Busko-Zdrój: 8 policjantów drogówki zatrzymanych za korupcję.

Ośmiu policjantów drogówki z komendy powiatowej policji w Busku-Zdroju zatrzymano we wtorek po południu pod zarzutem korupcji – dowiedziała się „Gazeta Wyborcza Kielce”. To niemal cały wydział ruchu drogowego w tamtejszej komendzie.

Policjantów zatrzymało Biuro Spraw Wewnętrznych Komendy Głównej Policji na polecenie Prokuratury Okręgowej w Kielcach. Według naszych nieoficjalnych informacji zatrzymani brali łapówki od kierowców w zamian za odstąpienie od karania osób, które popełniały wykroczenia drogowe.

Przed chwilą informacje „Gazety Wyborczej Kielce” potwierdziło biuro prasowe świętokrzyskiej policji. „Jest to realizacja sprawy prowadzonej od kilku miesięcy. Sprawa ta nie ujrzałaby światła dziennego, gdyby nie zaangażowanie Komendanta Powiatowego Policji w Busku-Zdroju, który jako pierwszy zauważył symptomy mogące świadczyć o nieprawidłowościach w komendzie. Zgodnie z procedurami poinformował o swoich spostrzeżeniach i wątpliwościach Komendanta Wojewódzkiego Policji, a ten powiadomił Biuro Spraw Wewnętrznych Komendy Głównej Policji. Kolejne ustalenia, już w ścisłej współpracy z kierownictwem tej jednostki pozwoliły na zebranie materiału dowodowego obciążającego zatrzymanych” – czytamy w komunikacie.

Ośmiu zatrzymanych to większość policjantów drogówki w tej komendzie. „W miejsce zatrzymanych funkcjonariuszy na teren tego powiatu skierowano policjantów grupy wsparcia Wydziału Ruchu Drogowego Komendy Wojewódzkiej Policji w Kielcach, którzy realizując przydzielone zadania będą teraz strzegli bezpieczeństwa na drogach powiatu buskiego” – napisało biuro prasowe świętokrzyskiej policji.

Źródło: Gazeta Wyborcza Kielce

Katowice: Pełnomocnik Kościoła w rękach agentów CBA

Marek P., pełnomocnik kościoła przed komisją majątkową MSWiA został zatrzymany przez CBA. Zarzuty: korupcja i gigantyczne oszustwa. Gliwicka prokuratura złożyła wniosek o jego aresztowanie. Marek P. to były oficer śląskiej Służby Bezpieczeństwa, który wkradł się w łaski Kościoła i przez kilkanaście lat zajmował się odzyskiwaniem dla niego utraconego majątku. Decyzje w tej sprawie wydaje komisja majątkowa MSWiA i stanowi to rekompensatę za nieruchomości i grunty zabrane Kościołowi w czasach PRL-u.

Parafie z całego kraju prosiły Marka P., aby reprezentował je przed komisją majątkową. Były oficer SB był bowiem nie tylko skuteczny, ale także potrafił sprawić, że członkowie komisji akceptowali niską wycenę przekazywanych terenów. Chodziło o to, aby Kościół dostał jak najwięcej hektarów. Marek P. pośredniczył potem w ich sprzedaży.

Na współpracy z Kościołem Marek P. dorobił się majątku, ma świetnie prosperujące firmy w Bielsku-Białej i Krakowie. W niedzielę na zlecenie gliwickiej prokuratury został zatrzymany przez agentów Centralnego Biura Antykorupcyjnego. – Przedstawiliśmy mu cztery zarzuty dotyczące korumpowania członka komisji majątkowej oraz oszustw na ponad 10 mln zł – potwierdził nam prokurator Michał Szułczyński, rzecznik prasowy Prokuratury Okręgowej w Gliwicach, która prowadzi śledztwo w sprawie nieprawidłowości przy odzyskiwaniu kościelnej ziemi. We wtorek do sądu trafił wniosek o jego aresztowanie.

Według naszych informacji zatrzymanie Marka P. było możliwe dzięki zeznaniom Dariusza Moskały, jego byłego bliskiego współpracownika. Moskala zasiadał w zarządach wszystkich spółek kontrolowanych przez Marka P. Kiedy poróżnił się z nim o pieniądze, zaczął zeznawać o interesach byłego oficera SB. Zdradził też, dlaczego był on tak skuteczny w odzyskiwaniu kościelnego majątku.

Moskała opowiedział śledczym m.in., że na polecenie Marka P. dał 20 tys. zł łapówki reprezentującemu stronę kościelną członkowi komisji majątkowej MSWiA. Po co była łapówka? Aby komisja wydała pozytywną decyzję o przyznaniu parafii, której pełnomocnikiem była Marek P., odpowiedniej rekompensaty.

Według prokuratury Marek P. wyszukiwał też rzeczoznawców, którzy wydawali fałszywe opinie co do wyceny gruntów, o zwrot których ubiegał się Kościół. Tak było m.in. z nieruchomościami przejętymi w Zabrzu przez działające przy krakowskim zakonie albertynek Towarzystwo Pomocy dla Bezdomnych im. Brata Alberta. Biegły, który sporządził dla niego opinię grunty wycenił na 7 mln zł, kiedy ich faktyczna wartość wynosiła co najmniej 40 mln zł. Zaraz po otrzymaniu tej działki albertynki sprzedały je firmie TDJ Investments, która należy do Tomasza D. (ma przedstawione zarzuty w sprawie handlu kościelną ziemią), jednego z najbogatszych Polaków.

