Sędzia z zarzutami dyscyplinarnymi do resortu sprawiedliwości

Zarzut przewlekłości aż w 82 prowadzonych sprawach, niestosowanie się do zaleceń prezesa sądu, uchybienie godności urzędu sędziego. Mimo to praca w ministerstwie i podwójna pensja.

Mowa o sędzim Sądu Rejonowego w Olsztynie Tomaszu Koszewskim. Postępowanie dyscyplinarne przeciwko niemu zastępca rzecznika dyscyplinarnego wszczął pod koniec zeszłego roku. Nadal jest ono w toku. Tymczasem sędzia 18 czerwca br. został delegowany przez ministra sprawiedliwości do wykonywania czynności w podległym mu resorcie. Miał tam pracować do 17 grudnia br. Wczoraj okazało się jednak, że okres delegacji został sędziemu Koszewskiemu skrócony do 30 września br. Taką informację podało biuro prasowe MS po kilku dniach od zadania przez DGP pytań na temat okoliczności sprowadzenia sędziego do pracy w resorcie. Nie podano powodów takiej decyzji ministra.

– Sytuacja jest wprost niewiarygodna. To skandal, że dopiero interwencja dziennikarza spowodowała, że podjął on jedyną właściwą decyzję i skrócił okres delegacji sędziemu, na którym ciążą tak poważne zarzuty dyscyplinarne – komentuje Beata Morawiec, sędzia Sądu Okręgowego w Krakowie, prezes Stowarzyszenia Sędziów Themis.
Zarzuty i skargi

Wszczęcie postępowania dyscyplinarnego przeciw sędziemu Tomaszowi Koszewskiemu potwierdza Piotr Schab, rzecznik dyscyplinarny.

– Zarzuty dotyczą naruszenia wymogów w zakresie sprawności postępowania sądowego w 82 sprawach, niestosowania się do poleceń nadzorczych oraz uchybienia godności sprawowanego urzędu – wylicza rzecznik.

Od sędziów sądu, w którym orzekał Koszewski, słyszymy, że przez ponad rok nie podejmował on żadnych czynności w sprawach. A prezes Sądu Okręgowego w Olsztynie ma ponoć „obszerną teczkę ze skargami sąsiadów na zakłócanie przez sędziego Koszewskiego porządku domowego i ciszy”. DGP zapytał o to prezesa SO w Olsztynie, nadal czekamy na odpowiedź.

Co istotne, gdy minister podejmował decyzję o delegowaniu sędziego Koszewskiego do MS, w gmachu przy Al. Ujazdowskich musiano wiedzieć o zarzutach. Biuro prasowe resortu poinformowało bowiem, że „odpis postanowienia Zastępcy Rzecznika Dyscyplinarnego przy Sądzie Okręgowym w Olsztynie z 8 grudnia 2017 r. SD 14/17 o wszczęciu postępowania dyscyplinarnego przeciwko Tomaszowi Koszewskiemu – sędziemu Sądu Rejonowego w Olsztynie – wpłynął do Ministerstwa Sprawiedliwości 3 stycznia 2018 r.”. Czyli sześć miesięcy przed delegowaniem go do resortu.
Oburzenie środowiska

Sytuacja nie dziwi Krystiana Markiewicza, prezesa Stowarzyszenia Sędziów „Iustitia”.

– Tak się jakoś składa, że część sędziów, którzy przebywają na delegacjach w resorcie sprawiedliwości, ma albo prawomocne wyroki skazujące sądów dyscyplinarnych, albo postępowania dyscyplinarne w toku – zauważa.

Jako pierwszy i koronny przykład podaje wiceministra sprawiedliwości Łukasza Piebiaka, który został uznany za winnego prowadzenia wykładów bez zgody prezesa swojego sądu.

Markiewiczowi wtóruje Beata Morawiec.

– Przypadek sędziego Koszewskiego tylko potwierdza to, w jaki sposób minister dobiera kadry, które później pracują nad tzw. reformą sądownictwa. W środowisku mówi się nawet, że posiadanie choć jednej dyscyplinarki jest warunkiem koniecznym do tego, aby otrzymać delegację do resortu – ironizuje krakowska sędzia.

Delegacja do MS jest odbierana w środowisku sędziowskim jako swego rodzaju wyróżnienie, nagroda. Sędzia delegowany otrzymuje bowiem podwójną pensję (jedną ze swojego sądu, drugą z resortu), no i w okresie delegacji nie orzeka, a jego sprawy trafiają do referatu innych sędziów. Tak też było w przypadku sędziego Koszewskiego.

Referat, jaki zostawił po sobie Koszewski, jak słyszymy w jego sądzie, był w opłakanym stanie.

– Dziesiątki spraw leżały. W wielu od momentu ich wpływu sędzia Koszewski nie podjął żadnej czynności. A później poszedł na delegację i cały ten bałagan spadł na pozostałych sędziów, pomiędzy których rozdysponowano sprawy z jego referatu – żali się jeden z orzekających w olsztyńskim sądzie.
W gąszczu niedomówień

Ministerstwo Sprawiedliwości nie udzieliło informacji na temat tego, do jakiego wydziału w resorcie trafił sędzia Koszewski ani czym się zajmował w czasie delegacji.

