Były szef prokuratury skazany za wyłudzenia. Osiem lat więzienia

Po trwającym siedem lat procesie katowicki sąd uznał w środę, że Jerzy Hop, były szef prokuratury apelacyjnej, wyłudził 1,7 mln zł. Sędzia wyrok odczytywał 295 minut. Prokurator został skazany na osiem lat więzienia. Wyrok nie jest prawomocny.
Przez wiele lat Jerzy Hop był jednym z najbardziej wpływowych prawników w Polsce. Kierował Prokuraturą Apelacyjną w Katowicach, największą tego typu jednostką w kraju. To jego podwładni rozbili m.in. gang „Krakowiaka”, tropili mafię paliwową, doprowadzili do uwięzienia podejrzanego o oszustwa posła Marka Kolasińskiego czy też powiązanego z lewicą Józefa Jędrucha, szefa Colloseum.

W 2002 r. Hop został jednak zatrzymany przez ABW i trafił za kratki. Zarzucono mu wyłudzenie z 65 śląskich firm 1,7 mln zł. To najwyższy rangą prokurator w Polsce, który stracił stanowisko w tak spektakularny sposób.

Jerzy Hop

Cios przyszedł z najmniej oczekiwanej strony. Nieskazitelny wizerunek Hopa nadkruszyli w kwietniu 2002 r. dziennikarze „Newsweeka”. Wyliczyli, że wydaje więcej, niż zarabia. – Biorąc pod uwagę wysokość jego zarobków, nie stać go na willę w Rybniku, dwa bmw i auto dla syna – ustalili.

H. wszystkiemu zaprzeczył. Twierdził, że pomagała mu teściowa, która miała dostać spadek po swoim mężu, żołnierzu armii Andersa. – Za pomówienia puszczę „Newsweek” z torbami – zapowiadał szef katowickiej prokuratury apelacyjnej.

Nie zdążył. Barbara Piwnik, ówczesna minister sprawiedliwości, zdymisjonowała go i poleciła wszcząć śledztwo w jego sprawie. Efekty szokowały. Krakowscy śledczy oskarżyli H. o to, że przez kilka lat wzywał do swojego gabinetu szefów różnych śląskich firm i wypłakiwał się im na temat trudnej sytuacji finansowej prokuratury. Narzekał, że nie ma pieniędzy na papier, tusze, drukarki i telefony. Prosił o wsparcie. Nikt mu nie odmawiał.

– Pieniądze, które otrzymywał na zakup sprzętu biurowego, lądowały w jego kieszeni. W zamian wystawiał fikcyjne faktury – twierdzili krakowscy śledczy.

Przez prawie cały proces prokuratura wypłacała Jerzemu Hopowi połowę pensji. W 2011 r. odszedł on w stan spoczynku ze względu na zły stan zdrowia.

Odpowiadający z wolnej stopy prokurator nie pojawił się na sali rozpraw.

gazeta.pl

Proces prokuratora. Miał brać łapówki

Pod zarzutem powoływania się na wpływy w sądzie, brania łapówek za wypuszczenia podejrzanych z aresztów i ukręcania śledztw stanie przed sądem były wieloletni szef Prokuratury Rejonowej w Częstochowie Marek C.

Konszachty prokuratora C. ze światem przestępczym wyszły na jaw w 2005 r. po aresztowaniu właściciela firmy windykacyjnej Patex z Częstochowy Roberta S. oraz dilera samochodowego Jana F. Śledztwo prowadził Wydział V do Spraw Przestępczości Zorganizowanej i Korupcji Prokuratury Okręgowej w Katowicach. Robert S. opowiadał śledczym o tym jak korumpował prokuratorów, policjantów, sędziów. Pod koniec 2006 r. Marek C., który był oddelegowany do Prokuratury Okręgowej w Częstochowie, został nieoczekiwanie – jeszcze przed ostateczną decyzją o uchyleniu immunitetu – zawieszony w czynnościach służbowych. To była jedna z ostatnich decyzji odchodzącego wówczas z Częstochowy Prokuratora Okręgowego Piotra Skrzyneckiego. Oznaczało to odsunięcie Marka C. od wszystkich czynności służbowych i pozostawienie mu połowy uposażenia. Tak jest do dziś. W 2007 r. sąd dyscyplinarny przy Prokuratorze Krajowym uchylił Markowi C. immunitet. To pozwoliło na sporządzenie zarzutów karnych.

Wg katowickich śledczych, w 2003 r. prokurator C. wziął 10 tys. zł za załatwienie uchylenia aresztu tymczasowego zamieszanego w przestępstwa paliwowe Grzegorza G. W tym samym roku za obietnicę przyjęcia 20 tys. zł miał spowodować wypuszczenie z aresztu Włodzimierza T. Tych pieniędzy nie wziął, skończyło się na 5 tys., gdy w 2004 r. Włodzimierz T. odzyskał wolność. Marek C. miał też przyjąć 50 tys. zł łapówki za utrącenie śledztwa w sprawie przedsiębiorcy branży paliwowej Józefa B.

W razie udowodnienia winy prokuratorowi grozi do 12 lat więzienia.

Akt oskarżenia trafił z Katowic do częstochowskiego sądu już 1 kwietnia ub. roku, tyle, że do tej pory proces prokuratora i współpracujących z nim trzech oskarżonych, którzy pośredniczyli m.in. w przekazywaniu łapówek: Roberta Sz., Jana F, i Stanisława C. – nie ruszył z miejsca.