Kilka miesięcy temu „Rzeczpospolita” ujawniła, że Marek P. już rok temu przygotowywał się do zatrzymania przez służby specjalne i zdeponował u Moskały 13 kartonów z dokumentacją dotycząca swojej działalności przed komisją majątkową. Dodatkowo założył w Czechach firmę, która miała przejąć udziały w jego polskich firmach.

W ciągu 19 lat działalności komisja majątkowa przy MSWiA przekazała Kościołowi 490 nieruchomości, w tym m.in. 19 szpitali, 8 domów dziecka, 26 szkół, 9 przedszkoli, 3 muzea, teatry i biblioteki. Ponadto budynki archiwum, prokuratury, sądu, izby skarbowej, operetki, a nawet browar. Wartość nieruchomości zwróconych lub przekazanych w zamian – gdy przedwojennej własności nie można było zwrócić – to 24,1 mld zł! Kolejne 107,5 mln zł to rekompensaty oraz odszkodowania wypłacone gotówce.

W tym czasie Marek P. reprezentował przed komisją interesy m.in. krakowskich albertynek, bazyliki Mariackiej w Krakowie, parafii Jana Chrzciciela w Bielsku-Białej, sióstr elżbietanek, czy też Polskiej Kongregacji Cystersów.

Kim jest Marek P.

Na początku lat 70. Marek P. przeniósł się z MO do Służby Bezpieczeństwa w Katowicach. Był inspektorem w wydziale śledczym, zajmował się sprawami gospodarczymi. „Newsweek” ujawnił, że miał 12 kontaktow operacyjnych i trzech tajnych współpracowników. W trakcie służby skończył studium nauk spolecznych przy komitecie wojewódzkim PZPR w Katowicach. Pod koniec lat 70. wyjechał do Austrii, gdzie zajął się biznesmen. Do Polski wrócił w latach 90. Według „Newsweeka” widywano go u arcybiskupa Damiana Zimonia, metropolity górnośląskiego oraz biskupa Tadeusza Rakoczego, biskupa diecezji bielsko-żywieckiej.Wtedy też zaczął odzyskiwać majątek dla Kościoła. – Wszystko, co robię, robię zgodnie z prawem – mówił na kilka miesięcy temu P.

Źródło: Gazeta Wyborcza Katowice

Warszawa: Minister ds. równouprawnienia – szkoła katolicka może odmówić zatrudnienia lesbijce

Szkoła katolicka może odmówić zatrudnienia lesbijce. Tak twierdzi minister ds. równouprawnienia Elżbiety Radziszewskiej. Jej wypowiedź wzbudziła protest organizacji broniących praw mniejszości seksualnych – podaje portal tvp.info. – Minister złamała zasadę niedyskryminacji – mówi Elżbieta Czyż z Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka.

Dziennikarka ”Gościa Niedzielnego” zapytała minister Radziszewską, czy szkoła katolicka, która odmówi zatrudnienia zadeklarowanej lesbijce, może zostać pozwana do sądu. – Oczywiście nie! I właśnie nowa ustawa precyzuje takie sytuacje (wcześniej nie było to uregulowane). Szkoły katolickie czy wyznaniowe mogą się kierować własnymi wartościami i zasadami – odpowiedziała Elżbieta Radziszewska.

– To boli, że minister odpowiedzialna za tolerancję promuje nietolerancję. W dodatku w ogóle nie orientuje się w przepisach. Polski kodeks pracy i przepisy unijne zabraniają dyskryminacji ze względu na orientację seksualną. Na terenie Unii Europejskiej sądy niejednokrotnie brały stronę osób zwalnianych z pracy z powodu orientacji – powiedział portalowi tvp.info Robert Biedroń z Kampanii Przeciw Homofobii.

Co o sprawie mówi minister Elżbieta Radziszewska? W rozmowie z portalem tvp.info mówi, że nie żałuje swojej wypowiedzi dla „Gościa Niedzielnego”. Jej zdaniem, prawo szkół katolickich do niezatrudniania gejów wynika wprost z przepisów unijnych. – Jeśli ktoś się z tym nie zgadza, niech pisze protest do Komisji Europejskiej. Rzeczą nieprzyzwoitą jest posądzanie mnie o homofobię – protestuje.

Warszawa: Policjanci mogli fałszować dowody ws. „gangu obcinaczy palców”

Policjanci, prowadzący śledztwo w sprawie gangu tak zwanych „obcinaczy palców”, mogli fałszować dowody – informuje „Rzeczpospolita”. Rzecz dotyczy serii porwań w latach 2003 – 2005 na Mazowszu. Sprawa jest niecodzienna ze względu na kaliber podejrzeń i fakt, że doniesienie złożył sam komendant główny policji gen. Andrzej Matejuk – podkreśla „Rzeczpospolita”.

