Skarb państwa zapłaci olbrzymie odszkodowanie dawnemu Centrozapowi

Skarb państwa ma zwrócić spółce Ideon (dawny Centrozap) 27,8 mln zł wraz z odsetkami za błędne decyzje organów podatkowych – potwierdził Sąd Najwyższy, zamykając prawie dziesięcioletni proces w tej sprawie. Ideon znajduje się obecnie w upadłości układowej.
– Ta sprawa pokazuje, jak ostrożnie trzeba wydawać decyzje podatkowe obciążające przedsiębiorców wielomilionowymi zobowiązaniami – powiedział w uzasadnieniu wyroku sędzia Wojciech Katner. Podkreślił, że decyzje podatkowe opiewające na bardzo wysokie kwoty podejmował ten sam inspektor podatkowy, miały one w dodatku rygor natychmiastowej wykonalności. W efekcie dochodziło do zajęcia kont bankowych i blokowania środków na bieżącą działalność, co omal nie doprowadziło spółki do bankructwa i likwidacji.

Pracownicy na bruk, straciła gospodarka

– Upadłość to nie jest tylko sprawa przedsiębiorcy, dotyczy ona dużej liczby osób zatrudnionych w spółce, a nawet ma wpływ na całą gospodarkę, zwłaszcza gdy chodzi o spółkę notowaną na giełdzie – podkreślił Katner. Tym samym Sąd Najwyższy potwierdził wcześniejsze orzeczenia sądów I i II instancji zasądzających na rzecz katowickiej spółki 27,8 mln zł wraz z odsetkami i kosztami procesu. Chodzi o decyzje aparatu skarbowego z czasów, gdy spółka nosiła nazwę Centrozap. W marcu 2012 r. Walne Zgromadzenie Akcjonariuszy Centrozapu podjęło uchwałę o zmianie nazwy na Ideon SA.

Wielki proces przeciwko skarbowi państwa

Był to jeden z największych w Polsce procesów wytoczonych przez podmioty gospodarcze skarbowi państwa. Spółka twierdziła, że działania aparatu skarbowego i ujawnienie informacji o bardzo poważnych zobowiązaniach podatkowych doprowadziły ją do kłopotów finansowych – straciła nie tylko aktywa i pieniądze, ale także dobre imię, zaufanie odbiorców, wiarygodność na krajowych i zagranicznych rynkach. Pierwotnie spółka żądała 100 mln zł.

Poszło o rzekome wyłudzenie VAT

Problemy Centrozapu zaczęły się w połowie lat 90., gdy spółka zajmowała się handlem oprogramowaniem komputerowym. W 2001 r. urząd kontroli skarbowej dopatrzył się nieprawidłowości i wydał serię decyzji nakazujących spółce zapłatę rzekomo wyłudzonego podatku VAT.

Kwoty zobowiązań z poszczególnych decyzji sięgały 120 mln zł. Decyzje te miały dodatkowo rygor natychmiastowej wykonalności. W efekcie zajęte zostały konta bankowe spółki, a na nieruchomościach należących do niej ustanowiono hipoteki.

Spółka odwołała się od tych decyzji, a sądy administracyjne potwierdziły, że większość z tych decyzji była sprzeczna z prawem. Centrozap odzyskał jedynie część zajętych środków. Skierował więc do sądu cywilnego pozew o odszkodowanie od skarbu państwa.

14 błędnych decyzji urzędników

Pierwszy proces w tej sprawie przed katowickim sądem okręgowym trwał ponad trzy lata. W listopadzie 2008 r. sąd przyznał spółce 42,5 mln odszkodowania.

Wraz z odsetkami liczonymi od marca 2005 r. chodziło o kwotę ok. 63 mln zł. W uzasadnieniu sąd podkreślił, że nie ma wątpliwości co do tego, że urzędnicy skarbowi wydali w sprawie Centrozapu 14 błędnych decyzji, przyczyniając się tym do pogrążenia i upadłości spółki.

Apelację od tego wyroku złożyła Prokuratoria Generalna reprezentująca w procesie skarb państwa. Prokuratoria stała na stanowisku, że nie było mowy o bezprawności decyzji wydanych wobec Centrozapu, choć – jak przyznała – można mówić o ich wadliwości.

Gdy katowicki sąd apelacyjny podzielił wątpliwości Prokuratorii i oddalił powództwo Centrozapu, spółka skierowała do Sądu Najwyższego skargę kasacyjną, którą SN uznał za zasadną.

Sprawa trafiła więc ponownie do katowickiego sądu okręgowego, który tym razem wydał orzeczenie korzystne dla spółki i zasądził na jej rzecz 27,8 mln zł odszkodowania wraz z odsetkami i kosztami procesowymi.

Katowicki sąd ogłosił upadłość spółki

Prokuratoria Generalna zaskarżyła to orzeczenie do Sądu Najwyższego, ale w czwartek SN oddalił jej skargę kasacyjną, kończąc tym samym trwający prawie 10 lat proces. W uzasadnieniu czwartkowego wyroku SN wskazał, że sądy prawidłowo ustaliły, które decyzje były bezprawne i stanowiły bezpośrednie źródło odpowiedzialności odszkodowawczej Skarbu Państwa.

– Bezprawność decyzji skarbowych nie musi być wyartykułowana wprost, ona wynika z ich treści – powiedział sędzia Katner. SN wytknął też wiele nieprawidłowości Prokuratorii Generalnej i organom skarbowym. – W toku procesu dała się zauważyć bierność i nikłe zainteresowanie procesem strony pozwanej – powiedział Katner. Dodał, że mimo wezwań Prokuratoria Generalna nie odnosiła się do dowodów z opinii biegłych ustalających wysokość odszkodowania.

We wrześniu 2013 r. katowicki sąd ogłosił upadłość spółki, jednak nie zakończyła ona działalności. Sąd zatwierdził bowiem układ z wierzycielami, a jednym ze źródeł spłaty wierzycieli będzie dziś zasądzone odszkodowanie od skarbu państwa.

Ideon pogrążył Polonię Warszawa

Prezes i udziałowiec Ideona Ireneusz Król w lipcu nabył 100 proc. udziałów w Polonii Warszawa, klubie Ekstraklasy od Józefa Wojciechowskiego, prezesa JW. Construction. Początkowo chciał przenieść klub do Katowic, ale ostatecznie pozostawił go w Warszawie. Na koszulkach piłkarzy zawitało logo Odeonu. Jednak bardzo szybko Król przestał płacić piłkarzom. W związku z tym zaczęli oni rozwiązywać umowy (z winy klubu). Polonia nie otrzymała licencji na grę w Ekstraklasie i ostatecznie nowy sezon rozpoczęła w IV lidze piłkarskiej (czyli piątej klasie rozgrywek).

gazeta.pl

Koperta pod stołem to nie łapówka, czyli znana okulistka niewinna, choć winna

Zaskakujący wyrok w korupcyjnej sprawie znanej okulistki. Sąd uniewinnił Ariadnę G., mimo że dostawała pieniądze od firm jako dyrektor kliniki okulistycznej w Katowicach. Zakwalifikował dawaną gotówkę jako „nieformalne opłaty”. O tej sprawie było głośno nie tylko dlatego, że Ariadna G. to założycielka i wieloletnia szefowa kliniki – największej w kraju i jednej z największych w Europie – ale też dlatego, że jest ona byłą synową I sekretarza PZPR Edwarda Gierka.