– Z uwagi pełnioną przez Marka C. funkcję i służbowe z nim kontakty sędziów, nasz sąd wnioskował o przeniesienie sprawy gdzie indziej – wyjaśnia rzecznik Sądu Okręgowego w Częstochowie Bogusław Zając. – Sąd Najwyższy uznał jednak, że nie ma takiej potrzeby i w naszym sądzie powinien znaleźć się sędzia, który nie zna oskarżonego. Taki sędzia się znalazł, ale musiało potrwać żeby mógł zapoznać się z aktami sprawy.

Proces planowano rozpocząć w poniedziałek. Sprawa nie ruszyła z miejsca, bo Marek C. przedłożył zaświadczenie o leczeniu w szpitalu.

Sprawa prokuratora C. może być wierzchołkiem góry lodowej. Pod koniec maja Robert S. znów trafił do aresztu. Zupełnie nowe śledztwo o korupcyjnym charakterze prowadzi częstochowska Prokuratura Okręgowa. Zarzuciła S. powoływanie się na wpływy w sądzie rejonowym. – Od małżeństwa, które ma proces, wziął pieniądze w zamian za obietnice załatwienia łagodnego wymiaru kary – mówi rzecznik Prokuratury Okręgowej Tomasz Ozimek.

Jak ustaliliśmy, w śledztwie jest też badany znacznie obszerniejszy wątek: korumpowania funkcjonariuszy publicznych z Częstochowy. – Ze względu na dobro postępowanie nie będziemy ujawniać żadnych szczegółów – kwituje nasze pytania prokurator Ozimek.

Robert S. z takiej formy wyłudzania pieniędzy zrobił sobie stałe źródło dochodu. M.in. przed sądem odpowiada wraz z Janem F. i wrocławianinem Ryszardem P. za wyłudzenie od Doroty Ch. z Wrocławia 475 tys. zł za pomoc w wyciągnięciu z aresztu jej męża – bossa mafii paliwowej. Dorota Ch. dostała polecenie S., aby pełnomocnikiem ustanowiła adwokata z Zielonej Góry Włodzimierza S. (mecenas w 2006 r. na wniosek katowickiej prokuratury przesiedział w areszcie 40 dni, m.in. pod zarzutem brania pieniędzy od przestępców za obietnice uwalniania aresztantów; adwokat utrzymywał, że jest niewinny). Pomocne w wypuszczeniu męża kobiety miały być „żółte papiery”. Za namową S. najpierw zameldowała się u dilera samochodowego Jana F., by potem rozpocząć leczenie psychiatryczne w Lublińcu. Ostatecznie mężczyzna opuścił areszt za 100 tys. zł poręcznia, ale Dorota Ch. twierdzi, że nie z pieniędzy, które dała właścicielowi Pateksu.

Co ciekawe w sprawie innego częstochowskiego prokuratora, Robert S. z oskarżającego o korupcję sam stał się oskarżonym. W kwietniu 2009 r. Prokuratura Okręgowa w Gliwicach uznała, że fałszywie oskarżył prokuratora. Grozi za to do 3 lat więzienia, proces w Sądzie Rejonowym Katowice-Wschód dobiega końca.

gazeta.pl

Agencja rodzinna, czyli kto pracuje w Polskiej Agencji Żeglugi Powietrznej

W Polskiej Agencji Żeglugi Powietrznej pracują żona i siostra prezesa, dwie córki i zięć dyrektora jednego z biur, syn innego, żona i zięć kolejnego, córka kierownika działu, synowa głównego księgowego…
O sprawie pisał „Dziennik. Gazeta Prawna”, „Gazeta Wyborcza” poznała jej nowe szczegóły.

Jesienią ubiegłego roku kancelaria premiera przeprowadziła kontrolę w Polskiej Agencji Żeglugi Powietrznej. PAŻP zarządza ruchem lotniczym nad Polską i kontroluje go, za co pobiera opłaty od przewoźników. Przesłane w marcu 2011 r. przez szefa kancelarii Tomasza Arabskiego wystąpienie pokontrolne było miażdżące.

„Kumoterstwo i nepotyzm w Agencji są odzwierciedleniem panującego w niej systemu wartości i norm postępowania – czytamy w dokumencie. – W przypadku zatrudniania sprzyjały im przepisy wewnętrzne, które pozwalały na dowolne stosowanie reguł naboru na potrzeby faworyzowania krewnych i znajomych (). Na 1715 pracowników PAŻP 678 pracowników nosi powtarzające się nazwiska, a aż 198 jest ze sobą wprost powiązanych rodzinnie, to znaczy ma powtarzający się adres zamieszkania ()”.

Jak wykazała kontrola, w Agencji zostali zatrudnieni m.in.: żona i siostra obecnego prezesa PAŻP, dwie córki i zięć dyrektora jednego z biur, syn innego, żona i zięć kolejnego, córka kierownika działu, synowa głównego księgowego itd.

Krewni i znajomi kierowników PAŻP mogli liczyć nie tylko na zatrudnienie, ale także na intratne zlecenia. Wśród skontrolowanych umów co trzecia była zawierana według klucza rodzinnego. Np. 39 tys. zł dostała znajoma głównego księgowego za wprowadzenie faktur do systemu.