Do całej sytuacji nie odniósł się sam zainteresowany, pomimo że, za pośrednictwem biura prasowego MS, pytaliśmy, czy chce zabrać głos i odnieść się do zarzutów stawianych mu przez rzecznika dyscyplinarnego.

Jeden z sędziów zwraca nam natomiast uwagę na fakt, że Koszewski orzeka w sądzie, którym obecnie kieruje Maciej Nawacki. Zastąpił on na stanowisku prezesa SR w Olsztynie Adama Barczaka, który został odwołany przez ministra sprawiedliwości w kontrowersyjnym trybie. Nota bene to właśnie Barczak był autorem poleceń nadzorczych, do których, jak twierdzi zastępca rzecznika dyscyplinarnego, Koszewski się nie stosował. Nawacki przyjął ministerialną propozycję pokierowania olsztyńskim sądem pomimo apeli stowarzyszeń sędziowskich, aby nie obejmować funkcji po wyrzucanych kolegach. Sędzia Maciej Nawacki, także wbrew wezwaniom środowiska, wystartował w wyborach i został wybrany do nowej, kształtowanej przez polityków Krajowej Rady Sądownictwa.

gazetaprawna.pl

„Dyżurna prokuratura” od pobicia kobiet. Nie pierwszy raz umarzała niewygodne dla PiS sprawy

„Dyżurna prokuratura” – tak o decyzjach prokurator Magdaleny Kołodziej ze stołecznej Prokuratury Okręgowej mówi lider PO Grzegorz Schetyna. Dziennikarze przypominają, że w ostatnich miesiącach Kołodziej umarzała kontrowersyjne postępowania.

Kilka dni temu informowaliśmy o prokuratorskim umorzeniu śledztwa ws. pobicia kobiet podczas organizowanego przez narodowców Marszu Niepodległości 11 listopada ubiegłego roku.

Według prokurator Magdaleny Kołodziej z Prokuratury Okręgowej w Warszawie szarpanie, uderzanie i wyzywanie kobiet było „okazywaniem niezadowolenia” przez uczestników marszu. RMF FM podało, że prokuratura nie zidentyfikowała i nie przesłuchała podejrzanych.

Sala Kolumnowa i przepustki do Sejmu

Jak się okazuje, tam sama prokurator w lipcu tego roku umorzyła postępowanie w sprawie kryzysu sejmowego w grudniu 2016 r., kiedy decyzją marszałka Sejmu poseł PO Michał Szczerba został wykluczony z obrad, a te po blokadzie mównicy zostały przeniesione do Sali Kolumnowej.

Jak informował w lipcu Onet.pl, prokurator Kołodziej nie zgadzała się z zarzutami opozycji o łamaniu prawa przez PiS. W uzasadnieniu stwierdzała, że to opozycja „zakłócała prace Sejmu” i prowokowała marszałka. Wznowienie śledztwa mimo tej decyzji nakazał wówczas sędzia Igor Tuleya.

„Fakty” TVN przypominają, że Magdalena Kołodziej odmówiła wszczęcia postępowania w sprawie zakazu wydania dziennikarzom jednorazowych wejściówek do Sejmu w trakcie protestu osób niepełnosprawnych. Przekonywała w uzasadnieniu, że nie było to „utrudnianiem czy tłumieniem krytyki prasowej”.

– Tu nie ma przypadku. To jest, niestety, dyżurna prokuratura – komentował w rozmowie z reporterem „Faktów” lider PO Grzegorz Schetyna. Prokuratura odmówiła „Faktom” komentarza.

Więcej: http://wiadomosci.gazeta.pl/wiadomosci/7,114884,23922497,prokurator-kilkukrotnie-umarzala-sprawy-niewygodne-dla-prawicy.html#BoxNewsImg&a=66&c=96

Oskarżyciel Piaseczny skarży Polskę do Strasburga. Bo nie pozwolono mu zostać sędzią. W tle pismo Święczkowskiego

Prokurator Andrzej Piaseczny, któremu prezydent Andrzej Duda odmówił w czerwcu 2016 r. powołania na stanowisko sędziego, wniósł skargę, do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka.

Podobne skargi wniosło także kilku sędziów. Sprawa Piasecznego jest jednak wyjątkowa – interweniował w niej osobiście prokurator krajowy Bogdan Święczkowski. Czy miał prawo wypowiadać się w sprawie nominacji sędziowskiej?

– Z całą pewnością jest to niedopuszczalne – ocenia prof. Marek Chmaj, który reprezentuje prokuratora w sprawie przed trybunałem.

Prokurator Piaseczny a sprawa Święczkowskiego i Ocieczka

Piaseczny przez lata pracował w wydziale śledczym warszawskiej prokuratury okręgowej. Po zawiadomieniu ABW w 2008 r. prowadził przez dwa lata sprawę ewentualnego przekroczenia uprawnień przez prokuratorów Święczkowskiego oraz Grzegorza Ocieczka (dziś wiceszef CBA).

Chodziło o ich działalność w 2007 r. – Święczkowski był wówczas szefem ABW, a Ocieczek jego zastępcą. Podejrzewano, że obaj zmuszali podległych im funkcjonariuszy Agencji do nielegalnego podsłuchiwania Wojciecha Brochwicza, adwokata i byłego wiceszefa kontrwywiadu Urzędu Ochrony Państwa. W ten sposób chciano ponoć rozpracować jego kontakty z politykami PO.