Wyrok wydał warszawski sąd rejonowy pod koniec listopada 2013 r. Uzasadnienie ogłosił za zamkniętymi drzwiami. Dopiero dziś, gdy skończył je pisać, wiadomo, dlaczego uniewinnił lekarkę. „Wyborcza” poznała szczegóły tego uzasadnienia.

Najpierw artykuł, potem NIK i prokuratura

Problemy utalentowanej lekarki, która jest niekwestionowanym autorytetem w dziedzinie okulistyki, zaczęły się od tekstu w „Tygodniku Podhalańskim”. Po nim prokuratura wszczęła śledztwo, a NIK kontrolę.

Upadek dyrektorki następuje rok później, gdy do prokuratury wpływają zawiadomienia o łapówkach z austriackiej firmy, która dostarczała medykamenty do kliniki. Okulistka traci stanowisko, przechodzi na emeryturę.

Padły mocne podejrzenia: kupowanie sprzętu bez przetargów, prowadzenie z oferentami negocjacji przed rozpoczęciem procedur przetargowych, przyjmowanie do warunków przetargu parametrów wskazanych przez oferentów. Przez rok śledztwo toczyło się niemrawo.

Prokuratura przesłuchuje Agnieszkę B., przedstawicielkę austriackiej firmy medycznej C., która dostarczała medykamenty do szpitala. Jej zeznania nic nie wnoszą. Śledztwo nabiera tempa rok później, gdy do akt wpływają zawiadomienia o przyjmowaniu korzyści majątkowych przez dyrektor G. Ich autorami są właściciele austriackiej firmy oraz ta sama Agnieszka B., która jeszcze niedawno, zeznając, nic istotnego nie opowiedziała.

Według niej miało być tak: Agnieszka B. najpierw pracuje w firmie L. założonej przez Francuza (polskiego pochodzenia). Francuz poleca jej skontaktowanie się z G., którą zna m.in. z kongresów dla lekarzy. Firma z branży optycznej musi mieć bowiem wśród klientów tak ważną placówkę jak śląska klinika okulistyczna. Umawia spotkanie.

Jest przełom 1999/2000. Agnieszka B. uzyskuje informacje – nie wiadomo od kogo – że jest zwyczaj przekazywania G. 10 proc. prowizji za kontrakt od zapłaconej przez szpital faktury. Informuje o tym Francuza, a ten podobno przyjmuje to do wiadomości.

Śledczy zakładają, że B. wikła się w proceder samodzielnie, bo Francuz zaprzecza potem, że płacono takie prowizje. Pieniądze miały być wręczane w pokoju dyrektorki, w szpitalu. Pierwszy raz 22,5 tys. zł pod koniec 2003 r. W sumie przez pół roku ok. 100 tys. zł. Pieniądze na prowizje miały pochodzić z kasy firmy. Jak je rozliczano? Księgowa miała kupować puste faktury. Część pieniędzy miała też pochodzić z darowizn na sanktuarium w Gietrzwałdzie – po wpłaceniu darowizny część miała wracać w gotówce.

Koperty po wiedeńsku

B. zmienia pracę. Przechodzi do polskiej odnogi austriackiej firmy C. Za jakiś czas nowy pracodawca wykupi część firmy, w której B. pracowała wcześniej.

Podczas rozmów z Austriakami kobieta ma stawiać warunek: trzeba nawiązać współpracę z profesor G. Uprzedziła o prowizjach, a ci, choć niechętnie, się zgadzają. Tym razem ma to być 13 proc. od faktury. Pieniądze mają być przekazywane w euro w Wiedniu w latach 2006-07 r. Po dzisiejszym kursie prawie 270 tys. zł.

Faktem jest, że G. bywała w Wiedniu. Austriacy mówią, że pieniądze na prowizję brali z kasy firmy. Oficjalnie rozliczano je jako zaliczki na usługi marketingowe (na wydrukach jest nazwisko G.). Pieniądze w kopercie mieli przekazywać Agnieszce B. Nie liczyła ich. Nigdy nie widzieli, jak polska współpracowniczka wręczała kopertę. Miała być „dyskretna”. Austriacy mówią, że raz koperta wypadła na ziemię, ale nie są pewni komu.

Ostatnia koperta miała być przekazana w grudniu 2007 r., już po pierwszych zeznaniach Agnieszki B. w prokuraturze (nie opowiedziała o prowizjach). Austriacy mówili, że chcą zakończyć proceder. Woleli rozliczać się, opłacając badania w szpitalu lub szkolenia, na których by wykładała G. Ale sprawa ucichła. Potem było zaś zawiadomienie do prokuratury.

Dlaczego doniosła?

Prokuratura ma zeznania Austriaków, Agnieszki B. i jeszcze jednej osoby, która raz miała wręczyć łapówkę (ten wątek umorzono). Nikt poza Agnieszką B. nie widział wręczania kopert.

Ona sama była nieprecyzyjna co do dat spotkań z G., przekazywanych kwot i tego, za jakie umowy one były. Prokuratura sprawdzała, skąd wypłacano gotówkę na prowizje. Śledczy w firmie medycznej Francuza nie potwierdzili kupowania pustych faktur. Znaleziono tylko kilka pism z darowiznami po 5-7 tys. zł na sanktuarium.

Prokurator musiał odpowiedzieć na jeszcze jedno pytanie: dlaczego Austriacy i B. sami przyznali się do procederu? Odpowiedź: obawiali się, że wyjdzie na jaw podczas kontroli NIK. Informując zaś prokuraturę o prowizjach, sami uniknęli odpowiedzialności karnej.

Profesor oskarżono o przyjęcie 13 łapówek z art. 228 par. 1 kodeksu karnego: „kto, w związku z pełnieniem funkcji publicznej, przyjmuje korzyść majątkową lub osobistą albo jej obietnicę, podlega karze pozbawienia wolności od 6 miesięcy do lat 8”.

Nie ma korzyści, nie ma przestępstwa

Wyrok wydał sędzia Maciej Jabłoński. Sądził sprawę z oskarżenia Janusza Kaczmarka przeciwko Jarosławowi Kaczyńskiemu. Chciał skierować Kaczyńskiego na badania psychiatryczne. Po tej decyzji odsunięto go od sprawy. Kazał też policji doprowadzić siłą na rozprawę redaktora naczelnego „Gazety Polskiej”, gdy ten nie stawił się na proces z TVN.

Sąd uznał istnienie nieformalnego porozumienia pomiędzy Agnieszką B. a profesor G. Zeznania głównego świadka przyjął za wiarygodne, choć z zastrzeżeniem.

Sędzia badał też motyw przyznania się do procederu. Musiał zapewne dać odpowiedź na pytania, czy B., pobierając pieniądze z firm na prowizje, nie zachowała ich dla siebie. Oskarżenie G. byłoby zaś dla niej wygodnym alibi. Sędzia uznał, że nie zatrzymywała ich. Przyjął, że przyznała się z obawy przed kontrolą NIK. Tym samym uniknęła odpowiedzialności karnej.

Z powodu braku związku pomiędzy kopertami a korzyścią, jaką miałaby mieć okulistka, prokuratura przegrała jednak sprawę przed sądem. Bo nikt nie potwierdził, żeby profesor wpływała na przetargi. Nie sprawiała ona nawet wrażenia osoby przychylnej.