Zarzuty dotyczą policjantów prowadzących przed laty śledztwo w sprawie tzw. gangu obcinaczy palców. W latach 2003 – 2005 w Polsce miała miejsce seria porwań. Przestępcy chcąc dodatkowo zastraszyć rodziny ofiar i skuteczniej wymusić okup, przesyłali im obcięte palce uprowadzonych. Stąd nazwa tej grupy.

W 2008 r., w mieszkaniu jednego z policjantów prowadzących sprawę porywaczy, znaleziono skonfiskowane jednemu z gangsterów telefony komórkowe. Z informacji gazety wynika też, że jeden z funkcjonariuszy miał trzymać w domu inny dowód – kosmyk włosów jednej z osób porwanych i włos zabezpieczony na miejscu porwania. To przykuło uwagę Biura Spraw Wewnętrznych w policji.

Pojawiły się podejrzenia o wymuszanie zeznań świadków i podejrzanych, a także nadużycia w postaci pobieżnego przypisywania niektórych porwań tym samym osobom. Prowadzący śledztwo chcieli się w ten sposób wykazać dużą skutecznością swoich działań.

Do dzisiaj nikomu nie przedstawiono zarzutów, a śledztwo potrwa jeszcze kilka miesięcy – dowiedziała się od prokuratorów „Rzeczpospolita”. Komendant główny policji, generał Andrzej Matejuk, złożył doniesienie w sprawie przekroczenia przez policjantów uprawnień.

Źródło: „Rz”

Pinior: Rząd utrudniał wyjaśnienie sprawy więźniów CIA

– W interesie polskiej demokracji jest odtajnienie prokuratorskiego śledztwa w sprawie polskiego więzienia CIA – uważa Józef Pinior, który badał tę sprawę jako poseł do PE

Jacek Harłukowicz: W dokumencie, na który powołuje się Associated Press, CIA oficjalnie przyznaje, że w Polsce istniało tajne więzienie. Pana jako członka specjalnej komisji Parlamentu Europejskiego badającej tę sprawę chyba to specjalnie nie dziwi?

Józef Pinior: Nie jestem tym zaskoczony. Te informacje kolejny raz dowodzą nie tylko tego, że w Polsce istniał tego typu ośrodek, ale że w stosunku do osób w nim przetrzymywanych stosowano metody śledcze w sposób jednoznaczny traktowane jako tortury. To niedopuszczalne.

Co, jeśli te informacje miałyby się potwierdzić?

– Mielibyśmy do czynienia z oczywistym przestępstwem wojennym. Polski kodeks karny w art. 123 par. 2 mówi wyraźnie, że kto narusza prawo międzynarodowe, powodując u jeńców wojennych obrażenia, lub poddaje ich torturom, podlega karze od 5 do 25 lat pozbawienia wolności. Nie ma tu nic do rzeczy, czy dokonywał tego wywiad polski, czy amerykański.

Pracując w komisji w latach 2006-2007, nie zdawaliście sobie sprawy, że w tajnych więzieniach mogą być stosowane tortury?

– Od początku było wiadomo, że te placówki powstały tylko dlatego, że amerykańskie służby nie mogły stosować u siebie takich metod. Różnica np. między więzieniem w Guantanamo a tzw. black sites jest taka, że Guantanamo nie obejmuje wprawdzie jurysdykcja amerykańskich sądów cywilnych, ale kontroluje je sąd wojskowy. Mimo że budzi ono dyskusje w świecie, bo przetrzymywane tam osoby nie mają statusu więźniów wojennych i nie obejmuje ich konwencja genewska, to mają zapewniony monitoring sądownictwa. Wojskowego, ale zawsze sądownictwa. Istota tajnych ośrodków CIA polegała na tym, że nie podlegały one żadnej kontroli. Do ich lokalizacji wybierano więc kraje niepraworządne, takie jak Afganistan czy Maroko. Szokujące jest, że do tej kategorii zakwalifikowano też Polskę, w której stosowania tortur zakazuje nie tylko konstytucja, lecz także podpisane traktaty międzynarodowe.

Czy zetknęliście się wówczas z nazwiskiem Abd Al-Rahima Al-Naszriego?

– Tak, jego nazwisko znajdowało się na posiadanej przez nas liście kilkunastu osób, co do których istniały podejrzenia, że mogły być przetrzymywane w tajnych więzieniach CIA w Polsce. Nie mieliśmy dokładnych informacji, jak wyglądały śledztwa, ale wśród członków komisji panowało niemal powszechne przekonanie, że były tortury. Media amerykańskie donosiły wówczas, że polskie służby specjalne wręcz paliły się do stosowania tortur.

W czasie badania sprawy komisja w listopadzie 2006 r. odwiedziła Polskę.

– To była prawdziwa katastrofa. Rząd na spotkanie z nami wydelegował podsekretarza stanu Marka Pasionka, który już na samym początku poinformował, że nie jest członkiem rządu, a potem – i była to jedyna jego odpowiedź na nasze pytania – odczytał nam fragment konstytucji mówiący o tym, że w Polsce zabronione jest stosowanie tortur. To miał być dowód, że ośrodki w Polsce istnieć nie mogły.

