd dyscyplinarny jej nie odpuści. – 1 października minie 35 lat, jak pracuję. Przez ten czas zapracowałam na szacunek wielu ludzi i zawiść w moim środowisku – powiedziała „Gazecie”.

Sędzia Barbara Du Chateau, uzasadniając upomnienie, zaznaczyła, że wzięto pod uwagę wieloletni nienaganny staż orzeczniczy Barbary Piwnik. Dodała jednak, że jest ona winna „oczywistej i rażącej obrazy przepisów prawa procesowego”, bo razem z sędzią Pawlak nie powinny pozwolić, by proces grupy modlińskiej musiał zacząć się na nowo. Sędzia Du Chateau zaznaczyła, że nie można tu jednak mówić o złamaniu zasad etyki. Była minister zapowiedziała odwołanie do Sądu Najwyższego.

gazeta.pl

Jeleniogórski sąd zabrał prawo jazdy trzeźwemu kierowcy

W jeleniogórskim Sądzie Rejonowym za jazdę samochodem po alkoholu skazują kierowców, w których krwi nie stwierdzono żadnych promili.
Doświadczył tego jeleniogórzanin Marcin Zieliński, którego na pół roku pozbawiono prawa jazdy. Sąd wymierzył mu też 350 zł grzywny

Pan Marcin miał pecha, bo policja zatrzymała go 1 czerwca tego roku. Gdyby do zatrzymania doszło trzy tygodnie później, policjanci puściliby go wolno. Komenda główna w międzyczasie zmieniła bowiem wytyczne dotyczące badań trzeźwości .

– W Dniu Dziecka jechałem do pracy. Zwykle zaczynam ją około 6.00. Pech chciał, że tego ranka przepaliła mi się jedna z żarówek w samochodzie. Zatrzymałem się i wtedy przejechał obok mnie patrol policji – tłumaczy Marcin Zieliński.

Policjanci zatrzymali
go kilkadziesiąt metrów dalej. Kierowca sądził, że powodem zatrzymania jest przepalona żarówka, poinformował więc funkcjonariuszy, że właśnie jedzie ją wymienić na stację benzynową. Policjanci postanowili jednak zbadać trzeźwość kierowcy.

– Podali mi alkotest do auta. Dmuchnąłem i wyszło 0,32 promila. Policjanci stwierdzili, że musiałem wypić rano piwo. Tłumaczyłem, że pół butelki wypiłem o godzinie 20 dzień wcześniej. Rano jedynie przepłukałem usta płynem i przetarłem twarz wodą po goleniu – mówi kierowca.

Policjanci postanowili powtórzyć test po 15 minutach. Badanie nie wykazało żadnej zawartości alkoholu. Ten sam wynik dał test krwi. Gdy Marcin Zieliński został wezwany do złożenia wyjaśnień na komisariacie, przesłuchująca go policjantka uspokajała, że sprawa skończy się najwyżej na 50-złotym mandacie.

– Poszedłem do sądu wyluzowany. Wyrok kompletnie mnie zaskoczył – mówi skazany.
Rzecznik sądu Andrzej Wieja zastanawia się, dlaczego policja w ogóle skierowała sprawę do sądu, skoro test krwi był korzystny dla kierowcy. To, według niego, najbardziej miarodajne badanie. O zapadłym wyroku nie jest w stanie nic jeszcze powiedzieć, bo jego uzasadnienie jest dopiero w przygotowaniu.

Według mecenasa Andrzeja Graunitza, kierowca powinien absolutnie odwołać się od wyroku. Jego zdaniem, sąd odwrócił obowiązującą w prawie zasadę, że wszelkie wątpliwości działają na korzyść oskarżonego. Marcin Zieliński złożył takie odwołanie.

Edyta Bagrowska z jeleniogórskiej policji wyjaśnia, że do niedawna najważniejszym dla nich wskazaniem było pierwsze badanie. Kolejne przeprowadzano po 15 minutach. Gdy różnice wskazań były duże, badano kierowcę na urządzeniu stacjonarnym. Komplet wyników kierowano pod osąd sądu. 21 czerwca komendant główny policji zmienił te zasady (szczegóły w ramce).

Tak dmuchamy
Nowe rozporządzenie KG Policji nakazuje: jeśli w pierwszym badaniu urządzenie wskaże równo lub więcej niż dopuszczalne 0,2 promila, policjant po 15 minutach musi dokonać drugiego pomiaru. Jeżeli to badanie nie wykaże zawartości alkoholu, niezwłocznie powinien wykonać trzeci test. Jeśli i ten wynik jest zerowy, sprawa nie jest kierowana do sądu. Policja uznaje bowiem, że nie ma podejrzenia, że kierujący pił alkohol. Pojawi się jednak ono, jeśli w drugim badaniu tester wykaże nawet minimalną zawartość alkoholu. Wówczas też niezwłocznie jest przeprowadzana trzecia próba. Sprawa jest kierowana do sądu, nawet jeśli jej wynik będzie zerowy.