Aby pociągnąć Święczkowskiego i Ocieczka do odpowiedzialności, konieczne było uchylenie im prokuratorskiego immunitetu. Na to nie zgodził się jednak w 2010 r. koleżeński sąd dyscyplinarny. Piaseczny stracił sprawę, a kolejny prokurator ją umorzył.

Prokurator chce zostać sędzią

W 2015 r. Piaseczny zdecydował się na przejście do zawodu sędziego. Po wygranym konkursie Krajowa Rada Sądownictwa przedstawiła prezydentowi jego kandydaturę. Uzasadniała, że „posiada duże i różnorodne doświadczenie oraz wysokie kwalifikacje zawodowe”. Pozytywne opinie Piasecznemu wystawili jego przełożeni w prokuraturze oraz sędzia wizytator od spraw karnych. Na „tak” w sprawie jego przejścia do sądownictwa były także organy samorządu warszawskich sędziów.

W czerwcu 2016 r. prezydent Andrzej Duda odmówił jednak kilku osobom powołania na stanowiska sędziowskie. Wśród nich znalazł się także Piaseczny.

Miesiąc przed decyzją Dudy prokurator krajowy Bogdan Święczkowski napisał list do Andrzeja Dery z Kancelarii Prezydenta. Wrócił w nim do sprawy z 2010 r. prowadzonej przez Piasecznego i przypomniał, że „Analiza materiałów (…) potwierdziła bezzasadność kierowanych wniosków o uchylenie immunitetu w stosunku do prokuratora Bogdana Święczkowskiego oraz prokuratora Grzegorza Ocieczka”. Święczkowski tłumaczy, że materiały ze sprawy są niejawne. Ale zaznacza, że następca Piasecznego sprawę umorzył i jego decyzję utrzymał w mocy sąd.

– To pismo składane „bez żadnego trybu”. Opiniowanie i ocena kandydata na sędziego odbywa się tylko na etapie KRS – mówi jeden z prokuratorów.

Piaseczny, który ma tytuł prokuratora prokuratury okręgowej, został delegowany do Prokuratury Rejonowej Warszawa-Mokotów. Pod decyzją o delegacji podpisał się… Bogdan Święczkowski.

Piaseczny (podobnie jak kilku innych niepowołanych przez Andrzeja Dudę sędziów) złożył skargę do Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego w Warszawie. Pod koniec grudnia 2016 r. sąd ją odrzucił. Uznał, że kompetencja prezydenta RP – zarówno w zakresie powołania do pełnienia urzędu na stanowisku sędziego, jak i odmowy powołania – jest specjalną prerogatywą prezydenta RP jako głowy państwa. Stanowiska sądu pierwszej instancji podtrzymał Naczelny Sąd Administracyjny.

Niepowołani wnieśli skargę do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka. Podnoszą, że spełnili wszystkie wymagania ustawowe, przeszli procedurę kwalifikacyjną, zatem – w ich ocenie – prezydent nie miał prawa arbitralnie odmówić im nominacji. Zarzucają, że uniemożliwiono im dostęp do służby publicznej. Do tego sądy odmówiły im merytorycznego rozstrzygnięcia ich spraw.

gazeta.pl

Prokuratura idzie w zaparte. Kolejny ekspert mówi „plagiat”

Prokuratura Krajowa odmówiła wszczęcia postępowania przygotowawczego przeciw Aldonie Lemie i Beacie Marczak – śledczym, które popełniły wielokrotny plagiat w piśmie do Sejmu. Jako powód podano „brak znamion czynu zabronionego”. Broniąca „swoich” (prok. Lema jest delegowana do PK, prok. Marczak to zastępca Prokuratora Generalnego) decyzja jest jawnie sprzeczna z opiniami ekspertów prawa autorskiego, wprost mówiącymi o złamaniu prawa.

O wykorzystaniu w skierowanym do Sejmu wniosku ws. zatrzymania i aresztowania Stanisława Gawłowskiego kilkudziesięciu fragmentów cudzych prac piszemy już od kilku tygodni. Pierwsze były przedstawione przez prok. Lemę jako swoje słowa nieżyjącego toruńskiego karnisty, prof. Andrzeja Marka. Potem odkryliśmy fragmenty przepisane żywcem także z komentarzy prof. Dariusza Świeckiego, sędziego Izby Karnej Sądu Najwyższego. Kolejne odkrycia to fragmenty prac pod redakcją dra Damiana Flisaka oraz przedstawione jako swoje fragmenty komentarza do prawa autorskiego pod redakcją prof. Ryszarda Markiewicza – jak na ironię dotyczące właśnie istoty plagiatu.

Czytaj więcej na http://www.rmf24.pl/

„Newsweek”: Prezes PiS interweniował ws. zięcia Lecha Kaczyńskiego

Jarosław Kaczyński pytał Zbigniewa Ziobrę, dlaczego mąż jego bratanicy został zatrzymany akurat w czasie kampanii parlamentarnej oraz dlaczego nie wolno mu wyjeżdżać z Polski – ustalił „Newsweek”.