Były zastępca prezesa Agencji Witold K. za kilka miesięcy doradzania otrzymał 174 tys. zł. Nie przedstawiał żadnych raportów z wykonania doradztwa. Jako potwierdzenie wykonania usługi dołączył protokoły z posiedzenia Komitetu Zarządzania Przestrzenią Powietrzną, które w ogóle nie były przedmiotem umowy.

Co więcej, Witold K. przewodniczy temu Komitetowi w imieniu ministra infrastruktury. Pozostali członkowie Komitetu wykonują swe funkcje bez wynagrodzenia.

Komitet jest wspólnym cywilno-wojskowym organem doradczym ministra infrastruktury, szefów MON i MSW, który opiniuje projekty aktów prawnych, procedury; również – akty prawne mające wpływ na pracę Agencji. Opłacanie szefa Komitetu przez PAŻP pachnie więc konfliktem interesów.

Kontrolerzy KPRM zakwestionowali sensowność niektórych szkoleń, np. za trzy godziny szkolenia „Trening trenerski. Jak szkolić i trenować osoby dorosłe” PAŻP zapłacił 20 tys. zł.

Agencja ma własne biuro prawne, ale wydaje znaczne sumy na kontrakty z kancelariami prawnymi, m.in. z kancelarią Krzysztofa Zająca – dyrektora biura prawnego IPN. Niedawno tygodnik „Nie” donosił, że Zając ma też kancelarię prawną w Garwolinie, skąd pochodzi. A prezes PAŻP Krzysztof Banaszek (mianowany w 2008 r.) pochodzi z Kołbieli, małej miejscowości pod Garwolinem.

Według dokumentu pokontrolnego wynika, że rodziny i znajomi szukają pracy w PAŻP ze względu na bardzo wysokie zarobki – w lipcu 2010 r. wynosiły średnio 15,2 tys. zł miesięcznie.

Jak się dowiedzieliśmy, zanim kontrola się zaczęła, prezes PAŻP wprowadził nowy regulamin wynagradzania zatwierdzony przez wiceministra infrastruktury Tadeusza Jarmuziewicza. Początkujący kontroler ruchu lotniczego może zarobić 26 tys. zł, a kontroler doświadczony – ponad 98 tys. zł miesięcznie. Czas pracy kontrolerów wynosi od 29,5 do 31,3 godzin tygodniowo. Za nadgodziny pobierają dodatek – 100 proc. normalnego wynagrodzenia.

Regulamin gwarantuje kontrolerom ruchu lotniczego, którzy nie spełnią warunków koniecznych do pełnienia funkcji – np. nie znają dostatecznie języka angielskiego – zachowanie wynagrodzenia. Kontroler jest przenoszony do innych obowiązków.

Prezes Agencji na pismo ministra Arabskiego odpowiedział 6 kwietnia 2011 r. Niektórzy kierownicy zostali odwołani lub przeniesieni na inne stanowiska. Sam prezes stanowisko na razie zachował.

– Sprawa nieprawidłowości została 17 maja skierowana do prokuratury, która wszczęła śledztwo w sprawie nieprawidłowości w PAŻP – mówi Julia Pitera, minister w kancelarii premiera. Zanim śledztwo się nie skończy, nie chce sprawy dalej komentować.

Według naszych informacji prokuratura otrzymała też doniesienie w sprawie rzekomego ustawiania przetargów w PAŻP.

– PAŻP, nie próbując polemizować z wynikami kontroli KPRM, podjął konsekwentne działania naprawcze będące efektem kontroli – twierdzi rzecznik prasowy Agencji Grzegorz Hlebowicz. – Wewnątrz instytucji zachodzi proces zmian organizacyjnych wynikających z wprowadzenia nowego regulaminu wynagradzania. Nowy system jest bardziej elastyczny. Działania te mogą budzić niezadowolenie części personelu.

Hlebowicz kwestionuje informacje o bajońskich zarobkach kontrolerów ruchu. – To mogą być sytuacje jednostkowe, wynikające z dużej liczby nadgodzin – mówi. – Ale koszty operacyjne w PAŻP utrzymują się na stabilnym poziomie.

Kontrolerzy ruchu lotniczego na całym świecie zarabiają doskonale i swoich płac bronią. Swego czasu prezydent USA Ronald Reagan złamał strajk kontrolerów, zwalniając ich i powierzając w trybie nadzwyczajnym zadanie wojskowym.

W Hiszpanii na początku 2010 r. minister transportu José Blanco ujawnił, że niektórzy kontrolerzy ruchu zarabiają prawie milion euro rocznie, a ich średnia płaca wynosi 350 tys. euro, czyli 15-krotność średniej pensji krajowej.

Proces kardiochirurga: Ile kosztuje niesprawiedliwość?

512 tys. zł odszkodowania za niesłuszny areszt i utracone zarobki domaga się od Skarbu Państwa kardiochirurg Tomasz Hirnle po tym jak został uniewinniony od zarzutów korupcyjnych. Dużo? W tym momencie można postawić pytanie: Ile zażądałby każdy z nas, gdyby ktoś nagle zamknął nas w areszcie, powiedział, że jesteśmy przestępcami i zmarnował nam kilka lat życia?

– To było 13 czerwca 2005 roku – rozpoczął w piątek, 6 maja, składanie zeznań przed białostockim sądem kardiochirurg. W zasadzie na to co się zdarzyło przed i po tej dacie można teraz podzielić życie profesora Tomasza Hirnle.