Uniewinniony po 13 latach procesu: będę żądał milionów

Prokurator zarzucił mu: udział w gangu, próby wyłudzenia odszkodowania i zwrotu VAT-u, fałszerstwo faktur. Po 13 latach został prawomocnie oczyszczony z zarzutów. Teraz będzie walczył o ponad 9 mln zł odszkodowania. W latach 90. Jarosław L. miał firmę, która m.in. handlowała podzespołami elektronicznymi. Jesienią 1997 roku przewoził je na Słowację. 10 km przed granicą jego samochód zderzył się z ciężarówką. Pożar strawił cały towar. L. nie martwił się – układy scalone były ubezpieczone w PZU na 2,7 mln zł. Po wypadku ubezpieczyciel – zamiast wypłaty odszkodowania – złożył do prokuratury zawiadomienie o podejrzeniu popełnienia przestępstwa.

Według oskarżyciela Jarosław L. namówił czterech biznesmenów, by zawyżali wartość sprowadzonych z Niemiec 35 tys. części elektronicznych. Jak? Odsprzedając z firmy do firmy po coraz wyższych cenach. Elektronika miała trafić na Słowację, bo tam eksport objęty był zerowym VAT-em. Wspólnicy mieli podzielić się zwróconym podatkiem. Kombinacja nie powiodła się – zdaniem śledczych – gdy spłonął samochód z towarem.

Prokuratura Rejonowa w Częstochowie – opierając się m.in. o opinię rzeczoznawcy PZU – oskarżyła Jarosława L. oraz czterech innych uczestników transakcji o udział w gangu, próby wyłudzenia odszkodowania i zwrotu VAT-u, fałszerstwo faktur.

Jak mówi obrońca przedsiębiorcy mec. Sławomir Załęcki, zawiłości związane z zarzutem usiłowania wyłudzenia zwrotu podatku VAT udało się odeprzeć dopiero po opinii prof. Witolda Modzelewskiego – byłego ministra finansów, twórcy przepisów dotyczących podatku VAT.

W czasie procesu pojawiły się też rozbieżności w ocenie wartości towaru. Biegły powołany przez PZU, sporządzający także opinię dla prokuratury, oszacował spalone podzespoły elektroniczne na 32 tys. zł. Biegły powołany przez sąd wycenił ten sam towar na 585 tys. zł. Dwóch innych nie było w stanie oszacować wartości z powodu braku dokumentacji związanej z towarem. Pewnej części podzespołów nie udało się w ogóle wycenić, bo w niewytłumaczalny sposób zaginęła w czasie śledztwa cała dokumentacja techniczna oraz inne dowody. Oskarżonemu przedsiębiorcy udało się wykazać, że części dowodów PZU w ogóle nie przekazało prokuraturze. Ta usunęła też kilkadziesiąt kart z akt sprawy. W odpowiedzi przyznała, że „usunięto z akt głównych dokumenty, które oceniono, że nie przedstawiały wartości dowodowej i nie zostały sporządzone przez oskarżonego”.

Po apelacjach sprawa trzykrotnie wracała do ponownego rozpatrzenia. Po 13 latach – w maju 2011 roku – zakończyła się prawomocnym uniewinnieniem Jarosława L.

Teraz przedsiębiorca zapowiada pozew o odszkodowanie i zadośćuczynienie za niesłuszny 10-miesięczny areszt. Roszczenia wobec Skarbu Państwa wyliczył na 200 tys. zł. Nie została także rozstrzygnięta kwestia wypłaty odszkodowania przez PZU. Jarosław L. będzie domagała się od ubezpieczyciela ponad 9 mln zł odszkodowania z odsetkami.

– Teraz dopiero można dochodzić roszczeń wobec PZU. Wcześniej wstrzymało ono likwidację szkody i wypłatę odszkodowania do czasu prawomocnego zakończenia postępowania – wyjaśnia mec. Załęcki.

– Trudno uznać trzynastoletni proces karny za normalny w porównaniu z długością życia ludzkiego. Dziwią także zachowania organów ścigania, które usuwają karty akt sprawy. Skoro były to akta bez znaczenia, po co było je usuwać? Zaskakuje sposób postępowania lidera polskiego rynku ubezpieczeniowego. To oraz wiele innych pytań pozostanie zapewne bez odpowiedzi. Za trzynaście lat procesu, bardzo kosztowne opinie biegłych, areszt i jego konsekwencje zapłaciłem ja oraz podatnicy – ocenia swoja sytuację Jarosław L.