W najnowszym „Newsweeku” przeczytamy o kulisach śledztwa przeciwko byłemu mężowi Marty Kaczyńskiej Marcinowi Dubienieckiemu. Były zięć nieżyjącego Lecha Kaczyńskiego jest podejrzewany o kierowanie grupą przestępczą, która wyłudziła 14 milionów z Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych. Mężczyzna spędził 14 miesięcy w areszcie, ciąży na nim też zakaz wyjeżdżania z kraju.

Dubieniecki miał powiedzieć „Newsweekowi”, że kiedy prosił o uchylenie zakazu, prokurator sugerował mu, że „dobrze by było, gdyby takie polecenie przyszło z samej góry”. Tego samego dnia prezes PiS Jarosław Kaczyński miał wysłać pismo do Zbigniewa Ziobry, w którym pytał m.in. o powody zatrzymania Dubienieckiego w czasie kampanii parlamentarnej, o powody nałożenia na niego zakazu wyjazdu za granicę i o „wytwarzanie dokumentów mogących obciążyć jego najbliższych”.

Według „Newsweeka” na pytania odpowiedział Bogdan Święczkowski. Prokuratura odmówiła pokazania pisma, ale przekonuje, że Święczkowski nie ujawnił żadnych informacji ze śledztwa. Tygodnik przyjrzał się też osobie Barbary Pankiewicz – sędzi, która trzykrotnie – co w praktyce zdarza się bardzo rzadko – orzekała ws. aresztu dla podejrzanego.

gazeta.pl

Policjanci z Nysy z zarzutami przekroczenia uprawnień. „To były pojedyncze zdarzenia”

Prokuratorzy z Opola prowadzą śledztwo w sprawie czterech policjantów z Nysy. – Zarzuty dotyczą przekroczenia uprawnień i innych przestępstw mających miejsce w toku wykonywania czynności służbowych – informują prokuratorzy. Na razie nie ujawniają czy policjanci przyznali się do winy.

Czterech funkcjonariuszy z KPP w Nysie zatrzymali we wtorek policjanci na polecenie prokuratury. Mundurowi pracowali w wydziale kryminalnym. Usłyszeli już zarzuty. – Dotyczą one takich zachowań jak: wywieranie nacisków podczas przesłuchań, zatajanie faktów, sugerowanie treści zeznań, przyjęcie obietnicy korzyści majątkowej i ujawnienie informacji z postępowanie – wylicza Lidia Sieradzka z prokuratury okręgowej w Opolu.

Policja czeka na krok prokuratury

Jak podkreśla Sieradzka „były to pojedyncze zdarzenia”. Według prokuratorów nie było to działanie zorganizowanej grupy przestępczej. Na razie śledczy nie ujawniają czy policjanci przyznali się do winy. W biurze prasowym komendy wojewódzkiej policji w Opolu zapytaliśmy czy funkcjonariusze zostali zawieszeni w pełnieniu obowiązków służbowych. – Za wcześnie, by o tym mówić. Czekamy na oficjalne stanowisko prokuratury w tej sprawie – powiedział podinsp. Jarosław Dryszcz z KWP w Opolu.

tvn24.pl

Głupia sprawa

Dostał dożywocie i przesiedział 12 lat za morderstwo, którego nie popełnił: – Ratował mnie Spinoza, Leibniz, Marek Aureliusz. I Horacy ze swoim nihil mirari. Niczemu się nie dziwić.

Piszę do Ciebie ten list od piętnastu lat. Każdego dnia rozmawiam z Tobą w myślach.

Od 12 stycznia 1999 roku. Pamiętasz? Byłeś chory, mama i ja pojechaliśmy z Tobą do lekarza. Ale zapomnieliśmy Twojej książeczki zdrowia i musiałem wrócić do domu. Wszedłem do salonu, akurat zadzwonił telefon. Stał na parapecie, więc rozmawiałem przy oknie. I nagle zobaczyłem uzbrojonych facetów w kominiarkach przeskakujących przez płot. Wybiegłem, żeby nie zastrzelili Tesy, naszego półrocznego psa, ale już leżał we krwi. Krzyknąłem: Jestem nieuzbrojony! Nie będę stawiał oporu! Skuli mnie bez żadnych wyjaśnień. Nie czułem strachu, myślałem: jakaś pomyłka. Dopiero na komendzie w Gdańsku usłyszałem od prokuratora: „Jest pan oskarżony o zabójstwo na zlecenie”.

Tego dnia widziałem Cię ostatni raz.

Przez następne 12 lat, 3 miesiące i 9 dni pozostałeś dla mnie czterolatkiem, który zasypiał mi na klacie. Dwanaście, trzy, dziewięć i Twoje imię – taki adres mailowy wymyśliłem sobie, kiedy mnie wypuścili w XXI wieku.

Numer dwa

Aresztowanie nie wywarło na mnie większego wrażenia. Wiedziałem, że nikogo nie zabiłem, i w duchu drwiłem z niekompetencji policji. Wytypowali przypadkowego chłopaka i wysłali po niego brygadę antyterrorystyczną. To mogło budzić tylko śmiech.

Następnego dnia zaprowadzili mnie na okazanie. Ustawili nas w pomieszczeniu z lustrem fenickim: kilku facetów na tle białej ściany. Przez mikrofon mówili, co mamy robić. Obróć się w prawo, obróć się w lewo, przejdź się po sali. Okazanie się skończyło i prokurator przyniósł mi protokół. Iwona C., naoczny świadek zabójstwa, jako sprawcę zbrodni wskazała numer dwa.