W innych krajach europejskich spotykali się z nami nie tylko członkowie rządów, lecz także przedstawiciele parlamentów. W Polsce przewodniczący komisji ds. służb specjalnych Marek Biernacki nawet nie odpowiedział na nasze zaproszenie. Ta obstrukcja ze strony rządu i polskiego parlamentu była dla moich kolegów z Parlamentu Europejskiego szokiem.

Na lotnisko w Szymanach również nie zostaliście wpuszczeni.

– Bardzo chcieliśmy odwiedzić Szymany, bo to przecież kluczowe miejsce dla sprawy, ale zrobiono wszystko, by nam to uniemożliwić. Odczuwaliśmy, że wręcz bano się naszej obecności. Odmówiono nam np. rejestru lotów samolotów cywilnych, które tam lądowały. Najpierw zasłaniano się najwyższą tajemnicą państwową, potem tłumaczono, że te dokumenty zostały zniszczone. Wszystko to wzbudzało w nas pewność, że polski rząd próbuje przed nami coś ukrywać. A dokumenty na temat lotów dostaliśmy od Eurolotu.

Były premier Leszek Miller i były prezydent Aleksander Kwaśniewski uparcie twierdzą, że więzień nie było. Komentarza odmawia obecny premier Donald Tusk, który dwa lata temu zapowiadał, że zwolni z tajemnicy państwowej wszystkich, którzy mogą coś na ten temat wiedzieć.

– Na obronę Tuska należy jednak podkreślić, że to z jego inicjatywy ruszyło prokuratorskie śledztwo w tej sprawie.

Trwa ono dwa lata i jest objęte całkowitą tajemnicą.

– W interesie polskiej demokracji jest jego odtajnienie, zaprezentowanie opinii publicznej, jaką prokuratura ma wiedzę w tej sprawie. To ważne, by Polacy mogli sobie wyrobić zdanie na temat działalności państwa, a polski system polityczny mógł naprawić ewentualne miejsca, które osłabiają funkcjonowanie demokracji. To może być katharsis polskich służb specjalnych.

*Józef Pinior – były poseł Parlamentu Europejskiego, w poprzedniej kadencji wiceprzewodniczący podkomisji ds. praw człowieka i członek komisji tymczasowej ds. zbadania sprawy wykorzystywania krajów europejskich przez CIA do transportu i nielegalnego przetrzymywania więźniów. W PRL działacz opozycji demokratycznej, wielokrotnie więziony

Źródło: Gazeta Wyborcza Wrocław

Warszawa: Dlaczego nie uratowano Ewy?

Co z tego, że mamy w szpitalu nowoczesny sprzęt, którym chwalimy się w telewizji? W weekend nie ma nikogo, kto może opisać zdjęcia tomografu. Boję się, że do śmierci pani Ewy mogła przyczynić się ta polska bylejakość. W piątek tuż po godz. 18 45-letnia Ewa Trautman wychodzi od okulisty; rutynowe badanie. Nagle upada na chodnik. Zbiegają się przechodnie, ktoś z komórki dzwoni po pogotowie.

Warszawa, ul. Bobrowiecka!

Erka wiezie Ewę do najbliższego szpitala, pięć osiedlowych ulic dalej. Szpital Czerniakowski uchodzi za jeden z najlepiej wyposażonych w stolicy. W styczniu uruchomił Szpitalny Oddział Ratunkowy. Dyżuruje całą dobę, ma nowy, supernowoczesny sprzęt.

Gdy wnoszą Ewę na oddział, jest jeszcze przytomna. Ma drgawki, wysoką temperaturę, szybko rośnie jej ciśnienie. W ciągu godziny do szpitala przyjeżdża jej mąż Tomasz i 19-letnia córka Ola. Ewa ma otwarte oczy, uśmiecha się na ich widok.

Tomasz: – Lekarka wyglądała na bardziej przerażoną ode mnie. Nie potrafiła powiedzieć, co działo się z żoną.

Dyżur na oddziale ratunkowym ma Joanna Rutkowska. Od razu zleca badanie tomografem. Ale jest problem – ostatni radiolog wyszedł z pracy o godz. 14. Kolejny przyjdzie dopiero w poniedziałek.

Doktor Rutkowska sama więc musi zanalizować zdjęcie i postawić diagnozę. Choć dopiero zaczęła specjalizację neurologiczną, nie ma jeszcze 30 lat, niedawno ukończyła studia medyczne – nie ma kogo się poradzić.

Bierze komórkę, fotografuje zdjęcie z tomografu i wysyła MMS-a do prof. Jerzego Jurkiewicza, neurochirurga. Profesor jest ordynatorem w Szpitalu Bielańskim, ale z Czerniakowskim podpisał umowę na konsultację trudniejszych przypadków.

71-letni prof. Jurkiewicz nie przyjeżdża w nocy do szpitala, stan Ewy ocenia na podstawie zdjęcia z komórki. Nie wiemy, co dokładnie radzi młodszej koleżance. Po rozmowie z profesorem Rutkowska notuje: „pacjentka niezakwalifikowana do leczenia operacyjnego”.

Rutkowska informuje męża Ewy, że to najprawdopodobniej napad padaczkowy, neuroinfekcja, co może oznaczać wirusowe zapalenie opon mózgowych. Pewności nie ma.

– Padaczka? – mąż się dziwi. – Żona na padaczkę nigdy nie chorowała. W ogóle nie chorowała, skarżyła się tylko na ciśnienie.