Trybunał zauroczony majestatem władzy

Zachowanie sędziów TK bardziej przypomina uczucia chłopczyka, który z rozdziawionymi ustami przygląda się orszakowi królewskiemu, niż postawę wolnego obywatela w demokratycznym państwie – twierdzi filozof prawa. Przepis kodeksu karnego pozwalający na karanie za znieważanie prezydenta jest – w najlepszym wypadku – irytującym anachronizmem, a w najgorszym – poważnym zagrożeniem dla wolności słowa w demokratycznym państwie. Wielka szkoda, że Trybunał Konstytucyjny nie skorzystał z okazji, jaką dało mu pytanie prawne sformułowane przez gdański Sąd Okręgowy, i nie wyrugował tego potworka z polskiego systemu prawnego. Poza wszystkim innym pozwala to postawić pytanie o rolę TK w ochronie praw człowieka w dzisiejszej Polsce.

Sędziowie zawiedli

Nie da się bowiem ukryć, że swym jednogłośnym wyrokiem z 6 lipca TK postawił się po stronie władzy, a przeciwko jej konstytucyjnym ograniczeniom, po stronie obrońców „majestatu”, a przeciwko prześmiewcom, po stronie przywilejów ochrony godności najwyższych urzędników, a przeciwko społecznej krytyce, zwłaszcza jeśli nie spełnia ona wygórowanych oczekiwań związanych z kulturalną, cywilizowaną i subtelną formą.

Czytając wątpliwości sądu okręgowego, a potem odpowiedź TK, poczułem żal, że gdański sąd nie mógł – jak mógłby to uczynić jakikolwiek sąd amerykański, najniższej choćby rangi – powiedzieć: dla nas ten przepis jest niezgodny z konstytucją, nie możemy go zatem stosować.

Niestety, w polskim systemie scentralizowanej kontroli konstytucyjności ustaw jest tylko jeden sąd, który może to uczynić: Trybunał mieszczący się przy alei Szucha w Warszawie. Tym większa spoczywa na nim odpowiedzialność za ochronę uprawnień konstytucyjnych obywateli RP. I tym większe rozczarowanie, gdy wydaje orzeczenie tak mierne, tak przymilne wobec władzy wykonawczej, tak lekceważące znaczenie wolności słowa realizowanej przez obywateli – nawet jeśli są mało kulturalni czy wręcz grubiańscy.

TK nie jest od uczenia nas manier kulturalnej debaty na wzór cichych rozmów w gabinetach trybunalskich. TK jest od ochrony naszych praw przed zapędami władzy. Tej funkcji w swym orzeczeniu z 6 lipca nie sprostał – więcej: zawiódł w sposób dramatyczny.

Poddani, nie obywatele

Na szczegółową analizę orzeczenia przyjdzie czas, gdy ogłoszone zostanie jego uzasadnienie. Ale już lektura komunikatu prasowego opublikowanego oficjalnie na stronie TK pozwala na zrekonstruowanie głównych linii argumentacji. Jest ona zaskakująco licha. Zaskakująco – jak na intelektualną jakość sędziów, którzy podpisali się pod tym orzeczeniem, a z których wielu – tu deklaracja osobista – znam i cenię.

Przede wszystkim orzeczenie wydaje się przepojone uwielbieniem dla władzy i jej majestatu. Klimat ten wydaje się bliższy uczuciom chłopczyka, który z rozdziawionymi ustami przygląda się orszakowi królewskiemu, niż postawie wolnego obywatela w demokratycznym państwie.

„Poczucie własnej godności i posiadanie autorytetu jest jednym z niezbędnych warunków efektywnego wykonywania funkcji konstytucyjnie przypisywanych głowie państwa” – czytamy w komunikacie. Ale czy poczucie godności może wynikać z tłumienia obraźliwych – zdaniem obrażanego – poglądów i ocen? Czy autorytet może być budowany przez zakazy prawne?

„Doniosły charakter funkcji prezydenckich wynikających z ustawy zasadniczej powoduje, że prezydentowi RP należny jest szczególny szacunek i cześć”. Uff! – to maksyma lepiej odnosząca się do poddanych niż do obywateli. A jeśli ktoś prezydenta akurat nie szanuje – być może błędnie lub nagannie – czy możemy ów szacunek w nim rozbudzić pod groźbą pozbawienia wolności do lat trzech?