Ja byłem numerem dwa. Kolana mi zmiękły, w gardle urosła klucha. Zacząłem gorączkowo myśleć: o co chodzi?!

Nic się nie stało

A w skrócie chodziło o to. 28 grudnia 1998 roku, przedpołudnie, Gdańsk. Adam Kwaśny, instruktor jazdy konnej, jedzie samochodem ze swoją partnerką Iwoną do klubu jeździeckiego. Ostatni odcinek trasy to wąska polna droga. Z naprzeciwka nadjeżdża samochód. Auta ocierają się, po czym się zatrzymują. Z obu samochodów wysiadają kierowcy. Jeden (Adam Kwaśny) mówi: „Nic się nie stało”. Drugi wyjmuje pistolet i strzela mu w głowę.

Iwona również wysiada i widzi z bliska, jak jej kochanek zostaje zabity. Widzi też, że w samochodzie mordercy siedzi drugi mężczyzna. Iwona jest byłą konkubiną Mariusza Nawrockiego (brata jednego z najbogatszych Polaków). Ma z nim dwie córki.

Oskarżone zostają trzy osoby: Mariusz Nawrocki pseudonim „Gajowy” – który zlecił zabójstwo (był zazdrosny o Iwonę, nie mógł się pogodzić z tym, że odeszła). Adam Sienkiewicz ps. „Siena” – za pośredniczenie między zleceniodawcą a sprawcą (organizował samochód, broń, zabójców). Ja: Czesław Kowalczyk ps. „Czester” – za dokonanie zabójstwa. Tylko że ja byłem niewinny, a ksywkę wymyśliła mi Twoja mama, bo oboje nie przepadaliśmy za imieniem Czesław.

Jak porwany

Pamiętam taką scenę: wiozą mnie z izby zatrzymań w Gdańsku nie wiadomo dokąd. Prokurator już postawił mi zarzut. Jedziemy pod górę, przez okno radiowozu widzę las i myślę: to pewnie jeden z ostatnich widoków na wolności. Co najmniej rok minie, zanim się wyjaśni, że jestem niewinny.

Nałożyli mi enkę, czyli piętno szczególnie niebezpiecznego przestępcy. Od tej pory otaczali mnie antyterroryści i siedziałem tylko na oddziałach o największym rygorze: Słupsk, Gdańsk, krótko Warszawa, długo Sztum. Więzienie w więzieniu.

To nie Czesław K. zabił w 1998 r. trenera jeździectwa: Gangster już nie kłamie?

Najgorsze były początki. Czułem się, jakbym został porwany. W Słupsku na ence siedziałem dwa miesiące bez żadnego przesłuchania. To jest tak: nie wiesz, co się dzieje. Jakby ktoś walnął cię w tył głowy. Nie masz żadnej możliwości działania. Żadnego telefonu do rodziny, jak na filmach, bo jesteś w areszcie śledczym i mógłbyś mataczyć. Aha, mogę pisać listy, ale przysługuje mi jeden znaczek w miesiącu. Pieniędzy nie mam, bo wszystko zabrali, nawet slipy. Piszę pisma: przesłuchajcie mnie, nic nie zrobiłem! W tym czasie prokurator gromadzi dowody, ale nie ma obowiązku informować mnie o postępach w śledztwie. Non stop myślę: co robić? Zasypiam na chwilę i budzę się z pytaniem: jak udowodnić, że jestem niewinny? Kto może mi pomóc?

Inaczej niż w kinie

Jak ludzie słyszą: „siedział za morderstwo, którego nie popełnił”, od razu widzą film „Skazany na Shawshank”. Wyobrażają sobie, jak walczę o przetrwanie wśród przestępców – na spacerniaku, stołówce, w łaźni, przy pracy. Tylko że ja przez pięć lat siedziałem w celi sam. 24 godziny na dobę sam. Na spacerniaku sam. Pięć lat nie oglądałem swojej twarzy.

Najdłużej byłem w Sztumie. Cela wąska jak kiszka. Siedem kroków długości, a na szerokość: jak rozpostarłem ramiona, z obu stron dotykałem ścian całymi dłońmi. Wejście: najpierw grube stalowe drzwi typu sejf. Dalej krata z otworem do wydawania posiłków (niewielki, głowy nie zmieścisz). Po prawej stronie kibel i umywalka, dalej ścianka, która ma chronić przed zarazkami resztę celi. Tuż za nią taboret i stolik, przy którym jem, piszę i czytam. U góry szafka. Dalej prycza. Każdy mebel przytwierdzony na stałe do podłogi lub ściany. Siennik tak ciężki, że niektórzy ćwiczyli nim jak sztangą (jak się później dowiedziałem). Na końcu, naprzeciw drzwi, piwniczne okienko na wysokości oczu (bo oddział jest w podziemiach). Niewielki z niego pożytek, bo otwiera je i zamyka automatycznie klawisz z dyżurki, więc ciągle jest zimno i wilgotno. A widać przez nie tylko mur.