Ewa trafia na oddział neurologiczny. Dostaje leki przeciwobrzękowe, przeciwdrgawkowe i płyny.

W oczekiwaniu na radiologa

W sobotę stan Ewy znacznie się pogarsza. Neurolog Krzysztof Czuperski notuje: „nieprzytomna, bez kontaktu słownego”.

Personel szpitala słyszy, jak Czuperski dzwoni do Szpitala Zakaźnego przy ul. Wolskiej i pyta, czy mogą zabrać pacjentkę. Odpowiedź: nie ma miejsc.

Doktor Czuperski zleca drugie badanie tomografem. Radiologów nie ma w pracy, więc sam interpretuje zdjęcie. Za radą kolegi z Zakaźnego dorzuca Ewie antybiotyki i leki przeciwgorączkowe.

W niedzielę stan Ewy jest tak zły, że przewożą ją na oddział intensywnej terapii. Doktor Małgorzata Radzymińska notuje: „pacjentka przywieziona z podejrzeniem wirusowego zapalenia opon mózgowych”. Podaje Ewie leki przeciwwirusowe.

Ewa traci oddech, Radzymińska każe podłączyć ją do respiratora.

Choć Ewa leży na intensywnej terapii, przy łóżku na zmianę są rodzice, teściowie. Mąż prawie ze szpitala nie wychodzi, wciąż dopytuje, co się dzieje z Ewą.

– Pewności nie ma.

Radiolog (nazwiska nie znamy) przychodzi do pracy w poniedziałek, ale zdjęcia tomograficzne wykonane w piątek i sobotę opisane zostają dopiero we wtorek i w środę.

Niedoskonałość techniczna

Mąż Ewy dzwoni do jej pracy, zawiadamia, że Ewa jest w szpitalu. Telefon odbiera Andrzej Rutkowski, współwłaściciel firmy (przypadkowa zbieżność nazwiska z lekarką). Firma zajmuje się dystrybucją środków do higieny ust, Ewa pracuje tu od 16 lat, jest szefową sekretariatu.

Wieczorem, już w domu, Rutkowski zwierza się żonie. Beata jest prawniczką, pracuje jako radca w Banku Ochrony Środowiska. Ewę poznała dopiero dwa miesiące wcześniej na weselu znajomych. Oboje są zmartwieni, ale na razie nie wiedzą, jak pomóc.

We wtorek Tomasz widzi, że do Szpitala Czerniakowskiego przyjeżdża w końcu prof. Jurkiewicz. Dołącza do niego inna konsultantka, radiolożka ze Szpitala Bródnowskiego (nazwiska nie jesteśmy pewni).

Pomagają radiolożce z Czerniakowskiego Katarzynie Karolak analizować zdjęcia tomograficzne z piątku i soboty. Sprawia im to trudność, skoro pracują nad opisem zdjęć aż do środy rano.

Prof. Jurkiewicz wpisuje do karty choroby Ewy: „Badanie tomografu komputerowego, ze względu na niedoskonałość techniczną, jest trudne do oceny. Proponuję utrzymać dotychczasowe postępowanie wobec pacjentki”.

Ostatecznie w środę prof. Jurkiewicz i inni odrzucają podejrzenia o napad padaczki i zapalenie opon mózgowych. Doktor Karolak wklepuje do komputera: „rozległe udary żylne”.

Tomasz jest zrozpaczony: od lekarzy po raz pierwszy słyszy, że żona może już z tego nie wyjść. Ale nie poddaje się.

Obdzwania inne szpitale w Warszawie. Jeszcze w środę spotyka się z neurochirurgiem z Wojskowego Instytutu Medycznego przy ul. Szaserów. Złe wiadomości: – Każdy zabieg może oznaczać, że mózg wypłynie z krwią. Żona ma duży obrzęk i wysokie ciśnienie śródczaszkowe.

Do lekarza z dyktafonem

Gdy Rutkowscy słyszą, jak źle jest z Ewą, Beata porusza niebo i ziemię. W końcu umawia Tomasza w szpitalu MSWiA przy ul. Wołoskiej. W czwartek przyjmuje ich sam dyrektor Marek Durlik. Zgadza się przejąć pacjentkę z Czerniakowskiego.

Ale Czerniakowski nie chce wypuścić Ewy. Wicedyrektor szpitala Marek Tulibacki tłumaczy: – Przeniesienie żony jest niemożliwe. Musiałaby wyrazić na to zgodę.

Tomasz wybucha: – Ale przecież jest nieprzytomna! Niczego nie podpisze!

Wybiega ze szpitala. Naradza się telefonicznie z Beatą. Postanawiają podjąć kolejną próbę wyrwania Ewy z Czerniakowskiego. Tym razem na spotkanie z dyrektorem pójdą Tomasz, Beata, jej mąż i dodatkowy świadek – jego wspólnik.

Zabierają dyktafon, nagrywają negocjacje z ukrycia: – Wiemy, że środowisko lekarskie kryje swoje błędy. Baliśmy się, że bez świadków i nagrania dyrektor wszystkiego się wyprze.

Tulibacki najpierw nie chce przyjąć całej grupy, ale Tomasz nalega: bez świadków nie porozmawiają.