Kwestia każdego przetargu była sprawą otwartą. Dlatego sąd orzekł, że proceder nie wyczerpał znamion czynu zabronionego, i uniewinnił prof. G. Sąd potępił jednak działania Agnieszki B., uznając, że przesuwają one granice znanej patologii w szpitalach, np. sponsorowanie kongresów, w stronę finansowego, nieformalnego wsparcia.

Sędzia Jabłoński podkreśla, że „zjawiska korupcyjne są przedmiotem sporów co do jej granic”. Przychyla się do opinii, że trzeba badać powód wręczenia korzyści majątkowej i to, jaki jest jej skutek, a nie tylko jej wartość.

Inne firmy nie oskarżały G. o prowizje. Prokuratura umorzyła wątki związane z raportem NIK.

Nowym dyrektorem szpitala został Dariusz Jorg z NIK, tej samej, która szukała nieprawidłowości w klinice okulistycznej założonej przez profesor. Jorg jest dyrektorem do dziś. Agnieszka B. nie pracuje już dla Austriaków.

Taki wyrok nie odstraszy

Grażyna Kopińska, ekspert Fundacji Batorego, jest zaskoczona: – Szef szpitala dostaje koperty od firmy, która wygrywa w nim przetargi, i nie jest to korupcja? Taki wyrok nie będzie pełnił funkcji odstraszającej. A to ważne, bo korupcja na linii pacjent – lekarz maleje, ale na linii szpital – firmy medyczne rośnie. Szpitale mają teraz dużo pieniędzy do wydania, a jest nad tym słaba kontrola.

Kopińska zauważa jednak, że paradoksalnie tok rozumowania sądu nie jest błędny. Gdyby bowiem uznać, że nie musi być związku pomiędzy korzyścią a funkcją, to każdy prezent przyjęty przez urzędnika, np. od zagranicznej delegacji, byłby podstawą do postawienia mu zarzutów.

Wyrok jest nieprawomocny. Prokuratura zapowiada apelację, ale sprawy nie komentuje.

gazeta.pl

„Gdzie ws. radarów były służby specjalne?”

– W dokumentach ws. przetargu na radary, do których dotarły „Wiadomości” TVP1 fałszerstwo goni fałszerstwo – tak wiceprzewodniczący Zespołu Doradców Gospodarczych TOR Adrian Furgalski komentował w TVP Info informacje „Wiadomości” TVP1 o podejrzeniu nieprawidłowości przy przetargu na radary dla lotnisk w Warszawie i Krakowie. „Wiadomości” TVP1 ustaliły, że firma, która wygrała wart 26 mln zł przetarg na dostawę i montaż specjalistycznych radarów na lotniskach w Warszawie i Krakowie, mogła posłużyć się fałszywymi dokumentami, próbując udowodnić swoje doświadczenie w instalowaniu takich urządzeń w innych portach lotniczych na świecie.

– Kiedy reporterzy „Wiadomości” przedstawili mi te dokumenty, to przecierałem oczy ze zdumienia. Dlatego, że tam fałszerstwo goni fałszerstwo – mówił Adrian Furgalski. – Pomijam już fakt, że firma która startowała w przetargu, jest firmą handlową nie mającą z rynkiem lotniczym nic wspólnego. Reprezentuje ona firmę czeską, która już dwa lata temu próbowała nam wcisnąć taki radar. Wtedy odpowiedź Państwowej Agencji Żeglugi Powietrznej była taka: odrzucamy, nie macie doświadczenia w lotnictwie cywilnym, a parametry tego radaru w naszym przekonaniu nie zapewniają norm bezpieczeństwa. Uważam, że w ciągu dwóch lat, ta firma nie jest w stanie przedstawić radaru, który nie będzie zagrażał bezpieczeństwu – dodał.

Ekspert wskazywał na fakt, że informacje o potencjalnych nieprawidłowościach były kierowane do PAŻP od połowy roku, a mimo to zdecydowano się na podpisanie umowy. – Gdzie są odpowiednie służby? – dopytywał się Furgalski. – Mamy tarczę antykorupcyjną i ABW z mocy przepisów musi sprawdzać wszystkie przetargi powyżej 20 mln zł. Więc, jeśli nie ma potwierdzenia, że taki radar gdziekolwiek pracuje, fałszowane są podpisy, wymaga to sprawdzania. Jeżeli sama Państwowa Agencja Żeglugi Powietrznej była głucha na bardzo dużą ilość ostrzeżeń, to nasuwa się pytanie, gdzie są służby specjalne, bo one winne zapewnić temu przetargowi bezpieczną otoczkę – podkreślił.

Furgalski stwierdził, że w razie potwierdzenia się zarzutów, umowa na radary będzie nieważna. Zasugerował także, że ministerstwo transportu powinno skontrolować proces kontrowersyjnego przetargu.

tvp.info

Kontrowersyjny biurowiec na Starówce. Pozwolenie wydała matka współtwórcy projektu

Ruszyła najbardziej kontrowersyjna inwestycja w Warszawie, czyli budowa biurowca przy Placu Zamkowym. Budynek projektował architekt, zgodę na budowę wydała jego matka, urzędniczka. Zrobiła to z upoważnienia prezydent Hanny Gronkiewicz-Waltz. Na Starym Mieście, 80 metrów od Kolumny Zygmunta stanie okazały biurowiec za 130 mln złotych. Żadna inna inwestycja nie rozpaliła ostatnio w Warszawie aż takich emocji. Jednym z współtwórców projektu biurowca jest architekt Bartosz Naperty.

Projekt budowlany zatwierdziła i wydała pozwolenie na budowę jego matka Jolanta Zdziech-Naperty, która jest naczelniczką wydziału architektury i budownictwa na warszawskim Śródmieściu. Bez jej decyzji inwestycja nie mogłaby ruszyć.

Naperty, jeszcze w pierwszej połowie października, chwalił się projektem biurowca na internetowej stronie swojej pracowni architektonicznej. Wiadomości jednak zniknęły.

– Nie wiem, dlaczego tej informacji już nie ma. Może zniknęła przy jakichś zmianach na stronie? – mówi nam Bartosz Naperty, który jednocześnie przyznał, że był jednym z projektantów biurowca przy Senatorskiej.

Jolantę Zdziech-Naperty spytaliśmy, czy przed podjęciem decyzji informowała przełożonych, że współtwórcą koncepcji architektonicznej budynku jest jej syn? – Nie robiłam tego. Nie było takiej potrzeby – mówi. Pani naczelnik wskazuje, że rola jej syna w tym projekcie nie była kluczowa.

Więcej w tekście Michała Majewskiego w najnowszym numerze tygodnika (45/2013) „Wprost”.

Sędzia Piwnik z karą dyscyplinarną. „Zawiść środowiska”

Sąd dyscyplinarny w Lublinie wymierzył słynnej sędzi i b. minister sprawiedliwości Barbarze Piwnik upomnienie. Poszło o proces tzw. grupy modlińskiej. 1 października minie 35 lat, jak pracuję. Przez ten czas zapracowałam na szacunek wielu ludzi i zawiść w moim środowisku – powiedziała „Gazecie” sama obwiniona
Sędzia Piwnik była ministrem przez niespełna rok na początku rządów Leszka Millera z SLD. Orzekała w procesach gangu pruszkowskiego i afery FOZZ.