„Dokonanie czynu określonego w kwestionowanym przepisie (czyli znieważenie prezydenta – przyp. WS) jest jednocześnie znieważeniem samej Rzeczypospolitej”. Czy rzeczywiście? Czy nie można szanować Rzeczypospolitej, nie szanując jednocześnie aktualnego pierwszego obywatela? I czy szacunek dla Rzeczypospolitej rzeczywiście powinien być egzekwowany za pomocą prawa karnego?

W swej niechęci do eliminacji art. 132 kodeksu karnego Trybunał wydaje się sparaliżowany majestatem włazy, uwiedziony jej dostojeństwem, rzucony na kolana przed jej potęgą. Nie są to emocje, jakie powinny kierować obrońcą obywateli przed kaprysami władzy. Trybunał wybrał swoje miejsce: po stronie majestatu, przeciwko krytykom.

Treść i forma

Ale – powie ktoś – krytyka to nie znieważanie. Znieważanie to obelgi, inwektywy, obraźliwe oceny. Oto drugi filar orzeczenia TK – i druga jego słabość.

„Zniewagi nie można uznać za element dopuszczalnej krytyki prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej. Bowiem prawo do krytyki tego organu obejmuje wypowiedź swobodną jedynie co do treści, a nie formy (w szczególności obraźliwej lub poniżającej)”. Ale czy da się tak łatwo oddzielić treść od formy; czy możemy prawnie nakazać ludziom, by swą krytykę najwyższych władz – w tym prezydenta – wyrażali w formie eleganckiej, delikatnej, akceptowalnej dla delikatnych uszu prawników zaludniających budynek Trybunału Konstytucyjnego? Czy zadaniem prawa karnego jest spowodowanie, by codzienna debata o postępowaniu władz publicznych przypominała klimat seminarium uniwersyteckiego, sali konferencyjnej Trybunału, klubu dżentelmenów z powieści Dickensa?

Oczywiście, byłoby pysznie, gdyby w dyskursie publicznym nie padały słowa obelżywe i niepoparte faktami insynuacje. Ale konstytucyjna wolność słowa może być prawnie ograniczona tylko wtedy, gdy ograniczenie to jest niezbędne – tak, niezbędne, absolutnie konieczne! – do realizowania pewnych, ściśle wyliczonych, celów demokratycznego państwa.

Z komunikatu prasowego wynika, że TK uważa, iż karanie za znieważanie jest niezbędne dla „bezpieczeństwa i porządku publicznego”. Jest to opinia tak ekscentryczna, że wystarczy ją wyartykułować, by się przekonać, jak jest nieprzekonująca. Czy staniemy się państwem słabszym, mniej bezpiecznym i uporządkowanym, jeśli ordynarne – i moralnie niedopuszczalne – inwektywy nie będą zagrożone karami więzienia?

Nawet królowa nie jest pod ochroną

W swym orzeczeniu TK pociesza się, że sądy stosują ów przepis „z odpowiednią ostrożnością wynikającą z gwarantowanej w państwie demokratycznym wolności słowa”. Ale może to po prostu oznacza, że sądy lepiej rozumieją rangę wolności słowa niż Trybunał Konstytucyjny? Tylko on jednak może wyeliminować formalnie ową anomalię z polskiego systemu prawnego – tak jak stało się to w tylu innych państwach demokratycznych.

W USA sam pomysł ścigania za znieważenie prezydenta potraktowany byłby jako niedorzeczność. W innych państwach zachodnich, jeśli nawet takie przestępstwo istnieje formalnie na papierze, to jest faktycznie martwe. Nawet w Wielkiej Brytanii królowa od dawna przestała być pod ochroną.

Trybunał nie wykorzystał szansy podsuniętej mu przez pytanie prawne gdańskiego sądu, który słusznie zauważył, że kwestionowany przepis „stanowi zagrożenie dla wolności słowa, dając podstawę do ingerencji państwa wyposażonego w aparat ścigania w prawo do debaty publicznej stanowiącej istotny składnik demokratycznego systemu prawnego”. Wbrew tej obserwacji TK wykazał się zdumiewającą pokorą wobec władzy i jej najwyższego piastuna, który „uosabia majestat Rzeczypospolitej i z tej racji należy mu się szacunek”.

Mam nadzieję, że prezydent Komorowski – i jego następcy – nie weźmie tego pochlebstwa za dobrą monetę i będzie walczyć o zdobycie szacunku obywateli prezydenckimi działaniami, a nie rygorami prawa karnego, którym właśnie dał swe imprimatur Trybunał Konstytucyjny.