I najważniejsze: nad wejściem jest kamera, która obejmuje całą celę. Powyżej żarówka za siatką. Leżeć na pryczy możesz tylko twarzą w jej stronę, więc cały czas świeci w oczy. 24 godziny na dobę. Śpisz przy świetle, bo strażnicy cały czas muszą widzieć, co robisz (również na kiblu). Jak kładziesz się tak, żeby nie raziło, albo zakrywasz głowę kołdrą, klawisz od razu przywołuje Cię do porządku przez interkom. W dzień możesz się położyć na pryczy, ale nie możesz się przykryć.

Od apelu o godz. 6.30 do apelu o 18.00 puszczają Radio Maryja. Na cały regulator – tak, że kawa w kubku wpada w rezonans i powierzchnia drży jak przy trzęsieniu ziemi. Dzień w dzień przez trzy lata. Nie, w areszcie nie można mieć stoperów.

Któregoś dnia wyciągnąłem się na łóżku, a zapomniałem zamknąć szafkę nad stołem. I nagle mnie olśniło! Otwarte drzwiczki rzucały cień na moją głowę na pryczy! Światło przestało mnie razić, a kamera wciąż widziała moją twarz. Trzy lata mi zajęło dojście, że można tak zrobić – bez uszczerbku dla regulaminu.

Ślady

Posiłki jadłem z Tobą. Ustawiłem sobie cztery zdjęcia, które przysłała mi mama. Skleiłem je nalepkami z opakowań jedzenia z kantyny, np. z płatków. I zrobiłem ołtarzyk. Oparłem o ścianę i siadałem naprzeciwko. Ja jadłem i Ty jadłeś. Na jednym zdjęciu masz cztery latka i niebieską bluzę, którą Ci kupiłem. Z wiewiórką, sową i zajączkiem. Na lewej ręce opierasz głowę, w prawej trzymasz widelec. Na talerzu z napisem „Przedszkole” niedojedzona czerwona kapusta i ziemniaki. Na drugim zdjęciu jesteś trochę starszy i mrużysz oczy od słońca. Uśmiechasz się znad kiełbasy z rożna. Wyglądasz identycznie jak ja w dzieciństwie: słomiany blondynek z niebieskimi oczyma.

Jak klawisze robili kipisz, zrzucali mi te zdjęcia, żeby sprawdzić, czy nie chowam za nimi skleconej naprędce broni.

Bo raz dziennie jest rewizja. Otwierają się drzwi sejfowe, później klapa w kracie i mówią: „Kipisz”. Rozbieram się do naga, staję plecami do kraty, żeby przez otwór skuli mi ręce. Wyprowadzają na korytarz, zamykają za sobą drzwi. Żebym nie słyszał, jak komentują, grzebiąc w moich rzeczach. A ja stoję cały czas skuty i nagi. Upodlony. Po kilku minutach wracam do celi, a tam wszystko wymieszane na kupie. Cukier z kawą i pościelą. Ale najgorsze, jak widzę ślady ich traperów. Na Twoich zdjęciach, synku. Na listach od mamy. Jakby zdeptali świętość.

Zresztą nie ma wyjścia z celi bez rozbierania. Wszystko jedno: czy przychodzi adwokat, czy idziesz na spacerniak, wygląda tak samo. Otwierają klapę, dajesz buty, skarpety, bluzę, spodnie, slipki, oni sprawdzają, ubierasz się, skuwają ręce przez kratę. Dopiero później otwierają, skuwają nogi i przeprowadzają łańcuch między jednym a drugim. Biorą pod pachy i niosą w pozycji na Małysza, tak, że widzisz tylko podłogę.

Witamy w klubie

Wyobraź sobie: zgarniają Cię z domu, oskarżają o zastrzelenie człowieka i w dodatku pakują do „klubu płatnych zabójców”. Bo na ławie oskarżonych posadzili mnie z ośmioma innymi facetami i urządzili proces zbiorowy. Wszystkim postawiono łącznie 62 zarzuty, w tym: czterech zabójstw, kilkunastu usiłowań zabójstw, porwań, pobić, nielegalnego posiadania broni, podkładania ładunków wybuchowych itd. Specjalnie dla nas zbudowano w gdańskim sądzie kuloodporną szklaną klatkę, pierwszą w Polsce.

Na czas rozpraw sąd był jak oblężona twierdza: zamknięty dla interesantów, wszędzie kłębili się antyterroryści i tajniacy. To dziennikarze wymyślili nazwę „klub płatnych zabójców” i sztucznie pompowali temat. Ale wszystkim to pasowało. Im grubsza sprawa, tym zasługi większe. Policja i prokuratura mogły triumfować, że rozbiły gang.

W takich warunkach przestajesz być osobnym człowiekiem, który ma swoje racje. Dla ludzi jesteś zwyrodnialcem i występujesz tylko w pakiecie z innymi zwyrodnialcami. Jak Hannibal Lecter z „Milczenia owiec”. Np. na miesięcznej obserwacji w szpitalu psychiatrycznym we Wrocławiu na całym piętrze byłem sam. Dlatego po pierwszej rozprawie wymyśliłem, że będę nosił okulary zerówki. Żeby się odgrodzić od świata, który traktuje mnie jak bestię. Rozumiesz? Dzieci, jak zamkną oczy, myślą, że ich nikt nie widzi. Tak samo ja próbowałem się schronić za okularami.