PRZED. Był szanowanym w kraju lekarzem, który został zaproszony do współpracy ze szpitalem klinicznym w Białymstoku. W zasadzie miał zostać cudotwórcą stawiającym na nogi klinikę kardiochirurgii szpitala, która była najbardziej zadłużona w placówce. Zaproponowano mu wysoki kontrakt, który zależał od liczby wykonanych operacji i zysków kliniki. Po roku pracy jednostka spłaciła długi i wyszła „na zero”, w kolejnym – była już na plusie. Pensja lekarza się wahała, ale było to kilkanaście tysięcy złotych miesięcznie.

PO. 13 czerwca, w poniedziałek rano, pierwszy dzień pracy po urlopie, do gabinetu lekarza weszli policjanci i chcieli go zatrzymać za wzięcie łapówki. Jak? Co? Gdzie? Kiedy? Nie tłumaczyli. Lekarz wcześniej przyjął w gabinecie kilku pacjentów, a na sali operacyjnej czekała na niego pacjentka, już z rozciętą klatką piersiową. Jako, że nie miał kto go zastąpić, Hirnle poszedł wykonać operację. Za nim na salę operacyjną wszedł policjant z bronią. Po wszystkim policjanci wyprowadzili go ze szpitala. Nie zakładali kajdanek. Dopiero wtedy – jak mówił w sądzie lekarz – zaczął się domyślać, że to podstawiona przez policjantów osoba mogła mu wręczyć łapówkę. Chwilę przed wejściem funkcjonariuszy jakaś kobieta zostawiła mu na biurku kopertę. Lekarz nie sprawdził co w niej jest, schował do biurka i akurat weszli policjanci.

Hirnle kolejne 24 godziny spędził Komendzie Wojewódzkiej Policji w Białymstoku, a potem wyszedł na wolność. Sąd rejonowy nie zdecydował się na jego aresztowanie. Zrobił to kilka dni później sąd okręgowy. Chirurg za kratami siedział do połowy sierpnia.

Jak stwierdził w sądzie profesor, w areszcie podupadł na zdrowiu. Pojawiło się nadciśnienie, pogorszył się wzrok. Siedział w celi z przestępcami gospodarczymi, ale na spacery chodził już z mordercami. Jako, że jego sprawa była bardzo znana, to kiedy przeprowadzano go między budynkami, z okien słyszał różne wyzwiska pod swoim adresem. Po wyjściu na wolność wrócił do pracy w szpitalu. Stracił jednak kontrakt i stanowisko. Dostał etat asystenta i niską pensję.

O tym, że sprawa Hirnlego nie jest tak oczywista, można było przeczuwać w marcu 2006 roku. Wtedy białostocki sąd bezterminowo wstrzymał jego proces. Okazało się, że śledztwo dotyczące okoliczności wręczenie łapówki wszczęła prokuratura w Krakowie.

W tamtym czasie wersja oficjalna wydarzeń była taka, że do policjantów z wydziału korupcyjnego podlaskiej policji zgłosił się pacjent z Warszawy, od którego Hirnle miał zażądać łapówki za operację. Mundurowi przygotowali akcję wręczenia kontrolowanej korzyści majątkowej. Córkę chorego uzbroili w minikamerę i specjalnie przeszkolili, aby dała pieniądze wprost do ręki lekarza. Kobieta jednak położyła kopertę z 5 tys. zł na biurku.

Tyle, że krakowscy śledczy ustalili zdecydowanie więcej. Ich zdaniem za całą akcją stał lekarz Wojciech S., podwładny Hirnlego, który chciał się na nim zemścić za to, że ten nie wziął go na specjalizację. Wynajął za 20 tys. zł ludzi z warszawskiego półświatka, by wręczyli łapówkę lekarzowi. Policjanci wiedzieli, że wszystko jest ustawione, ale zorganizowali akcję. Mieli presję osiągnięcia znaczącego wyniku. Co więcej, żeby sprawa była bardziej oczywista, manipulowali zeznaniami świadków.

Najważniejszych dowodów w krakowskim śledztwie dostarczył dziennikarz TVN. To do niego zgłosili się rozżaleni warszawiacy, z którymi Wojciech S. nie rozliczył się do końca. Reporter wypłacił im zaległości, a ci opowiedzieli, że cała akcja policji to wielka lipa.

Po kilku procesach Hirnle został ostatecznie uniewinniony. Sądy uznały, że nie można urządzać polowania na niewinnego człowieka i nie może być tak, że jedynym dowodem winy jest ten z nielegalnej prowokacji. Na ławie oskarżonych siedzą teraz Wojciech S. i policjanci organizujący całą prowokację. Ich proces toczy się już kilkanaście miesięcy, a najbliższa rozprawa w czwartek.

Tomasz Hirnle za to co się stało domaga się w sumie 512 tys. zł odszkodowania. 100 tys. z tej kwoty to zadośćuczynienie za niesłuszne aresztowanie (choć jak zaznaczył jest to sytuacja niemierzalna), reszta to utracone przez kilka lat zarobki z kontraktu.

Jednak kardiochirurg najbardziej w tym wszystkim żałuje straconego czasu. – Myślę, że przez tych parę lat bardzo wiele okazji zostało straconych dla kliniki. Wiem, że wiele rzeczy mógłbym zrobić lepiej i więcej – mówił na sądowym korytarzu dziennikarzom.