Giną przypadkowe osoby

W 2003 razem z inną sędzią Hanną Pawlak (obie chcą występować pod nazwiskiem) zaczęła prowadzić przed warszawskim sądem okręgowym proces tzw. grupy modlińskiej. Według śledczych członkowie grupy są odpowiedzialni m.in. za zabójstwo czterech przypadkowych mieszkańców Nowego Dworu i strzelaninę w pubie Tartak.

W trakcie procesu zginęło dwóch oskarżonych: Konrad O. (w 2004 roku) oraz Grzegorz G. (cztery lata później). Z zasady sędziowie umarzają oskarżenia wobec zmarłych, a kontynuują postępowania wobec żyjących. W tym przypadku tak się nie stało. Dopiero w lipcu 2011 roku po tajnej naradzie, w której oprócz sędzi Piwnik i Pawlak, wzięło udział jeszcze trzech ławników, sąd wydał wyroki dotyczące Konrada O. i Grzegorza G. Skończyło się na uniewinnieniach i umorzeniach. Co do pozostałych sąd postanowił wyłączyć ich do odrębnej sprawy. W takiej sytuacji przewodniczący wydziału, w którym toczy się proces, powinien zarządzić jego rozpoczęcie na nowo i przydzielić nowych sędziów. Długimi miesiącami nic takiego nie następowało. Aż warszawski sąd apelacyjny stwierdził, że doszło do rażącej przewlekłości. Sędzia Piwnik mówiła nam, że odpowiada za nią właśnie przewodniczący wydziału, a nie ona.

Co się stało na tajnej naradzie?

Zastępca rzecznika dyscyplinarnego (taki korporacyjny prokurator) wytoczył przeciwko sędziom Piwnik i Pawlak zarzuty dyscyplinarne. Uważa, że swoimi decyzjami z lipca 2011 roku doprowadziły do przewlekłości sprawy „modlińskiej”

Sędzia Piwnik wskazywała, że razem z sędzią Pawlak prowadziła proces „modlińskich” jak najlepiej i najszybciej, jak umiała. Obie też miały prawo wydać decyzję na podstawie własnej oceny. – Ta zaś zapadła po tajnej naradzie, więc skąd rzecznik miał wiedzieć, jakie stanowiska zajęli sędziowie zawodowi, a jakie ławnicy? – pytała Piwnik.

Wytykała przy tym poważne błędy, ale w śledztwie. Ujawniła, że próbowano podważyć jej autorytet, wykorzystując przeciwko niej świadków koronnych. Opowiedziała też, że z biegiem lat zaczęły pojawić się nowe dowody i nowe wersje zdarzeń, które mogły wywrócić proces do góry nogami. A przede wszystkim biły w ustalenia prokuratury i policji. Dlatego konieczne było wyłączenie sprawy niektórych oskarżonych do odrębnego postępowania, by te materiały zweryfikować. – Można wydać wyrok i mieć święty spokój, ale chyba nie o to chodzi w postępowaniu karnym – mówiła przed sądem dyscyplinarnym, a z oczu płynęły jej łzy.

Jeszcze Sąd Najwyższy

Sąd Dyscyplinarny w Lublinie uznał niedawno winę sędzi Pawlak i dał jej naganę. W piątek zakończyła się sprawa byłej minister sprawiedliwości. Dostała najniższą możliwą karę – upomnienie. Przed wejściem na salę rozpraw spodziewała się, że sąd dyscyplinarny jej nie odpuści. – 1 października minie 35 lat, jak pracuję. Przez ten czas zapracowałam na szacunek wielu ludzi i zawiść w moim środowisku – powiedziała „Gazecie”.

Sędzia Barbara Du Chateau, uzasadniając upomnienie, zaznaczyła, że wzięto pod uwagę wieloletni nienaganny staż orzeczniczy Barbary Piwnik. Dodała jednak, że jest ona winna „oczywistej i rażącej obrazy przepisów prawa procesowego”, bo razem z sędzią Pawlak nie powinny pozwolić, by proces grupy modlińskiej musiał zacząć się na nowo. Sędzia Du Chateau zaznaczyła, że nie można tu jednak mówić o złamaniu zasad etyki. Była minister zapowiedziała odwołanie do Sądu Najwyższego.

gazeta.pl

Policjanci torturowali zatrzymanych: „Przesłuchamy cię jak w Guantanamo”

Mieli bić, razić paralizatorem, polewać wodą, zaklejali usta taśmą. Jeden z zatrzymanych popełnił samobójstwo. Siedleccy policjanci nadal pracują. Przestępcy często oskarżają policję o stosowanie niedozwolonych metod i wymuszanie zeznań biciem. Na ogół nikt im nie daje wiary. W tym przypadku jest inaczej. 20 czerwca 2013 r. prokurator Wiesław Tulikowski z Chełma Lubelskiego postawił zarzuty naczelnikowi Wydziału Kryminalnego Komendy Miejskiej Policji w Siedlcach i czterem jego podwładnym.

– To pierwsza na taką skalę sprawa w Polsce – mówi mec. Mikołaj Pietrzak z kancelarii Pietrzak & Sidor, która reprezentuje rodziców Jędrzeja Kryszkiewicza. Tego, który zabił się po przesłuchaniach w siedleckiej policji.

Policjantom grozi od roku do dziesięciu lat więzienia za „przemoc, groźbę bezprawną, znęcanie się” w celu uzyskania zeznań (art. 246 kk). Zarzuty mają naczelnik, aspirant sztabowy Wiesław P. (odznaczony medalem za długoletnią służbę), i jego podwładni: młodsi aspiranci Jarosław K., Adam Ch. i Grzegorz P. oraz starszy sierżant Grzegorz R. Znęcać mieli się nad trzema sprawcami kradzieży w sklepie jubilerskim w Siedlcach.

Samobójstwo

24 sierpnia 2012 r., tydzień po wyjściu z izby zatrzymań w siedleckiej komendzie, 19-letni Jędrzej Kryszkiewicz popełnia samobójstwo niedaleko swojego domu w Ostrowie Wielkopolskim. Zostawia list pożegnalny: „Wybaczcie mi, to jedyny ratunek dla duszy mojej. Tylko w ten sposób mogłem się uratować. Módlcie się za mnie”.

Gdyby nie to samobójstwo, sprawy przeciwko policjantom z Siedlec mogłoby nie być. Jest, bo rodzice Jędrzeja uważają, że przyczyną śmierci syna były wydarzenia w komendzie.

Rozmawiamy w ich domu w Ostrowie. Opowiadają, że Jędrzej, który wcześniej trenował sztuki walki i był nawet mistrzem Polski juniorów, po urazie kręgosłupa musiał zrezygnować ze sportu i „wpadł w złe towarzystwo”. Nie zaprzeczają, że okradł jubilera. – Ale to nie usprawiedliwia tego, co z nim robiła policja – mówi ojciec Tomasz Kryszkiewicz.

Po śmierci syna skontaktował się z biurem spraw wewnętrznych policji. Opowiedział, co Jędrzej mówił o torturach podczas przesłuchania. – W BSW nie chcieli zamieść sprawy pod dywan. Powiedzieli, byśmy złożyli wniosek, by sprawą zajęła się inna prokuratura niż w Siedlcach – wspomina matka Małgorzata Kryszkiewicz. I chociaż śledztwo o doprowadzenie Jędrzeja do targnięcia się na własne życie zostało umorzone, to sprawę znęcania się prokurator potraktował inaczej.