Zaczyna Beata: – Nie ma takiej prawnej możliwości, żeby pan odmówił wydania pacjentki.

Dyrektor oponuje: – Jest. Wskazania medyczne.

Beata naciska: – Jeżeli pan odmawia, to proszę to na piśmie. Ja wtedy idę do prokuratury z prośbą o nakaz.

Dyrektor nagle mięknie: – Pani mnie chyba nie zrozumiała. Nie widzę przeciwwskazań, by przewieźć pacjentkę, ale muszę porozmawiać z dyrektorem szpitala MSWiA.

Tajny informator

W czwartek ok. godz. 15 karetka wiezie Ewę na Wołoską. Lekarze powtarzają część badań, szybko stawiają diagnozę. Dyrektor Durlik dzwoni już o godz. 16.45: – Pani Ewa ma rozległy udar pnia mózgu.

Niestety, Piotr Orlicz, kierownik oddziału intensywnej terapii, podejrzewa śmierć pnia mózgu. Po czterech dniach – w poniedziałek – potwierdza to komisja lekarska. Następnego dnia zbiera się kolejna komisja. Diagnoza ta sama.

We wtorek 24 sierpnia po południu Ewa umiera. Tomasz jest z nią do ostatniej chwili.

Dopiero wtedy przypomina sobie, że w Szpitalu Czerniakowskim, gdy Ewa jeszcze żyła, podszedł do niego ktoś w kitlu i powiedział na boku: – Niech pan coś zrobi. W naszym szpitalu źle się dzieje.

Opowiada o tej rozmowie Rutkowskim. Oni odnajdują tego lekarza, spotykają się potajemnie. Słyszą: – Od piątku do poniedziałku w szpitalu nie było radiologa, który mógłby opisać prawidłowo zdjęcia z tomografu.

Beata znajduje rozporządzenie ministra zdrowia o szpitalnych oddziałach ratunkowych. Radiolodzy powinni w nich dyżurować na okrągło – a więc szpital łamał prawo.

Tajny informator wyciąga z systemu komputerowego szpitala opisy zdjęć, które po pięciu dniach od przyjęcia Ewy do Szpitala Czerniakowskiego redagowała radiolożka Katarzyna Karolak z pomocą prof. Jurkiewicza.

Z kolejnych wersji dokumentów wynika, że od godz. 11.46 we wtorek do godz. 9.14 w środę zmieniło się rozpoznanie. Pierwsza wersja mówi: „struktury mózgowia bez widocznych zmian ogniskowych”. Piąta, ostatnia wersja: „hypodensyjne obszary z zatarciem zróżnicowania struktur głębokich obu półkul mózgu”.

Co więcej, w kolejnych wersjach opisu zdjęć znikało krwawienie w mózgu. Jedna z pierwszych wersji mówi: „krew widoczna w komorze III”. Ostatnia: „nie uwidoczniono cech krwawienia wewnątrzczaszkowego”.

Beata Rutkowska: – Przypuszczam, że lekarze próbowali zatuszować fakt postawienia błędnej diagnozy i najprawdopodobniej dopuścili się próby fałszerstwa dokumentacji.

Beata idzie do prokuratury. – Prokuratorka słucha i ocenia, że mogło dojść do przestępstwa. Namawia, by szybko złożyć zawiadomienie, żeby mogli zabezpieczyć dowody. Składamy tego samego dnia w nocy faksem – opowiada.

Czasem mi wstyd, że jestem lekarzem

Z informatorem męża Ewy umawiam się z dala od szpitala, w kawiarni na pl. Konstytucji. Prosi o zachowanie nazwiska w tajemnicy:

– Boję się, że stracę pracę. Ale zgodziłem się zeznawać jako świadek. Nie mogę dłużej patrzeć obojętnie na to, co dzieje się w szpitalu. Panią Ewę można było uratować!

W ostatnich dwóch miesiącach mieliśmy cztery lub pięć przypadków zakrzepicy żylnej. Większość pacjentów zmarła.

Boję się, że do ich śmierci mogła przyczynić się ta polska bylejakość. Niedoświadczeni lekarze przyjmują pacjentów i stawiają pierwszą, kluczową diagnozę. Mamy weekend i nikt bardziej doświadczony się nie kwapi, żeby im pomóc.

Co z tego, że mamy nowoczesny sprzęt, którym chwalimy się w telewizji? Z pracy odeszli radiolodzy, dyrektor nie chciał się zgodzić na podwyżkę. Ci, co zostali, nie dają rady dyżurować całą dobę. W weekend nie ma nikogo, kto może opisać zdjęcia tomografu.

Czasem mi wstyd, że jestem lekarzem. Część z nas zapomina o przysiędze Hipokratesa – po pierwsze: nie szkodzić. Może po śmierci pani Ewy coś się w końcu w naszym szpitalu, w Polsce zmieni?

Chcę wierzyć, że zrobiliśmy wszystko

Czy lekarze Szpitala Czerniakowskiego uważają, że zrobili wszystko, by ratować Ewę?

Dyrektor Leszek Wójtowicz: – Chcę wierzyć, że moi koledzy zrobili wszystko.