Autor jest profesorem filozofii prawa Uniwersytetu w Sydney, a także profesorem Akademii Leona Koźmińskiego i Centrum Europejskiego Uniwersytetu Warszawskiego

Rzeczpospolita

Sąd pomaga ZUS nie płacić za jego błędy

Już pięć lat trwa proces o wyrównanie strat jakie Małgorzata Bauer poniosła z winy ZUS, który nie przekazał na czas jej składek emerytalnych do OFE. Warszawscy sędziowie mają nie lada kłopot z tym pozwem.

Powódka dostała wszystko to co przysługuje jej zgodnie z przepisami. W czasie procesu ZUS nie tylko odnalazł zagubione składki i przekazał na jej konto w OFE. Zgodnie z art. 47 ust 10a ustawy o systemie ubezpieczeń społecznych dostała one także odsetki liczone według tego przepisu na podstawie stóp rentowności 52-tygodniowych bonów skarbowych.

– Zaległości powstawały przez pięć lat. Przez to, że ZUS zgubił część moich składek, nie trafiły one w terminie na konto emerytalne w OFE, więc nie mogły pracować – tłumaczy powódka. – Teraz domagam się wyrównania stanu konta w Funduszu, do takiego poziomu, jaki narósł w wyniku obracania składkami wpłaconymi przez ZUS na czas. Przez opóźnienie ciągle brakuje tam ok. 7 tys. złotych.

Po tym jak w 2007 r. jej pozew trafił do warszawskiego sądu okręgowego, sędziowie z wydziału ubezpieczeń społecznych chcieli przesłać tę sprawę do wydziału cywilnego, a ten ze względu na wartość przedmiotu sporu do sądu rejonowego.

Pomogło dopiero zażalenie powódki i decyzja sądu apelacyjnego, że jest to jednak sprawa z zakresu ubezpieczeń społecznych i powinna być jednak rozpatrywana przez wydział, który właśnie chciał się jej pozbyć.

Następnie sędziowie próbowali tę sprawę umorzyć, powołując się na brak decyzji ZUS w tej sprawie. Tak się składa, że urzędnicy ZUS unikali wydania decyzji jak ognia, nic dziwnego że jej nie było. Także za tym razem sąd apelacyjny podważył niekorzystne rozstrzygnięcie sądu okręgowego, zobowiązał go do nakazania ZUS wydania decyzji w tej sprawie i merytoryczne rozstrzygnięcie pozwu.

Po trzech latach procesu udało się jej więc uzyskać przekazanie zaległych składek do OFE, wraz z ustawowymi, bardzo niskimi odsetkami. Powódka nie złożyła jednak broni i domaga się pełnego wyrównania strat, powstałych przez opieszałość ZUS. Gdy sprawa trafiła do sądu apelacyjnego, nagle sędziowie nabrali wątpliwości, co do tego, czy nie powinien zająć się nią sąd cywilny i wysłali w tej sprawie pytanie prawne do Sądu Najwyższego, co wydłużyło ten proces o kolejne dwa lata.

– To bardzo ciekawa sprawa – stwierdził Zbigniew Korzeniowski, sędzia Sądu Najwyższego. – Tutaj nie ma żadnych wątpliwości, że takim pozwem powinien zająć się wydział ubezpieczeń społecznych. Sąd apelacyjny rozstrzygnął już te wątpliwości, rozpatrując zażalenia na postanowienia sądu okręgowego.

To jednak nie koniec tej sprawy, gdyż roszczeniami powódki ponownie musi zająć się sąd apelacyjny. Nawet po korzystnym dla Małgorzaty Bauer wyroku, sprawa prawdopodobnie znowu trafi do Sądu Najwyższego. W tym czasie osoby przechodzące na emerytury mogą otrzymywać niższe świadczenia od tych które im się należą.

Rzeczpospolita

Sędzia skazał człowieka, choć go nie widział

Przez rok katowicki sąd wyjaśniał, czy handlujący ziemią biznesmen groził swojej wspólniczce. Kiedy przewodniczący składu zachorował, sprawę przejął inny sędzia. I bez przesłuchania oskarżonego, pokrzywdzonej oraz świadków wydał wyrok skazujący. – Dokładnie przeczytałem akta sprawy – wyjaśnia „Gazecie”
– Nikt mnie nie poinformował, że zmienił się sędzia. Dowiedziałem się o tym kilka dni temu, kiedy pocztą dostałem wyrok skazujący – mówi Zenon W., były wicemistrz Polski w boksie. Przed laty był znaną postacią w śląskim półświatku, teraz zajmuje się handlem ziemią dla sieci handlowych.