Sprawa została odroczona do początku czerwca i być może wtedy zapadnie wyrok.

Źródło: Gazeta Wyborcza Białystok

Skroił 42 miliony, a zapłaci tylko 10 tys.

Na 10 tys. zł grzywny skazał we wtorek łódzki sąd Andrzeja Pęczaka. Były poseł SLD odpowiadał za wyprowadzenie pieniędzy ze swoich rachunków bankowych. Zarzut ma związek ze sprawą niegospodarności w Wojewódzkim Funduszu Ochrony Środowiska w Łodzi. Na chybionych inwestycjach fundusz stracił ponad 42 mln zł, a Pęczak był jednym z podejrzanych o spowodowanie tych strat (w styczniu tego roku został prawomocnie skazany na trzy lata i osiem miesięcy więzienia).

Ponieważ groziło mu nawet 100 tys. zł grzywny i obowiązek naprawienia szkody, prokuratura zabezpieczyła jego majątek – w tym pieniądze na rachunkach bankowych. Okazało się, że mimo komorniczej blokady Pęczak wypłacał pieniądze. Na początku października 2004 r. podjął z konta 16,5 tys. zł i przelał na inny rachunek. Stamtąd około 3 tys. zł przekazał na konto Parlamentu Europejskiego w Luksemburgu, a ponad 14 tys. zł wypłacił.

Przed pierwszą rozprawą były poseł konsekwentnie nie przyznawał się do zarzutów i odmawiał odpowiedzi na jakiekolwiek pytania. W sądzie nastąpił jednak nieoczekiwany zwrot – Pęczak za pośrednictwem swojego adwokata potwierdził wszystkie ustalenia przedstawione przez prokuraturę w akcie oskarżenia i choć unikał sformułowania „przyznanie się do winy”, złożył wniosek o dobrowolne poddanie się karze 7 tys. zł grzywny.

Na taką kwotę nie zgodziła się obecna na sali prokurator, która zażądała podwyższenia grzywny do 10 tys. Pęczak na tę propozycję przystał. Poprosił o rozłożenie mu tych 10 tys. na raty i oświadczył, że liczy na pomoc finansową córki.

Sąd przychylił się do wniosku i wymierzył Pęczakowi 10 tys. grzywny. Wyrok nie jest prawomocny.

Źródło: Gazeta Wyborcza Łódź

Rośnie armia urzędników. Koszt – dodatkowe 1,6 mld złotych

Od stycznia do września 2010 r. przybyło w Polsce 40 tys. urzędników.
Wzrost liczby urzędników nastąpił już po zapowiedzi premiera dotyczącej redukcji zatrudnienia w sektorze publicznym. Ograniczanie etatów miało być jednym z działań oszczędnościowych wspierających walkę z deficytem budżetowym. Tymczasem zamiast ograniczenia liczby urzędników nastąpił wyraźny wzrost ich liczby.

Podstawą do zapowiadanego przez premiera zwolnienia 10 proc. pracowników miał być średni stan zatrudnienia z 30 czerwca 2010 r. i 1 lutego br. Tymczasem według aktualnych danych GUS (raport z 14 stycznia 2011 r.) zatrudnienie w administracji publicznej, ZUS i obronie narodowej w ciągu pierwszych trzech kwartałów 2010 r. wzrosło o 40 tys.

– To bardzo duży i niczym nieuzasadniony wzrost, który w dodatku nastąpił po dwóch latach intensywnego zatrudniania pracowników w administracji publicznej. Od grudnia 2007 do grudnia 2009 r. urzędnicza armia wzrosła z 382 do 428 tys. osób, z czego 16 tys. stanowili urzędnicy państwowi – mówi Dominika Staniewicz, ekspert BCC ds. rynku pracy.

Eksperci BCC, opierając się na danych GUS, policzyli koszt rozrostu biurokracji, licząc wyłącznie koszty wynagrodzeń. Przyjmując jako przeciętne wynagrodzenie brutto w 2010 r. kwotę 3400 zł, oznacza to, że miesięcznie wydajemy ok. 136 mln zł więcej (40 000 etatów x 3400 zł). W skali roku daje to ponad 1,6 mld zł dodatkowych wydatków. Do tego dochodzą jeszcze trzynaste pensje, premie, nagrody itp. Jak przyznaje Staniewicz, ciężko oszacować wszystkie koszty zatrudnienia takiej liczby urzędników. – Kilka lat temu dotarłam do danych, z których wynikało, że pensje to ok. 80 proc. kosztów związanych z pracą urzędnika. W tej sytuacji oznacza to, że wszystkie koszty dodatkowych etatów mogą wynosić nawet 2 mld zł, chociaż są to oczywiście dane szacunkowe.

Jednocześnie przedstawiciele BCC zwracają uwagę na inny fakt – przy procedurze naboru urzędników nie są stosowane nowoczesne metody poszukiwania pracowników.

– Przynajmniej na wstępnym etapie rekrutacji powinna ona być prowadzona przez firmy zewnętrzne, profesjonalne firmy pośrednictwa pracy, które zweryfikują umiejętności kandydatów – mówi Staniewicz. – Urząd powinien dostawać wyselekcjonowanych kandydatów mających odpowiednie kompetencje. Gdyby urzędników wybierano z tak przygotowanej grupy, nie pojawiałyby się zarzuty, że gdzieś panuje nepotyzm czy zatrudnia się przypadkowe osoby zaprzyjaźnione z kimś z urzędu. Niestety, polska administracja boi się takiej rynkowej weryfikacji kandydatów. Dlaczego – każdy może sobie sam odpowiedzieć.