Śmiech pozoranta

Skoro byłem dla nich płatnym zabójcą, podejrzewali, że mogłem zastrzelić też generała Papałę. Ze Słupska zabrali mnie do Warszawy na okazanie w tej sprawie. Zabawne, jak niebezpieczny może być przedstawiciel handlowy. Bo zanim mnie aresztowali, sprzedawałem zestawy głośnomówiące klientom biznesowym. Akurat weszły regulacje o konieczności montowania ich w samochodach, więc to był złoty interes. Jak podpisałem kontrakt z dużą firmą spedycyjną, zarabiałem z 10 tys. zł na miesiąc. Chciałem zainwestować w fabrykę styropianu (pudełka na jedzenie dla fast foodów itd.). Wcześniej trochę handlowałem ciuchami, mydłem i powidłem – jak to w latach 90. A teraz skuli mnie, założyli kominiarkę, kamizelkę kuloodporną i rzucili na podłogę radiowozu. Z pięć godzin jechałem tak, leżąc na brzuchu. Ze mną dwóch antyterrorystów. Konwój liczył z pięć samochodów.

Na okazaniu ustawili mnie i kilku studentów jako pozorantów. Jakaś kobieta wskazała jednego z nich, więc podśmiewał się, jaki to z niego zabójca. Wtedy powiedziałem: siedzę już półtora roku, bo jedna kobieta podobnie wskazała mnie. Pamiętam jego minę: jak uśmiech gaśnie i przeradza się w strach.

Gdzie jest tata?

Śnił mi się po nocach, synku, Twój ciężar na mojej klacie. Twoja ufność. Wdrapywałeś się na kanapę, później na mnie i zasypiałeś przytulony. W nocy też spałeś z nami. Dużo wtedy jeździłem i miałem w samochodzie na stałe wmontowany fotelik dla Ciebie. Jak mama chodziła na wykłady (studiowała dwa kierunki), jeździłeś ze mną. Lubiłeś to, byłeś bardzo grzeczny.

W areszcie strasznie tęskniłem za Wami, ale pierwszy list od mamy dostałem po trzech miesiącach. Bo cała korespondencja musiała przejść przez cenzurę. Decydował prokurator: puścić dalej, ocenzurować, zawrócić czy dołączyć do akt.

Martwiłem się. Mama pisała, że po moim aresztowaniu zacząłeś bardzo chorować (anginy, zapalenie płuc) i że zrobiłeś się agresywny. Biłeś kolegów na podwórku i w przedszkolu. I ciągle pytałeś: gdzie tata? Kiedyś specjalnie rozbiłeś szybę i mama powiedziała Ci: „Tata wyjechał, bo musi zarobić na tę szybę. Jak będziesz grzeczny, to wróci”. Nie miałem pojęcia, że ten niewinny początek będzie miał takie skutki.

Ucieczka

Zastanawiałeś się, jak byś się zachował na moim miejscu?

Jak miałem 15 lat, przeprowadziłem się spod Lublina do Gdyni, bo marzyłem o żeglowaniu. Zrobiłem uprawnienia, a rok później pracowałem też w stoczni jako nurek. Normalnie sprawdzałem, czy kadłub statku nie jest uszkodzony, ale tego dnia wyławialiśmy nurka, który zginął pod wodą. Zaplątał się w sieci i widać było, że rozrywał je rękoma, bo dłonie miał ponacinane aż do kości. A cały czas miał przy sobie nóż i mógł się spokojnie wydostać na powierzchnię, gdyby nie wpadł w popłoch. Zapamiętałem na resztę życia: panika to najgorszy wróg.

W więzieniu powiedziałem sobie: wszystko mieści się w głowie. Zabrali mi wolność, ale nie zabiorą zdrowia. Zabrali mi wolność, ale czasu nie zmarnują.

I zacząłem łapczywie czytać książki i uczyć się angielskiego. Tylko że w więzieniu dominują lektury z czasów Lenina i „żółte tygrysy”. Jeśli chcesz dostać książki z wolności, musisz napisać wniosek i podać autora oraz tytuł. Kiedyś, żeby ośmieszyć tę procedurę, poprosiłem o „Mini-podręcznik partyzanta miejskiego” Carlosa Marighelli. I go dostałem. A przecież to jest instrukcja, jak konstruować bomby, jakiej broni używać, itd. – nie ma gorszej książki dla mordercy!

Czytałem też na głos. Bałem się, że po latach izolowania nie będę umiał myśli zamieniać w zdania. Myślę, że w areszcie przeczytałem ponad tysiąc książek. Niektórych nie zdołałem, bo Twoja mama stwierdziła: „Piszesz, abym wysłała rzeczy. Wstydzę się wysyłać paczki w takie miejsce”.

Ratował mnie Spinoza, Leibniz, Marek Aureliusz. I Horacy ze swoim nihil mirari. Niczemu się nie dziwić.

Grałem też w szachy. Drewniane, turystyczne. Dostałem je w paczce od dziadka. Wpinałem maleńkie figury w 6-centymetrową szachownicę. Ale ileż można wygrywać z samym sobą? Przez pięć lat tylko raz zremisowałem.

Nagroda i kara

Złość wyrzucałem na treningu i przez medytacje.