Trzy lata temu katowicka prokuratura oskarżyła go o to, że w latach 2005-2007 groził śmiercią swojej wspólniczce i domagał się od niej pieniędzy. Sprawa jest skomplikowana, bo kiedy miało dochodzić do gróźb, wspólniczka W. była najpierw na chrzcie, a potem na roczku jego syna.

Zenon W. i jego wspólniczka kupili nieruchomość w Zgorzelcu i uzyskali zgodę władz na budowę tam centrum handlowego. Podpisali też wstępne porozumienie na sprzedaż tego terenu pod budowę Plazy. Transakcja miała opiewać na ponad 20 mln zł. I wtedy drogi wspólników się rozeszły. Zenon W. pozwał więc wspólniczkę i domagał się od niej połowy zysków z Plazy. Kobieta z kolei zawiadomiła prokuraturę, że jej groził i wymuszał od niej pieniądze.

Proces W. rozpoczął się w październiku 2009 r. w Sądzie Rejonowym w Katowicach. Odbyło się sześć rozpraw, podczas których sędzia Tadeusz Kaźnica odebrał wyjaśnienia od oskarżonego, potem przesłuchał pokrzywdzoną, a następnie jej konkubenta. Następni w kolejności mieli być świadkowie obrony. Nie pojawili się jednak przed sądem, bo w listopadzie 2010 r. sędzia Kaźnica zachorował.

W związku z tym, że choroba się przedłużała, jego sprawy przejęli inni sędziowie. Akt oskarżenia przeciwko Zenonowi W. trafił do sędziego Grzegorza Hajduka, który 23 maja uznał, że mężczyzna kierował groźby pod adresem wspólniczki, „a groźby te wzbudziły w niej uzasadnioną obawę, że zostaną spełnione”. W. został skazany na prace społeczne. Sędzia wyrok wydał w trybie nakazowym, bez informowania o tym stron. Taki tryb przysługuje, jeśli okoliczności czynu i wina oskarżonego nie budzą wątpliwości.

– Skąd sędzia wiedział, że groźby, do których się nie przyznaję, wzbudziły obawy u mojej wspólniczki, skoro jej nawet nie przysłuchał? – pyta Zenon W.

Sędzia Hajduk powiedział nam, że miał pełne prawo skorzystać z trybu nakazowego. – Dokładnie też przeczytałem akta sprawy i na tej podstawie wydałem wyrok – powiedział „Gazecie”.

Jednak prof. Piotr Kruszyński, karnista z Uniwersytetu Warszawskiego, uważa, że nie stosuje się takich praktyk, skoro wcześniej przez rok sąd prowadził postępowanie dowodowe. – Oj, sędzia się pospieszył – powiedział nam prof. Kruszyński.

Sędzia Michał Dmowski, wiceprezes Sądu Rejonowego w Katowicach, wyjaśnia, że nie ma możliwości nakazania sędziom, w jakim trybie mają prowadzić sprawy. – To byłoby z mojej strony naruszenie niezawisłości sędziowskiej – stwierdził wiceprezes.

Zenon W. napisał już sprzeciw od wyroku sądu. Zgodnie z przepisami musi zostać przyjęty, a wtedy proces ruszy od początku w normalnym trybie. Najwcześniej pod koniec roku. Nie będzie go już prowadził sędzia Hajduk, bo zabraniają tego przepisy.

gazeta.pl

Proces w sprawie kupowania głosów niczego nie wyjaśnił

Sędzia, która nie wie, jak się głosuje w wyborach. Wyrok, który zapada bez zapoznania się z dowodami. Uzasadnienie wyroku, które powstaje w dziwnie krótkim czasie. To tylko niektóre okoliczności środowej rozprawy nad wyborami w Wałbrzychu, które nie dają mi spokoju. Powiem bez owijania w bawełnę: to był dziwny proces. Zamiast poważnej rozprawy nad zdegenerowaną demokracją, którą w Wałbrzychu handlowano za parę złotych, wino marki wino lub worek ziemniaków, wyszła farsa i pokaz niekompetencji.

Już na samym początku rozprawy sędzia Małgorzata Wurm-Klag wprawiła w osłupienie licznie przybyłych dziennikarzy, zabraniając rejestrowania jej przebiegu. Zażądała nie tylko wyłączenia kamer, lecz także wygoniła kamerzystów z sali. Pytana przez reportera TVP o powody utrudniania mu pracy, odparła, że nie musi się tłumaczyć. Oczywiście, że nie musi. To suwerenna decyzja sędziego. Ale w tym przypadku kompletnie niezrozumiała. Ranga i stawka wczorajszego procesu była tak wysoka, że należało go transmitować na żywo, a nie utrudniać pracę dziennikarzom. Bo co w nim, u licha, było do ukrywania?