„Rozpytanie”

14 sierpnia 2012 r. do komendy w Ostrowie Wlk. przyjeżdżają policjanci z Siedlec odległych o prawie 400 km. Mają zabrać Jędrzeja Kryszkiewicza i jego dwóch kolegów: 29-letniego Mariusza M. i 22-letniego Mateusza G. To oni okradli jubilera na jednej z głównych ulic Siedlec.

Rabunek wyglądał tak: pierwszy do jubilera wszedł Maciej P., mieszkający w Siedlcach kolega Jędrzeja. Poprosił, by mu pokazać złote łańcuszki. Gdy ekspedientka wyjęła kilka pudełek, do sklepu wpadł Jędrzej. Wyrwał jej pudełka, wybiegł i odjechał samochodem, w którym czekali dwaj koledzy. Obsługa sklepu skojarzyła, że Maciej P. jest wspólnikiem złodziei, i nie wypuściła go aż do przyjazdu policji.

Na przesłuchaniu Maciej P. podał nazwiska pozostałych. Informacje przekazano policji w Ostrowie, która złodziei wyłapała.

Po przewiezieniu zatrzymanych do Siedlec policjanci z wydziału kryminalnego komendy miejskiej przez kilka godzin prowadzili tzw. rozpytanie. Złodzieje się przyznali. To właśnie wtedy policjanci mieli dopuścić się przemocy. Co działo się w pokojach wydziału kryminalnego – mówią materiały śledztwa.

Podtapianie, paralizator

Mariusz M. zeznał, że przed wejściem do policyjnego auta „dostał łokciem w twarz” od jednego z funkcjonariuszy i został porażony paralizatorem:

„Ten policjant powiedział, że jedziemy teraz na Kresy Wschodnie, tam kończą się humanitaryzm i prawa człowieka”. „Ten, do którego zwracali się »naczelniku «, wydawał polecenia, że mamy być uciszeni, abyśmy nie krzyczeli”. „Wypowiedział do mnie takie słowa, że oni są takimi samymi bandytami jak my, z tym że oni działają w imieniu prawa, a my przeciwko niemu”. „Naczelnik ostrzegał, że jeśli zmienię zeznania u prokuratora, to będę osadzony w areszcie w Siedlcach, a oni tam mają swoich ludzi i będę cwelem”.

„Leżąc na podłodze, słyszałem, jak przesłuchują Jędrzeja. Przez dłuższy czas się nie przyznawał i oni go bili. Jędrek krzyczał, błagał, żeby nie bili, potem słyszałem, jak kazali mu siadać na biurku i wkładać jądra do szuflady, słyszałem też, jak oni mu ubliżali, mówiąc do niego »ciota «”.

„Naczelnik mówił, że mamy być tak bici, aby nie było słychać, jak krzyczymy. Mówił: »zakneblujcie im mordy, bo się drą jak baby na porodówce «”.

„Funkcjonariusz z blizną na ręce był głównym moim oprawcą, raził mnie paralizatorem, bił pałką po głowie i po uszach, deptał po głowie. Kiedy inny policjant bił pałką po piętach, on zasłaniał mi usta ręką, żebym nie krzyczał. To ten policjant zdjął mi spodenki do kolan, polał moje genitalia wodą, straszył, że jeżeli się nie przyznam, to pojadę do lasu. Mówił, że będę przesłuchiwany jak w Guantanamo, prawdopodobnie on przyniósł do pokoju wiadro i wodę w litrowych butelkach po coli. Pytał, czy trenowałem pływanie, że dowiem się, dlaczego w Guantanamo wyciągają z nich wszystko, co wiedzą”.

„Nawet jak się zacząłem przyznawać, byłem bity. Przewrócili mnie na plecy, położyli na twarz ręcznik, zaczęli delikatnie lać wodę wokół głowy, za chwilę wszedł naczelnik i powiedział, żeby mi dojebać po raz ostatni i żeby mi do głowy nie przyszło wycofywać wyjaśnień u prokuratora, bo i tak dostanę sankcję w Siedlcach, a oni będą mnie cały czas brać na przesłuchania”.

„Ten, co wszedł, odchylił mi głowę tak, że leżałem jednym uchem na linoleum, a na drugie mi nadepnął. Stojąc nade mną, zaczął mnie rytmicznie uderzać pałką w czubek głowy. Słyszałem, jak w pokoju obok Jędrek jest rażony prądem i krzyczy. Leżałem twarzą do ziemi, policjant podszedł do mnie, zdjął mi spodenki krótkie, majtki ściągnął na wysokość butów, wziął butelkę po coca-coli i zaczął polewać wodą, woda poleciała mi na genitalia, powiedział, że zaraz zostanę rozdziewiczony, dołożył paralizator do jąder i go włączył”.

Z zeznań Mateusza G.:

„Policjant wywrócił mnie na ziemię, wcześniej miałem wrażenie, że robiłem jakieś fikołki, potem pamiętam, że leżałem twarzą do parkietu między biurkami”. „Paralizator przyniósł jeszcze jeden funkcjonariusz. Powiedział, że oni mi dzisiaj cały ten paralizator wyładują”. „Ten wysoki zdjął mi adidasy z nóg i uderzył twardą grubszą czarną pałką po piętach”. „O tym, że tu jest wschód i tu nie ma demokracji, powiedział ten najgrubszy policjant”.

Szuflada na genitalia

Zeznania dziewczyny Mariusza M.:
„Mariusz mówił mi, że widział, jak Jędrek siedział na biurku bez majtek i szufladą miał przytrzaskiwane genitalia”. „Widziałam u Mariusza sine małżowiny uszne, kropki na ciele, były czerwone i wyglądały jak przypalone od papierosa, miał sine stopy i kulał”.

Zeznania dziewczyny Mateusza G.:
„Na plecach miał kropeczki czerwone, bolało go to. Chciałam, żeby pojechał do szpitala na obdukcję, ale on, bał się, że jak pojedzie jeszcze raz do Siedlec, to go zabiją, jak się dowiedzą, że był na obdukcji”.

Zeznania brata Jędrzeja Kryszkiewicza:
„Jędrek mówił o torturach. Mówił, że policjanci polewali go zimną wodą, że jak się nie przyznawał do czegoś, to siłą wzięli go do jakiejś szafki i przytrzaskiwali jądra drzwiami”. „Mówił, że przesłuchiwało go ok. 5 policjantów, jeden mówił »ja jestem sadystą i chuj «, że »tu jest Białoruś «. Widziałem u brata ślady po paralizatorze na nogach, karku i na wewnętrznych stronach ud. Jędrek mówił, że paralizatorem był rażony po jądrach”. „Jędrek żałował, że od początku się nie przyznał, bo wtedy nie miałby przytrzaskiwanych jąder”.

Zeznania ojca Jędrzeja: „W czasie bicia syn miał usta zaklejone taśmą”.

Co ma prokurator

Zeznania zatrzymanych i ich bliskich to niejedyne dowody. Mariusz M. i Mateusz G. rozpoznali na zdjęciach policjantów, którzy mieli ich bić. Opis pomieszczeń, gdzie byli „rozpytywani”, zgadza się z wyglądem pokojów wydziału kryminalnego w Siedlcach, zeznania składali niezależnie od siebie (przebywają w różnych aresztach w Polsce za inne przestępstwa). I najważniejsze: Jędrzej Kryszkiewicz i Mariusz M. po powrocie do Ostrowa poddali się obdukcji lekarskiej – potwierdziła obrażenia po pobiciu i ślady po paralizatorze.