Czy sąd ustawiał przetarg na organizację konferencji?

Wrocławski sąd apelacyjny tak organizował przetarg na ogólnopolską konferencję sędziów, żeby zawsze mu wychodziło zwycięstwo Pałacu w Wojanowie
Konferencja sędziów apelacyjnych organizowana przez wrocławski sąd odbędzie się 16-19 maja. W lutym na stronach internetowych sądu pojawiła się informacja o przetargu na kompleksową obsługę organizowanych przez niego konferencji i szkoleń. W tym pakiecie była też ta majowa konferencja. W przetargowej specyfikacji znalazł się jednoznaczny zapis, że musi się ona odbyć w Wojanowie. Ale mimo tego jasnego ograniczenia zgłosiły się trzy firmy: z Lubina, Kudowy-Zdroju i Warszawy.

– Próbowaliśmy walczyć o to zlecenie – opowiada jeden z uczestników przetargu. – Chcieliśmy nawet wynająć pałac w Wojanowie, żeby zrobić w nim tę konferencję. Ale Wojanów oczywiście nie miał żadnego interesu, żeby nam odstąpić to, co miał pewne, więc postawił nam cenę zaporową.

Jedynym kryterium wyboru zwycięzcy – oprócz wskazania, że to ma być Wojanów – była cena. Najtańszą usługę zaproponowała firma Platon z Kudowy-Zdroju. Przetarg unieważniono, bo okazało się, że suma ta znacznie przekracza zaplanowany na ten cel przez sąd budżet.

Kolejny przetarg, tym razem na organizację tej konkretnej konferencji sędziów, ogłoszony został w marcu. Specyfikację przetargu znacznie uszczegółowiono. Znalazł się w niej m.in. zapis, że konferencja musi odbyć się w obiekcie o standardzie czterogwiazdkowym, koniecznie usytuowanym w Kotlinie Jeleniogórskiej i w odległości nie większej niż 110 km – w linii prostej – od Wrocławia. Z tego przetargu zniknął zapis, że to ma być Pałac Wojanów. Obiekt ten leży w odległości 85 km od Wrocławia i ma cztery gwiazdki.

– Wprowadzenie warunku odległości było jak najbardziej zasadne, bo nie narażało nas na koszty związane z przejazdem, a w konferencji ma brać udział 150 osób – tłumaczy ten zapis rzeczniczka Sądu Apelacyjnego we Wrocławiu Małgorzata Lamparska.

Na to ogłoszenie odpowiedziały dwie firmy: Platon z Kudowy, która na miejsce konferencji zaproponowała ośrodek Sandra SPA w Karpaczu (97 km od Wrocławia), i Pałac Wojanów sp. z o.o. Oferta Platona była o blisko 20 tys. tańsza niż konkurenta.

Jednak 1 kwietnia i ten przetarg unieważniono.

Lamparska: – Oferta z najniższą ceną z firmy Platon Kudowa-Zdrój wynosiła 188 400 zł brutto. A my przeznaczyliśmy na ten cel 145 800 zł.

Sąd ogłosił więc kolejny przetarg. Ale znów zmienił jego specyfikację. Konferencja nadal miała odbyć się w obiekcie o standardzie czterogwiazdkowym usytuowanym w Kotlinie Jeleniogórskiej. Jego odległość od Wrocławia – znów w linii prostej! – nie może jednak teraz wynieść więcej niż 90 km. Powołując się na specyfikę przedmiotu zamówienia wprowadził również zapis o zakazie zatrudniania podwykonawców. W praktyce oznacza to, że uczestnikiem postępowania może być wyłącznie firma posiadająca opisany w specyfikacji obiekt. A taka w odległości 90 km w linii prostej od Wrocławia jest tylko jedna – Pałac Wojanów.

W poniedziałek zapytaliśmy w sądzie apelacyjnym, dlaczego znów zmienił zapisy przetargu. Po tej rozmowie w ofercie na stronie internetowej sądu pojawiła się adnotacja, że zamawiający odstępuje od wymogu, by obiekt położony był w odległości 90 km od Wrocławia. Odległość znów może wynosić 110 km. Zakaz zatrudniania podwykonawców pozostał.

Ten wymóg Lamparska tłumaczy ograniczaniem kosztów: – Każda usługa udzielona za pośrednictwem będzie zawsze w swej cenie zawierać narzut stanowiący zysk dla firmy pośredniczącej.

Pytanie o ograniczanie konkurencji do tylko jednego podmiotu zbywa twierdzeniem, że zamawiający ma prawo tak opisać przedmiot zamówienia, jak mu pasuje. A to, że zamówienie może być trudne lub niemożliwe do wykonania przez część wykonawców, nie może zamawiającego ograniczać.

Rozstrzygnięcie przetargu nastąpi w czwartek 7 maja o godz. 10.30.

Wczoraj przed południem zadzwoniliśmy do Pałacu Wojanów. Podając się za pracownika firmy informatycznej, chcieliśmy wynająć kilka pokoi na wyjazd integracyjny kilkunastoosobowej grupy. Interesował nas termin od 17 do 19 maja.