Po procesie jego uczestnicy komentowali, że pani sędzia nie chciała, by ktoś utrwalał jej pracę, bo nie ogarniała materii, którą przyszło jej się zajmować. Ja też momentami odnosiłem wrażenie, że Małgorzata Wurm-Klag znalazła się w bajce, której nie rozumie. Bo czy normalnym jest, że wyznaczona do rozpatrywania protestu wyborczego sędzia sądu okręgowego z kilkunastoletnim doświadczeniem nie wie, czym różni się głosowanie w pierwszej i drugiej turze wyborów samorządowych? Że w pierwszej oddajemy głos na kilku kandydatów na różne szczeble samorządu, a w drugiej rozgrywka dotyczy już tylko dwóch kandydatów walczących o fotel prezydenta? A o takiej niewiedzy świadczyły jej pytania do Roberta S.

Sędzia od razu odrzuciła wnioski o przeprowadzenie dowodów mających stwierdzić, czy w Wałbrzychu głosy nie były fałszowane także po wrzuceniu ich do urn. Mirosław Lubiński chciał, by kartom do głosowania przyjrzał się biegły grafolog. By to specjalista rozstrzygnął, czy aby na pewno kartki, na których krzyżyki znajdowały się przy nazwiskach obydwu kandydatów, wypełniane były przez jedną i tę samą osobę. Sądu to nie interesowało.

Podobnie jak zestawienie, z którego wynika, że w Wałbrzych podczas drugiej tury wyborów zanotowano najwyższy w Polsce współczynnik nieważnych głosów. Nie przeszkodziło to sądowi w mocnym twierdzeniu, że nie ma żadnych podstaw, by uznać, że głosy fałszowano.

Podobnie rzecz miała się z przesłuchanymi świadkami. Dwóch z nich, pod przysięgą i rygorem trzech lat więzienia za składanie fałszywych zeznań, przyznało, że kupiło kilkaset głosów. Sędzia jakby w ogóle nie usłyszała ich zeznań. Uznała, że nawet jeśli głosami handlowano, to na „znikomą” skalę. Nie wzięła pod uwagę, że różnica między oboma kandydatami w drugiej turze wyniosła zaledwie 325 głosów. Ile głosów należałoby kupić, by przekonać sąd, że wybory zostały ustawione?

I na koniec sprawa, która najbardziej zbulwersowała zebraną na sali publiczność, choć powinna budzić podziw, bo był to popis sędziowskiej sprawności. Sędzia w ciągu półgodzinnej przerwy nie tylko podjęła decyzję o wyroku w skomplikowanej sprawie, lecz także napisała trzystronicowe uzasadnienie pełne wyliczeń, ile głosów było ważnych, ile nieważnych, na ilu postawiono krzyżyk przy obu nazwiskach, a na ilu zamiast krzyżyka było kółko lub inny symbol, zmieściła też wyliczenia, ilu osobom prokuratura postawiła zarzuty, ile z nich dotyczy pierwszej, a ile drugiej tury.

Jestem pełen podziwu dla pani sędzi Małgorzaty Wurm-Klag. W pierwszej części rozprawy wydawała się kompletnie niezorientowana w rozpatrywanej materii, a podczas krótkiej przerwy dokonała się w niej cudowna przemiana i zademonstrowała imponującą sprawność. Nie zmienia to jednak oceny, że po procesie w sprawie wyborczej korupcji w Wałbrzychu zamiast odpowiedzi na kilka fundamentalnych dla demokracji pytań, pojawiło się tych pytań znacznie więcej.

gazeta.pl

Od 10 lat czekają w więzieniu na ostateczny wyrok

Wrocławski sąd apelacyjny ma we wtorek wydać wyrok w sprawie zabójstwa wałbrzyskiego antykwariusza sprzed 11 lat. Bez względu na to, jaki będzie, sprawa jest bulwersująca, bo kwestia winy dwóch oskarżonych budzi wątpliwości, a siedzą w więzieniu od blisko 10 lat. Wątpliwości są skutkiem błędów i niedociągnięć popełnionych przez policję i prokuraturę podczas śledztwa oraz braku precyzji kolejnych składów sędziowskich, które zajmowały się sprawą w Świdnicy i Wrocławiu. Oskarżeni – Radosław K. i Patryk R. – od początku przekonują, że są niewinni.

68-letni Henryk Ś. został zamordowany 16 marca 2000 roku w swoim antykwariacie przy ul. Garbarskiej w Wałbrzychu. Dosięgło go sześć pocisków: pięć kawałków grubego drutu wystrzelonych z broni własnej roboty i kula z pistoletu kaliber 9 mm. Nie wiadomo, co zginęło ze sklepu, poza notatkami, od kogo kupił jaki przedmiot. Sprawcy nie zdjęli jednak złotego roleksa z ręki ofiary ani nie zabrali 1600 zł, które antykwariusz miał w kieszeni.