Czy prokurator ma jeszcze inne dowody? Na razie to tajemnica śledztwa. Do udowodnienia policjantom winy przed sądem droga daleka.

Rodzice Kryszkiewicza zgłosili jego śmierć do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka. Mimo umorzenia w tej części śledztwa uważają, że maltretowanie przyczyniło się do samobójstwa syna. Po powrocie do domu wciąż się bał, „nie był sobą”. – Wczoraj miałby 20. urodziny. Chciałabym normalnie przechodzić po nim żałobę i do tych wydarzeń nie wracać, ale nie mogę tego tak zostawić – mówi Małgorzata Kryszkiewicz.

– Nie mogą pozostać bezkarne działania tych, którym tytuł i odznaka służą jako osłona do działań zwyrodniałych, okrutnych i łamiących prawo – dodaje ojciec.

Przywróceni do służby

Komenda w Siedlcach to odnowiony budynek w centrum miasta. Przy wejściu wyłożone lokalne czasopismo. Na okładce zdjęcie komendanta i tytuł „Komendant z pasją”. Podinspektor Marek Fałdowski przyjmuje mnie w gabinecie, przez okno widać sąsiedni budynek wydziału kryminalnego. Mówi, że nie wierzy w winę podwładnych.

– To wartościowi i oddani funkcjonariusze, przebieg ich służby był nienaganny. Do tej pory nie miałem do nich najmniejszych uwag. Chciałbym wierzyć, że sąd wyda wyrok uniewinniający, że policjanci zostaną oczyszczeni – powtarza kilka razy.

Nie przekonują go zebrane przez prokuratora dowody. Zresztą, jak mówi, nie zna ich. Policjantów zawiesił na krótko, więc już wrócili do pracy. – Nie miałem podstaw, by ich dalej zawieszać. Art. 39 ustawy o policji mówi, że zawieszenie można przedłużyć w uzasadnionych przypadkach do czasu zakończenia postępowania karnego, ale w mojej ocenie taki przypadek tutaj nie zachodził.

Komendant ubolewa, że z powodu tej sprawy jego jednostka może być w mediach przedstawiona w złym świetle.

gazeta.pl

Grzywna dla szefa Komendy Głównej. Policja zapłaciła 5 tys. kary, bo ich prawnicy „źle zrozumieli” pismo

Wojewódzki Sąd Administracyjny w Warszawie nałożył na komendanta grzywnę za to, jak obszedł się z pewną skargą. Zamiast odpowiedzieć na nią i odesłać, policja zachowała się tak, jakby skargi w ogóle nie było. Jak ustaliło TOK FM, w październiku grzywna została zapłacona. Z budżetu policji.
Cała sprawa zaczęła się 1 kwietnia 2011 r. od zatrzymania pewnego kierowcy przez policjantów z Bydgoszczy. Zrobili kierowcy badanie na narkotyki, wynik był pozytywny. Dziś wiadomo, że urządzenie musiało się pomylić. Mężczyzna zrobił badania krwi, z których wynika, że nie był pod wpływem narkotyków i niesłusznie zatrzymano mu prawo jazdy.

Narkotest? Nie mamy takiego modelu

Stowarzyszenie „Duae rotae”, które działa w imieniu kierowcy, w sierpniu ub.r. wystąpiło do policji o wszelkie dane dotyczące narkotestu, którego użyli policjanci. Prosili (na drodze dostępu do informacji publicznej) o skany dokumentacji urządzenia, które było na wyposażeniu Komendy Miejskiej w Bydgoszczy. Policja, choć jest do tego zobowiązana, dokumentów nie przekazała.

We wrześniu 2011 r. komenda poinformowała, że odnalazła akta przetargu. Ale wynika z nich, że narkotestu, na który wskazało stowarzyszenie, w ogóle nie kupiono (bo wybrano inną ofertę).

Stowarzyszenie nie odpuszczało. „Twierdzenie to nie polega na prawdzie, ponieważ 1 kwietnia 2011 roku policjanci z KP Bydgoszcz-Fordon urządzeniem pomiarowym – tu pada jego nazwa i numer seryjny – wykonali błędne badanie, co doprowadziło do zatrzymania prawa jazdy kierowcy” – pisze stowarzyszenie. Uznało przy tym, że policja, nie udostępniając dokumentacji urządzenia, dopuściła się „bezczynności” – to zapis z przepisów prawa – i dlatego poszło do Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego w Warszawie ze skargą na bezczynność komendanta głównego.

Skarga jest, ale komenda na nią nie odpowiada

Stowarzyszenie złożyło skargę bezpośrednio w sądzie, a sąd przesłał ją do Komendy Głównej. – Komendant miał 15 dni, aby wypowiedzieć się ws. skargi i przesłać swoje stanowisko z powrotem do sądu wraz z aktami postępowania. Organ nie wykonał tego obowiązku i stąd ta grzywna – tłumaczy zawiłości sprawy mecenas Paulina Lipińska, która przeanalizowała dla nas akta.

„Mimo upływu prawie siedmiu miesięcy od dnia złożenia skargi, organ nie wykonał ciążącego na nim obowiązku i nie przekazał jej do Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego w Warszawie. Istotne jest również to, że organ – pomimo dwukrotnego wezwania przez Sąd – nie udzielił odpowiedzi na wniosek o wymierzenie grzywny” – czytamy w uzasadnieniu decyzji sądu.

Skąd kara pieniężna? „Chodzi o symbol”

Sąd nie musiał karać komendanta grzywną, bo w przepisach jest jedynie sformułowania, że „może” taką karę nałożyć. – Dzieje się to na wniosek skarżącego – dodaje Lipińska. Prawo określa wysokość ewentualnej grzywny: do 10-krotności przeciętnego miesięcznego wynagrodzenia. – W tym wypadku jest to może wysokość symboliczna, ale to jednak pewien symbol, że organ dopuścił się poważnego zaniechania – mówi Lipińska.

Bo prawnicy inaczej zrozumieli

Komendant musiał zapłacić, bo jego prawnicy przyjęli błędną interpretację przepisów.

Pośrednio potwierdza to w rozmowie z nami Krzysztof Hajdas z Komendy Głównej. – Sądziliśmy, że skarga, która została złożona bezpośrednio do sądu (i przez sąd przesłana policji – przyp.red.), nie powoduje wszczęcia postępowania administracyjno-sądowego. Sąd naszego stanowiska nie podzieli, nałożył na komendanta głównego grzywnę – mówi Hajdas.

Przyznaje, że grzywna już została zapłacona, z budżetu policji, bo ukarany został komendant jako „organ”. – Takie sytuacje są jednak wyjątkowe. Mamy bardzo dobrych prawników – przekonuje Hajdas – Ale czasami te różnice w interpretacji przepisów niestety są – podkreśla.

Pisz na Berdyczów?

– Wydawać by się mogło, że w rzeczywistości prosta sprawa, a napotyka na tak skomplikowaną drogę. Moim zdaniem, to przykład skrajnej opieszałości ze strony policji – mówi Maciej Kwiecień ze Stowarzyszenia „Duae rotae”. Przyznaje, że zwlekanie z odpowiedzią na pytanie zadane w drodze informacji publicznej, nie jest zaskakujące. – Niestety, spotykamy się z wieloma sytuacjami, gdzie różne organy władzy publicznej, tak mówiąc najogólniej, są opieszałe w wykonywaniu swoich czynności i powinności – dodaje Kwiecień.