Wicedyrektor Tulibacki: – Wciąż zadaję sobie to pytanie. To był wyjątkowo trudny przypadek. Doświadczeni radiolodzy mówili, że widzieli takie tylko w książkach. Myślę, że nic więcej nie można było zrobić. Trafiła do nas za późno.

Dlaczego młodzi lekarze dyżurujący w oddziale ratunkowym nie mają wsparcia doświadczonych kolegów?

Tulibacki: – Każdy młody lekarz musi mieć trzy dyżury w miesiącu. W razie wątpliwości może zadzwonić do konsultantów. Tak było w tym wypadku.

Czy to normalne, że zdjęcie z tomografu konsultuje się, oglądając je w komórce?

Wójtowicz: – Zdjęcie przesyła się MMS-em, ale odczytuje się na komputerze, można sobie powiększyć. Jeśli są wątpliwości, konsultant przyjeżdża do szpitala.

Prof. Jurkiewicz: – Byłem 251 km od Warszawy, nie mogłem przyjechać. Zdjęcie oglądałem w komórce. Tak się robi, kiedy nie ma innej możliwości. Ja się czuję za opis odpowiedzialny. Lekarz może do mnie też zadzwonić i tylko opisać zdjęcie, ale zamiast tego lepiej chyba, kiedy wyśle MMS-a.

Czy profesor ma sobie coś do zarzucenia?

– Oczywiście, trzeba przeanalizować przyczyny choroby i zastanowić się w gronie lekarzy, czy można było postąpić inaczej. Ale robi się tak w każdym trudnym przypadku. Więcej na tym etapie nie mogę powiedzieć, obowiązuje mnie tajemnica lekarska.

Nie potrafię przejść obojętnie

Wczoraj do męża Ewy zadzwonili kolejni pracownicy Szpitala Czerniakowskiego. Powiedzieli, że grupa lekarzy chce opowiedzieć o nieprawidłowościach, które mogły mieć wpływ na śmierć Ewy: – Nie chcemy odpowiadać karnie za błędy dyrekcji.

Przyczyna śmierci Ewy wciąż jest zagadką, więcej będzie wiadomo po sekcji.

Andrzej Rutkowski wynajął kancelarię prawną, która ma kontynuować prywatne śledztwo w sprawie jego pracownicy i walczyć o odszkodowanie dla męża i córki Ewy.

Beata Rutkowska: – Nie znałam dobrze Ewy, zaangażowałam się w to z czystej potrzeby ukarania winnych. Jak widzę, że dzieje się coś złego, to nie potrafię przejść obojętnie. Chcę tego samego nauczyć moje dorastające córki.

Warszawa: Szokująca śmierć w szpitalu.

To jedna z najbardziej bulwersujących spraw, jakie ostatnio wydarzyły się w warszawskich szpitalach. 45-letnia Ewa Trautman w piątek zasłabła na ulicy. Ktoś zadzwonił po karetkę. Ewa trafiła do Szpitala Czerniakowskiego. Tam zrobiono jej tomografię, ale aż do wtorku nie opisano wyniku badań, bo… radiolog skończył pracę w piątek o 14. W tym czasie kobieta, ukochana żona Tomasza i matka Oli, umierała na szpitalnym łóżku.

– Moja żona zmarła przez bylejakość warszawskich lekarzy. Przez nich straciłem żonę, a moja córka jest sierotą – to dramatyczne i pełne bólu wyznanie to słowa Tomasza Trautmana, który historię śmierci swojej ukochanej żony opisał w rozmowie z dziennikarzami „Gazety Wyborczej”. Wcześniej o tej bulwersującej śmierci informowała stacja TVN.

Ewa Trautman zasłabła na ulicy. Miał pecha, bo zły los dopadł ją 13 sierpnia w piątek po południu. A wtedy w wielu szpitalach panuje już atmosfera „fiesty i maniany”. W szpitalach zostają okrojone zespoły, personel udaje się na weekend, a część obowiązków zostaje odłożona na potem.

Pacjentce wykonano badanie tomograficzne na drogim sprzęcie, ale okazało się, że radiolog, który może je opisać, o godz. 14 skończył pracę. Lekarka na dyżurze sama musiała rozpoznać wyniki, chociaż dopiero zaczyna specjalizacje neurologiczną. Nie ma jeszcze 30 lat. Komórką zrobiła zdjęcie wyników i wysłała MMS do 71-letniego prof. Jerzego Jurkiewicza. Ten ma podpisaną umowę na konsultację trudnych przypadków ze Szpitalem Czerniakowskim. Profesor do szpitala nie przyjechał. Nie wiadomo też, co poradził lekarce, ale ta wpisała do karty pacjentki „niezakwalifikowana do leczenia operacyjnego” – pisze „Gazeta Wyborcza”.

Pan Tomasz dowiedział się, że jego żona miała prawdopodobnie atak padaczki (nigdy na nią nie chorowała) i ma neuroinfekcję. W sobotę stan Ewy pogorszył się. Kobieta stracił przytomność.