– Niestety, w dniach 16-19 maja cały obiekt jest już zarezerwowany – poinformowała nas Marta Tabaka z działu marketingu Pałacu Wojanów.

Sąd przed osądem publicznym – komentuje Jacek Harłukowicz, Gazeta Wyborcza

Ta sytuacja demonstruje podręcznikowy przepis, jak obejść prawo. To przykład autorstwa nauczyciela, od którego zgoła innej lekcji oczekujemy, bo na temat jak szanować prawo, a nie jak je naginać. W sądzie apelacyjnym zasiada elita wymiaru sprawiedliwości: najbardziej doświadczeni sędziowie, z największym autorytetem i mandatem do poprawiania orzeczeń kolegów z sądów okręgowych. Tym bardziej więc kompromitujący jest ten przetarg. Wrocławski sąd apelacyjny, kuglując z nim, sam postawił się przed osądem opinii publicznej. Jeśli nie pójdzie drogą, jaką już kroczy jego rzecznik, ma jeszcze szansę, żeby wyjść z tego z twarzą.

gazeta.pl

Pracownik skarbówki szantażował przedsiębiorcę dla kobiety?

Pracownik wywiadu skarbowego z Katowic zagroził szefowi prywatnej firmy, że jeśli obniży pensję narzeczonej urzędnika, spotkają go kłopoty. „Gazeta” dotarła do nagrania tej rozmowy
Robert O. pracuje w wywiadzie skarbowym. To najbardziej tajna komórka Urzędu Kontroli Skarbowej w Katowicach. Zatrudnieni w wywiadzie urzędnicy drogą operacyjną weryfikują rzetelność składanych deklaracji podatkowych oraz tropią nieujawnione dochody. Za zgodą sądów mogą też zakładać podsłuchy.

14 grudnia zeszłego roku Robert O. pojawił się w przychodni weterynaryjnej w Dąbrowie Górniczej. Jego narzeczona Renata (obecnie już żona) była tam lekarką. Kobieta wielokrotnie chwaliła się, że jej przyszły mąż „jest wysoko postawionym pracownikiem urzędu skarbowego”.

Robert O. spotkał się z właścicielem przychodni oraz jej menedżerką. Rozmawiał o wynagrodzeniu narzeczonej. Lekarka zarabiała 3 tys. zł netto, jednak z powodu złej sytuacji finansowej kierownictwo przychodni chciało w styczniu zmniejszyć jej pensję do 2 tys. zł oraz dodać procent z obrotów. „Dla mnie te dwa tysiące to obraza jej, jak i mnie jako jej przyszłego męża. (…) U mnie w firmie nieco mniej zarabia portier” – stwierdził pracownik wywiadu skarbowego. Nie wiedział, że trwająca półtorej godziny rozmowa jest nagrywana. „Gazeta” dotarła do kopii nagrania.

Robert O. powiedział właścicielowi przychodni, że jest ekonomistą i prawnikiem oraz że od 15 lat pracuje w służbach skarbowych. „Jestem tu absolutnie prywatnie, to jest czas poświęcony dla ciebie, abyś wyciągnął wnioski” – zaznaczył, po czym zaczął mówić, że według jego wiedzy ściany w przychodni nie są przystosowane do obsługi rentgena [muszą być zabezpieczone tak, aby zatrzymywały promieniowanie – przyp. red.], że pracownikom część wynagrodzenia wypłaca się „pod stołem” bez opodatkowania i oskładkowania, że są nieprawidłowości w obrocie lekami psychotropowymi oraz że nie prowadzi się ewidencji nadgodzin.

„Pracuję w firmie państwowej, w służbach skarbowych, pracuję kupę czasu, widziałem różne przypadki. Jak przyjdzie urząd skarbowy, to masz przesrane, jak do tego przyjdzie ZUS i nadzór weterynaryjny, to masz problem. Ja z nimi współpracuję, łącznie z prokuraturą. (…) Jeśli ja wykorzystam drogę służbową, to tej przychodni nie ma” – oznajmił jej właścicielowi Robert O.

Mężczyzna twierdził, że lekarka z takimi kwalifikacjami jak jego narzeczona w Krakowie czy we Wrocławiu zarabia od 5,5 do 7,5 tys. zł brutto. „Ja widzę to tak, że od stycznia Renia ma w netcie trzy tysiące złotych, to jest jakieś 4,5 tys. zł brutto. Ja kontrolowałem takich firm jak ta mnóstwo i uważam, że dla takiej firmy to żadne koszty” – stwierdził Robert O. Dodał, że jak do przychodni wpadnie prokuratura i ABW, to zostanie ona zamknięta. „Ja cię nie straszę, ja ci udzielam darmowej porady prawnej. Jestem tu pierwszy i ostatni raz. Myślę, że jesteś osobą rozsądną. Tyle z mojej strony. Ja uważam, że 3 tys. zł dla Reni to kwota adekwatna (…) Jak będę nieludzki, to będą ludzie ode mnie służbowo i nie będzie tak miło jak teraz” – podkreślił.

Właściciele przychodni nie ulegli szantażowi i z powodu utraty zaufania zwolnili narzeczoną Roberta O. z pracy. Zawiadomili też prokuraturę o podejrzeniu popełnienia przez niego przestępstwa. Dołączyli do niego kopię nagrania rozmowy.