Policja błądziła po omacku kilka miesięcy. Nie ustaliła, do kogo należą odciski palców zabezpieczone w sklepie (po części dlatego, że źle pobrano materiał porównawczy, czyli odciski palców od osób, z którymi chciano porównać znalezione w sklepie). Nie znalazła butów, których ślady zostały na zapleczu antykwariatu, ani broni. Nie potwierdziła ani nie wykluczyła wątku, że zabity był paserem.

Śledztwo nabrało tempa po reportażu o zabójstwie w programie „997”. Na policję zgłosiła się kobieta twierdząca, że jej syn widział trzech mężczyzn wchodzących i po kilku minutach wybiegających z antykwariatu, gdy doszło do zbrodni. Kobieta i syn zostali świadkami anonimowymi. Syn, czyli „świadek anonimowy nr 1” zeznał, że w trzecim biegnącym rozpoznał chłopaka, którego znał z widzenia – „Piranię”, czyli Radosława K. Po kilku miesiącach policja ustaliła, że drugim był Patryk R., a „jedynka” rozpoznał go na zdjęciu w 80 procentach. Trzeciego sprawcy nie ustalono.

Obaj podejrzani zostali oskarżeni o zabójstwo ze szczególnym okrucieństwem. 16 grudnia 2002 roku Sąd Okręgowy w Świdnicy skazał ich na 25 lat więzienia. Nie ustalił motywu. Przyjął, że kierowała nimi chęć zysku lub żądza zemsty, bo nie lubili antykwariusza.

Wyrok utrzymał Sąd Apelacyjny we Wrocławiu. A w czerwcu 2004 roku Sąd Najwyższy odrzucił kasację Radosława K. Ale trzy lata później przywrócił termin złożenia kasacji Patrykowi R., a gdy ten ją złożył w sierpniu 2009 roku SN skasował wyrok sądu apelacyjnego z 2003 roku. Werdykt uzasadnił tym, że nie wszyscy sędziowie ze składu wydającego wyrok zapoznali się z utajnionymi zeznaniami świadków anonimowych.

Jednak po kolejnym procesie sąd apelacyjny w listopadzie 2009 roku zawyrokował tak jak za pierwszym razem. SN znów skasował wyrok, uznając rację obrońcy mecenasa Jerzego Świteńkiego, że wiarygodność świadka anonimowego nr 1 należy zweryfikować, poddając go badaniom psychologicznym. SN nakazał też sędziom wyjazd do Wałbrzycha i osobiste sprawdzenie, czy z miejsca, gdzie – jak twierdzi „jedynka” – stał, mógł widzieć to, o czym zeznał.

Wtorkowy werdykt zostanie wydany już na podstawie tych ustaleń.

Komentuje Katarzyna Lubiniecka: Sądy w niemocy, oskarżeni w celach

Nie wiem, czy oskarżeni są winni, czy nie, ale wiem, że poszlakowa sprawa dotycząca ludzkiego życia powinna być dopięta na ostatni guzik. Tymczasem obnażyła słabość organów ścigania i sądów: policjanci źle zdjęli odciski palców i nie sporządzili protokołu z pierwszego przesłuchania świadka anonimowego. A prokurator świadka przesłuchał dopiero trzy miesiące po ustaleniu go przez policję i nie sprawdził, czy w ogóle mógł on widzieć zdarzenie, które relacjonował. W efekcie sąd apelacyjny dopiero teraz robi rzeczy, które powinny zostać zrobione już 11 lat temu.

Gdy czyta się uzasadnienie pierwszego wyroku, nasuwają się kolejne wątpliwości. Sędzia pisze np. tak: „Oskarżeni nie okazali żalu z powodu czynu, a postawa Radosława K. przyjęta w toku procesu świadczyła, iż pozbawiony jest emocji, dobrze przystosowuje się do życia w warunkach izolacji. Również wymiar kary przyjął ze spokojem i bez emocji, odwrotnie Patryk R., który siedział ze spuszczoną głową i tak opuścił salę rozpraw. To zachowanie oskarżonych było dodatkowym potwierdzeniem, iż są oni sprawcami zabójstwa”.

O takim uzasadnieniu powinni dowiedzieć się wszyscy potencjalni przestępcy, którzy powinni wiedzieć, że o ich winie może przesądzić reakcja na wyrok.

Źródło: Gazeta Wyborcza Wrocław