Stowarzyszenie w dalszym ciągu czeka na informacje dotyczące narkotestów: ich producenta i wszelkich danych ze specyfikacji. Ale tą sprawą, merytorycznie, sąd administracyjny jeszcze się nie zajmował.

tokfm.pl

Agencja rodzinna, czyli kto pracuje w Polskiej Agencji Żeglugi Powietrznej

W Polskiej Agencji Żeglugi Powietrznej pracują żona i siostra prezesa, dwie córki i zięć dyrektora jednego z biur, syn innego, żona i zięć kolejnego, córka kierownika działu, synowa głównego księgowego…
O sprawie pisał „Dziennik. Gazeta Prawna”, „Gazeta Wyborcza” poznała jej nowe szczegóły.

Jesienią ubiegłego roku kancelaria premiera przeprowadziła kontrolę w Polskiej Agencji Żeglugi Powietrznej. PAŻP zarządza ruchem lotniczym nad Polską i kontroluje go, za co pobiera opłaty od przewoźników. Przesłane w marcu 2011 r. przez szefa kancelarii Tomasza Arabskiego wystąpienie pokontrolne było miażdżące.

„Kumoterstwo i nepotyzm w Agencji są odzwierciedleniem panującego w niej systemu wartości i norm postępowania – czytamy w dokumencie. – W przypadku zatrudniania sprzyjały im przepisy wewnętrzne, które pozwalały na dowolne stosowanie reguł naboru na potrzeby faworyzowania krewnych i znajomych (). Na 1715 pracowników PAŻP 678 pracowników nosi powtarzające się nazwiska, a aż 198 jest ze sobą wprost powiązanych rodzinnie, to znaczy ma powtarzający się adres zamieszkania ()”.

Jak wykazała kontrola, w Agencji zostali zatrudnieni m.in.: żona i siostra obecnego prezesa PAŻP, dwie córki i zięć dyrektora jednego z biur, syn innego, żona i zięć kolejnego, córka kierownika działu, synowa głównego księgowego itd.

Krewni i znajomi kierowników PAŻP mogli liczyć nie tylko na zatrudnienie, ale także na intratne zlecenia. Wśród skontrolowanych umów co trzecia była zawierana według klucza rodzinnego. Np. 39 tys. zł dostała znajoma głównego księgowego za wprowadzenie faktur do systemu.

Były zastępca prezesa Agencji Witold K. za kilka miesięcy doradzania otrzymał 174 tys. zł. Nie przedstawiał żadnych raportów z wykonania doradztwa. Jako potwierdzenie wykonania usługi dołączył protokoły z posiedzenia Komitetu Zarządzania Przestrzenią Powietrzną, które w ogóle nie były przedmiotem umowy.

Co więcej, Witold K. przewodniczy temu Komitetowi w imieniu ministra infrastruktury. Pozostali członkowie Komitetu wykonują swe funkcje bez wynagrodzenia.

Komitet jest wspólnym cywilno-wojskowym organem doradczym ministra infrastruktury, szefów MON i MSW, który opiniuje projekty aktów prawnych, procedury; również – akty prawne mające wpływ na pracę Agencji. Opłacanie szefa Komitetu przez PAŻP pachnie więc konfliktem interesów.

Kontrolerzy KPRM zakwestionowali sensowność niektórych szkoleń, np. za trzy godziny szkolenia „Trening trenerski. Jak szkolić i trenować osoby dorosłe” PAŻP zapłacił 20 tys. zł.

Agencja ma własne biuro prawne, ale wydaje znaczne sumy na kontrakty z kancelariami prawnymi, m.in. z kancelarią Krzysztofa Zająca – dyrektora biura prawnego IPN. Niedawno tygodnik „Nie” donosił, że Zając ma też kancelarię prawną w Garwolinie, skąd pochodzi. A prezes PAŻP Krzysztof Banaszek (mianowany w 2008 r.) pochodzi z Kołbieli, małej miejscowości pod Garwolinem.

Według dokumentu pokontrolnego wynika, że rodziny i znajomi szukają pracy w PAŻP ze względu na bardzo wysokie zarobki – w lipcu 2010 r. wynosiły średnio 15,2 tys. zł miesięcznie.

Jak się dowiedzieliśmy, zanim kontrola się zaczęła, prezes PAŻP wprowadził nowy regulamin wynagradzania zatwierdzony przez wiceministra infrastruktury Tadeusza Jarmuziewicza. Początkujący kontroler ruchu lotniczego może zarobić 26 tys. zł, a kontroler doświadczony – ponad 98 tys. zł miesięcznie. Czas pracy kontrolerów wynosi od 29,5 do 31,3 godzin tygodniowo. Za nadgodziny pobierają dodatek – 100 proc. normalnego wynagrodzenia.

Regulamin gwarantuje kontrolerom ruchu lotniczego, którzy nie spełnią warunków koniecznych do pełnienia funkcji – np. nie znają dostatecznie języka angielskiego – zachowanie wynagrodzenia. Kontroler jest przenoszony do innych obowiązków.

Prezes Agencji na pismo ministra Arabskiego odpowiedział 6 kwietnia 2011 r. Niektórzy kierownicy zostali odwołani lub przeniesieni na inne stanowiska. Sam prezes stanowisko na razie zachował.

– Sprawa nieprawidłowości została 17 maja skierowana do prokuratury, która wszczęła śledztwo w sprawie nieprawidłowości w PAŻP – mówi Julia Pitera, minister w kancelarii premiera. Zanim śledztwo się nie skończy, nie chce sprawy dalej komentować.

Według naszych informacji prokuratura otrzymała też doniesienie w sprawie rzekomego ustawiania przetargów w PAŻP.

– PAŻP, nie próbując polemizować z wynikami kontroli KPRM, podjął konsekwentne działania naprawcze będące efektem kontroli – twierdzi rzecznik prasowy Agencji Grzegorz Hlebowicz. – Wewnątrz instytucji zachodzi proces zmian organizacyjnych wynikających z wprowadzenia nowego regulaminu wynagradzania. Nowy system jest bardziej elastyczny. Działania te mogą budzić niezadowolenie części personelu.

Hlebowicz kwestionuje informacje o bajońskich zarobkach kontrolerów ruchu. – To mogą być sytuacje jednostkowe, wynikające z dużej liczby nadgodzin – mówi. – Ale koszty operacyjne w PAŻP utrzymują się na stabilnym poziomie.

Kontrolerzy ruchu lotniczego na całym świecie zarabiają doskonale i swoich płac bronią. Swego czasu prezydent USA Ronald Reagan złamał strajk kontrolerów, zwalniając ich i powierzając w trybie nadzwyczajnym zadanie wojskowym.

W Hiszpanii na początku 2010 r. minister transportu José Blanco ujawnił, że niektórzy kontrolerzy ruchu zarabiają prawie milion euro rocznie, a ich średnia płaca wynosi 350 tys. euro, czyli 15-krotność średniej pensji krajowej.

Niepełnosprawny przegrał w sądzie. Jest… zbyt silny psychicznie

Niepełnosprawny nie mógł skorzystać ze swoich praw, ale zdaniem sądu nic się nie stało, bo mężczyzna i tak dobrze sobie w życiu radzi. Oto historia niepełnosprawnego Dominika, którego obsługa bezprawnie wyprosiła z restauracji. Mężczyzna postanowił dochodzić sprawiedliwości w sądzie. Przegrał.