– Jak długo pracuję w zawodzie, to z taką historią jeszcze się nie spotkałem. Trudno uwierzyć, że urzędnik państwowy mógł się tak zachować – mówi prokurator Zbigniew Zięba, szef Prokuratury Rejonowej w Dąbrowie Górniczej, która wszczęła śledztwo w sprawie powoływania się przez Roberta O. na wpływy w instytucjach publicznych. Zaraz po zwolnieniu lekarki do przychodni weterynaryjnej zaczęły bowiem wchodzić kontrole z inspekcji pracy, ZUS-u, instytutu atomistyki i nadzoru farmaceutycznego. – Sprawdzamy, kto je zainspirował do działania – mówi prokurator Zięba.

Minister Julia Pitera, pełnomocniczka premiera ds. zapobiegania nieprawidłowościom w instytucjach publicznych, uważa sprawę za skandaliczną. – Zamieszany w nią pracownik UKS-u powinien natychmiast zostać odsunięty od czynności służbowych, a zewnętrzna kontrola powinna sprawdzić, czy w podobny sposób nie działał już wcześniej. Bo tupet, z jakim stawiał żądania, wskazuje, że nie był to pierwszy raz – mówi Pitera. I chwali postawę właścicieli przychodni, którzy nie ulegli szantażowi. – Gdyby się ugięli, prawdopodobnie za jakiś czas dostaliby od tego pana kolejną prośbę nie do odrzucenia – podkreśla minister.

Szefowie katowickiego UKS-u dwa tygodnie temu dostali kopię nagrania rozmowy z Robertem O. Rozpoznali na nim głos swojego pracownika i przenieśli go do pracy w administracji. – Wszczęliśmy też postępowanie wyjaśniające, a po jego zakończeniu będziemy rozważali wszczęcie postępowania dyscyplinarnego – mówi Jacek Przypaśniak, dyrektor UKS-u w Katowicach.

Z Robertem O. nie udało się nam porozmawiać. Jest na zwolnieniu lekarskim. Właściciele przychodni też odmówili komentarza w sprawie. – Nie chcemy zaszkodzić śledztwu – stwierdzili.

Prokurator ustawiał śledztwa? 40 tys. zł za korzystny wyrok

PRZEGLĄD PRASY. Prokurator z Łomży miał przyjmować łapówki od gangsterów i na ich zlecenie „ustawiać” śledztwa – pisze „Rzeczpospolita”. Gazeta powołuje się na zeznania skruszonego gangstera Mariusza S., pseudonim „Maniek”. Twierdzi on, że prokurator Jacek Cholewicki z Łomży przez wiele lat chronił działalność gangu, do którego należał. Prokurator miał nie tylko umarzać za łapówki śledztwa przeciwko gangsterom, ale też przekazywać informacje o toczących się postępowaniach i umawiać przestępców z lokalnymi samorządowcami. Mariusz S. zeznał między innymi, że zapłacił prokuratorowi 15 tysięcy złotych za umorzenie śledztwa w sprawie wypadku samochodowego, w którym zginął człowiek.

Prokurator miał też doprowadzić do wycofania apelacji, złożonej przez łomżyńską prokuraturę w sprawie innego gangstera, Roberta Sz. Za korzystny wyrok Sz. miał zapłacić sędziemu 35 lub 40 tysięcy złotych. Według „Rzeczpospolitej”, w 2007 roku Prokuratura Apelacyjna w Gdańsku wszczęła śledztwo w sprawie przyjmowania łapówek przez prokuratora . Zostało ono jednak umorzone, gdyż sąd dyscyplinarny dla prokuratorów dwukrotnie odmówił uchylenia jego immunitetu. Prokurator nadal pracuje w łomżyńskiej Prokuraturze Okręgowej. Dziennikarzom nie udało się z nim skontaktować.

Źródło: „Rz”

Policjanci chcieli 150 tys. łapówki

Prokuratura Okręgowa w Gdańsku zarzuciła policjantowi z Pucka (Pomorskie) oraz dwóm innym mężczyznom, że zażądali od przestępcy 150 tys. zł łapówki, obiecując w zamian uzyskanie dla niego uniewinniającego wyroku. Policjant Krzysztof K. oraz dwaj jego znajomi – Jacek R. i Marcin L. zażądali pieniędzy od Mateusza S., oferując mu przy tym uniewinnienie w sprawie rozboju, którego mężczyzna miał się dopuścić – poinformował naczelnik wydziału śledczego Prokuratury Okręgowej w Gdańsku, Adam Borzyszkowski,.

W tym tygodniu wszyscy trzej mężczyźni usłyszeli zarzuty, a w czwartek sąd, na wniosek prokuratury, zdecydował o tymczasowym aresztowaniu jednego z nich – Jacka R. Trojgu podejrzanych grozi do ośmiu lat więzienia.

Również w czwartek, funkcjonariusz Krzysztof K. został – zgodnie z obowiązującą procedurą zawieszony w pełnieniu obowiązków służbowych (zawieszenie wiąże się z obniżeniem o połowę pensji) poinformował rzecznik prasowy puckiej policji, Łukasz Dettlaff. Krzysztof K. jest policjantem z 11-letnim stażem, ostatnio pracował w wydziale kryminalnym.

Dla dobra postępowania śledczy nie chcą ujawniać więcej szczegółów na temat sprawy.

gazeta.pl