Ostatecznie jej badanie zostało opisane dopiero we wtorek! Kobieta umierała w tym czasie na szpitalnym łóżku. Rodzina załatwiła jej przeniesienie do innego szpitala – MSWiA. Szpital Czerniakowski nie chciał jednak wydać pacjentki! Rodzina postawiła jednak na swoim. Tyle, że na ratunek było już za późno. W szpitalu MSWiA szybko rozpoznano u chorej śmierć pnia mózgu. Ewa zmarła we wtorek 24 sierpnia.

Z Tomaszem Trautmanem skontaktował się pracownik Szpitala Czerniakowskiego. Z tym człowiekiem rozmawiali też dziennikarze „Gazety Wyborczej”. Na razie prosi o tom by nie podawać jego nazwiska. Ale będzie zeznawać w sądzie. – Boję się, że stracę pracę, ale zgodziłem się zeznawać jako świadek. Nie mogę dłużej patrzeć na to, co dzieje się w szpitalu. Sądzę, że panią Ewę można było uratować – mówi pracownik szpitala Czerniakowskiego.

Po rozmowie z FAKT.PL w sprawę obiecała się zaangażować osobiście minister zdrowia Ewa Kopacz. – Wiem, że samorząd bada tę sprawę. Ale nasz departament kontroli też przeprowadzi jej analizę. Mi samej jest bardzo przykro. Mi jako lekarzowi. Bo wiem, co czuje lekarz, który traci pacjenta. I mam nadzieję, że lekarze, którzy leczyli tę pacjentkę, czują się podobnie, niezależnie od tego, czy popełnili błąd czy nie, bo to wykaże odpowiednie postępowanie. Będę też chciała osobiście wziąć udział w wyjaśnieniu tej sprawy – mówi nam Ewa Kopacz.

fakt.pl

Strzegom: Obecny burmistrz w czasie stanu wojennego pobił bezbronnego nauczyciela

Był to zwykły dzień 1982 roku, w jednej ze szkół podstawowych nieopodal Strzegomia trwały prawie normalne lekcje. Normalne jak na stan wojenny, ale nic nie wskazywało jak tragicznie ten dzień skończy się dla jednego z nauczycieli. Nauczyciel , człowiek wielkiej kultury i wiedzy miał w swojej klasie wiele cennych zbiorów dotyczących Jana Pawła II, historii Polski, walki o wolności i niepodległość. Ale ten dzień jeszcze się nie skończył, a dla pewnego Milicjanta ze Strzegomia dopiero się zaczynał.

W pewnym momencie pod szkołę podjechała Milicyjna Nyska, wysiadło z niej kilku funkcjonariuszy, od razu udali się do gabinetu historycznego. Tam  nauczyciela, na dzień dobry dostał w twarz tak że się przewrócił, następnie zaczęło się czyszczenie gabinetu. Milicjant Markiewicz –  obecny burmistrz Strzegomia – zaczął niszczyć najpierw albumy poświęcone Janowi Pawłowi II. Wyrywał kartki, deptał zdjęcia, wycierał w nie buty, gniótł i rwał w chorym szale wszystko co trafiło mu pod ręce. Kiedy gabinet został już zniszczony, przyszedł czas aby zając się przerażonym nauczycielem. Został zakuty w kajdanki, dostał jeszcze raz w twarz aby dobrze zapamiętał kto jest tu władzą. Kiedy leżał na ziemi Milicjant Markiewicz – tak, tak drogi czytelniku to obecny burmistrz Strzegomia – zaczął go kopać i okładać pałką. Trwało to dobrą chwilę, masakrowanie leżącego człowieka widać, przynosiło Milicjantowi wiele satysfakcji. Kiedy zakończyła się ta gehenna niewinnego i bezbronnego nauczyciela, okazało się że ma uszkodzony kręgosłup. Jest wrakiem człowieka, który nie ucierpiał przez bliżej nie sprecyzowany stan wojenny, działania SB czy ZOMO. Nauczyciel ten ucierpiał tylko i wyłącznie „dzięki” Milicjantowi Lechowi Markiewiczowi – który obecnie jest burmistrzem Strzegomia.

Pomimo wielokrotnych, prób skontaktowania się z burmistrzem Lechem Markiewiczem, był on dla nas nieuchwytny. Kiedy udało się nam jednak przez sekretariat umówić na spotkanie w sprawie pobicia z 1982 roku – burmistrz kategorycznie odmówił komentarza i zakończył rozmowę.

Fakst Strzegomski okładka

Drogi burmistrzu Lechu Markiewiczu, Milicjancie który w1982 roku pobiłeś bezbronnego człowieka; zlituj się nad miastem i jego mieszkańcami. Jesteś zakałą, nikczemnym małym człowiekiem, który raz na zawsze powinien z historii tego miasta zniknąć.

Burmistrz nigdy nie przeprosił pobitego nauczyciela, co więcej później jako urzędnik nadal starał się udowodnić swoją wyższość nad biednym schorowanym człowiekiem. Jak też wiemy wszyscy, skłonności burmistrza do bicia nie wygasły wraz z wiekiem i awansem; wszyscy pamiętamy historię sprzed 4 lat, kiedy burmistrz naruszył nietykalność cielesną drugiego człowieka – młodego chłopaka w czasie wyborów. Trudno zatem oczekiwać jakiejś wielkiej zmiany, trudno się tez dziwić radnym, że biorą przykład ze swojego szefa i bija sąsiadów.

L.Cyfer