Dominik przyszedł do jednej z warszawskich restauracji. Zaprosił na kolację narzeczoną, wspólnie świętowali rocznicę zaręczyn. Do lokalu chcieli wprowadzić psa, asystenta osoby niepełnosprawnej. Zgodnie z prawem nie wolno mu tego zabronić. Od 2006 roku w stolicy obowiązuje uchwała Rady Miasta zgodnie, z którą odpowiednio przygotowane psy mogą wchodzić do urzędów czy punktów gastronomicznych.

Personel restauracji nie chciał słuchać takiego tłumaczenia – Poprosiłem o rozmowę z menadżerem, ale nie doszliśmy do porozumienia. Mówił, że przepisy sanepidu nie pozwalają mi wejść z psem i żadne tłumaczenia nie pomogły – mówi radiu TOK FM Dominik, który wyjaśnia, jak ważną rolę w jego życiu odgrywa pies Kankan.

Skarb, nie pies

– W restauracji zaproponowali, żebym zostawił psa przed budynkiem – relacjonuje Dominik i opowiada, że Kankan spędza z nim 24 godziny na dobę, bo tak został wyszkolony – Mam sparaliżowane nie tylko nogi, ale i ręce. Jeżeli coś mi upadnie, pies to podnosi: monety, karty płatnicze czy portfel. Przyciąga mi też wózek, jeśli nie dosięgnę – mówi Dominik i pokazuje, jak pies mu służy i jak wykonuje te wszystkie czynności. – Takiego psa się nie zostawia przed restauracją. Jego wyszkolenie kosztuje kilkadziesiąt tysięcy złotych. To tak, jakby ktoś zostawił otwarty samochód – mówi Dominik i dodaje, że w restauracji byli innego zdania – Personel mówił, że sobie dobrze radzę i pies nie jest mi do niczego potrzebny.

Po sprawiedliwość

Mężczyzna nie mógł wejść do restauracji, ale postanowił, że tak sprawy nie zostawi i skierował ją do sądu. – Chciałem przeprosin i odszkodowania na rzecz fundacji, która wyszkoliła i przekazała mi psa – mówi Dominik. Sprawa o naruszenie dóbr osobistych trafiła do warszawskiego Sądu Okręgowego, ale Dominik przegrał.

Nie tylko nie było przeprosin i odszkodowania, ale sąd kazał mu zwrócić też koszty postępowania. – Jak usłyszałem uzasadnienie wyroku byłem zszokowany – mówi mężczyzna.

Zbyt sprawny, by się skarżyć

W uzasadnieniu wyroku czytamy, że Dominik jest aktywny społecznie i uprawia sport, a to jest dla niego forma terapii. Dlatego też jest odporny psychicznie i może czuć się bardziej pewny siebie. Doktor Monika Zima z Polskiego Towarzystwa Prawa Antydyskryminacyjnego początkowo nie wierzyła, że sąd mógł wydać takie orzeczenie. – To jest kuriozalna decyzja – mówi i dodaje, że Dominik może czuć się pokrzywdzony. – Sąd nie dostrzegł tego, że podwójnie krzywdzi pana Dominika. On nie tylko był dyskryminowany, gdy go wyproszono z restauracji, ale jednocześnie sąd jako władza publiczna nie pozwala mu czuć się źle z tego powodu, że go z tej restauracji wyrzucono – mówi Monika Zima

Sąd ma jeszcze apelację

Próbowaliśmy się skontaktować z sędzią, która wydała wyrok w tej sprawie, ale usłyszeliśmy, że zgodnie z panującymi w tym sądzie regułami nikt, kto orzekał, nie komentuje swoich wyroków. Rzecznika Sądu Okręgowego w Warszawie pytaliśmy więc, jak można tłumaczyć takie uzasadnienie – Rzeczywiście takie rozważania w uzasadnieniu się znalazły, ale podkreślam, że to jest nieprawomocny wyrok. Sąd odwoławczy zajmie się słusznością takiego rozumowania – mówi Wojciech Małek i dodaje, że to był zaledwie jeden z fragmentów uzasadnienia.

A prawo jest po to, by go nie stosować

Oprócz fragmentów uzasadnienia dotyczących kondycji psychicznej Dominika sąd odniósł się też do łamania prawa przez personel restauracji. – To jest specyficzna sytuacja, bo sąd tworzy taką możliwość dla swoich obywateli, że nie muszą stosować prawa i że nieznajomość prawa nie szkodzi – komentuje uzasadnienie wyroku doktor Monika Zima.

Sąd tłumacząc swoją decyzję przywołuje uchwałę, która pozwala psom asystentom wchodzić do restauracji, ale zaraz potem dodaje, że personel niekoniecznie musiał je znać. – Sąd w tym postępowaniu sprawdzał, czy zostały naruszone dobra osobiste powoda i tego dotyczyła jego decyzja – broni argumentacji swojej koleżanki sędzia Małek.

Wstawią się za Dominikiem

Pełnomocnik Dominika złożył już apelację w tej sprawie. W procesie chcą uczestniczyć też prawnicy z Polskiego Towarzystwa Prawa Antydyskryminacyjnego, którzy uważają, że dobra osobiste Dominika zostały naruszone, a sąd nie przyłożył się do wydania tego wyroku.

gazeta.pl

Warszawa: Minister ds. równouprawnienia – szkoła katolicka może odmówić zatrudnienia lesbijce

Szkoła katolicka może odmówić zatrudnienia lesbijce. Tak twierdzi minister ds. równouprawnienia Elżbiety Radziszewskiej. Jej wypowiedź wzbudziła protest organizacji broniących praw mniejszości seksualnych – podaje portal tvp.info. – Minister złamała zasadę niedyskryminacji – mówi Elżbieta Czyż z Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka.

Dziennikarka ”Gościa Niedzielnego” zapytała minister Radziszewską, czy szkoła katolicka, która odmówi zatrudnienia zadeklarowanej lesbijce, może zostać pozwana do sądu. – Oczywiście nie! I właśnie nowa ustawa precyzuje takie sytuacje (wcześniej nie było to uregulowane). Szkoły katolickie czy wyznaniowe mogą się kierować własnymi wartościami i zasadami – odpowiedziała Elżbieta Radziszewska.

– To boli, że minister odpowiedzialna za tolerancję promuje nietolerancję. W dodatku w ogóle nie orientuje się w przepisach. Polski kodeks pracy i przepisy unijne zabraniają dyskryminacji ze względu na orientację seksualną. Na terenie Unii Europejskiej sądy niejednokrotnie brały stronę osób zwalnianych z pracy z powodu orientacji – powiedział portalowi tvp.info Robert Biedroń z Kampanii Przeciw Homofobii.

Co o sprawie mówi minister Elżbieta Radziszewska? W rozmowie z portalem tvp.info mówi, że nie żałuje swojej wypowiedzi dla „Gościa Niedzielnego”. Jej zdaniem, prawo szkół katolickich do niezatrudniania gejów wynika wprost z przepisów unijnych. – Jeśli ktoś się z tym nie zgadza, niech pisze protest do Komisji Europejskiej. Rzeczą nieprzyzwoitą jest posądzanie mnie o homofobię – protestuje.