Mogłem ćwiczyć godzinę dziennie na spacerniaku (ciasny jak cela, tylko bez mebli i z kratą zamiast sufitu). Jedno okrążenie to 18 kroków. Przynosili mnie na Małysza, rozkuwali i na zmianę: biegałem i pompowałem. Kiedyś wpadłem na pomysł, że będę robił tyle pompek, ile dni przesiedziałem. Zacząłem chyba od sześciuset. Ale jak doszedłem do ośmiu setek, stwierdziłem, że ta godzina nie wystarcza. Zresztą pod koniec musiałbym dojść do 4,5 tysiąca.

Treningi trzymały mnie w pionie. Od trzeciej klasy podstawówki trenowałem zapasy. Później żeglowałem, nurkowałem, latałem na lotni, skakałem na spadochronie (w wojsku byłem w brygadzie powietrznodesantowej). Więc w Sztumie nie obchodziło mnie, że do biegania mam tylko kamasze (na ence dają spodnie, bluzę i buciory do kostek). Nie zniechęciłem się nawet, jak w 2002 roku zabrali więźniom z enek sznurówki. Bo w Warszawie znaleziono „Saszę” powieszonego w celi (podobno zabił Jacka Dębskiego, byłego ministra sportu). Znalazłem sposób i na to. Wyprułem gumkę ze slipów, rozerwałem na cienkie paski i związywałem buty w jednym miejscu pod językiem – żeby strażnicy nie zauważyli.

Palenia nie rzuciłem natychmiast. Ale pozwalałem sobie palić raz, góra dwa razy dziennie. Nagradzałem się i karałem w ten sposób. Jeśli w dzień nie zrobiłem treningu i lekcji angielskiego, nie zasługiwałem na nagrodę po apelu.

Ale naprawdę przeżyłem dzięki Tobie. Ta radość, którą czerpałem z rozwoju, to Twoja zasługa, bo robiłem to z myślą o Tobie. Żebyś się mnie nie wstydził, kiedy wyjdę na wolność.

Klucz

Zanim się urodziłeś, poprosiłem Twoją mamę o rękę. Dałem jej pierścionek z trzema brylantami: mały, średni, duży. Potem śniło mi się, że mamy trójkę dzieci. Oświadczyny przyjęła, ale ślubu nie wzięliśmy. A Tobie daliśmy moje nazwisko.

Lata mijały, rosłeś, a ja w więzieniu dostawałem Twoje zdjęcia i powoli docierało do mnie: już nie nauczę Cię jeździć na rowerze. Już nie ze mną złowisz pierwszą w życiu rybę. Bolało. Ale co miałem robić? Nie mogłem Cię nawet zobaczyć. Marzyłem, żebyś mnie odwiedził. Ale mama powiedziała „nie” i wierzyłem, że to dla Twojego dobra.

Jak miałeś z siedem lat, znalazłeś niechcący mój list z adresem zwrotnym z więzienia (mama je ukrywała). Wziąłeś kolegę i wyruszyłeś, żeby mnie odszukać. Ale jakiś dorosły zawrócił Cię z przystanku.

Niedługo później wpadłem na pomysł, żeby na komunię oprócz pieniędzy, roweru czy zegarka podarować Ci klucz. Żeby wyzwolić w Tobie ciekawość. Wyobrażałem sobie, że jak wyjdę na wolność i wyprostuję swoje życie, do tego klucza dopasuję Ci dom. Albo garaż, w którym będzie czekał samochód. Albo że to będzie klucz od mariny, a w niej łódź dla Ciebie. Chciałem pobudzić Twoją ciekawość, bo – jak powiedział Einstein – „Wyobraźnia jest ważniejsza od wiedzy”. Niestety, Twoja mama stwierdziła, że to głupi pomysł.

Uszczerbek

Mózg nie boli, ale jak mu ciężko, to przerzuca ból na coś innego. I mnie bolały nerki. Zacząłem kuleć bez powodu. Miałem kłopoty ze wzrokiem.

Wiesz, że w Sztumie straciłem siedem zębów? Któregoś dnia wyrwano mi dwa naraz. Najgorsze, że leczenie tam odbywało się tylko szczypcami. Jak już przychodzisz, to albo wyrywają, albo zmarnowałeś ich czas. Dlaczego facet po trzydziestce traci jedną czwartą uzębienia? Może dlatego, że siedziałem w piwnicy, w stresie, bez witamin i światła dziennego…

W głowie

W 2003 roku dostałem dożywocie.

Ale nadzieja umiera ostatnia. Przeczytałem o badaniu na szczurach. Wrzucano je do akwarium do połowy wypełnionego wodą, ale na tyle wysokiego, że nie mogły wyjść. Pływały średnio pięć godzin, po czym tonęły. Innym szczurom wrzucano na chwilę drabinkę, ale zabierano, zanim się wydostały. Te szczury pływały średnio siedem razy dłużej. Nie ma lepszego dowodu na to, że w głowie jest ocalenie.

Pewnego dnia zaprowadzili mnie na widzenie. Za szybą starsza kobieta. Przedstawia się, mówi, że mieszka w moim domu (Ty i mama przeprowadziliście się do dziadków po aresztowaniu). Czy zgodzę się, żeby się tam zameldowała? Bo czytała o mnie w gazetach i pomyślała, że dom mi się już nie przyda.

W więzieniu nauczyłem się niczym nie ekscytować. Gdybym miał się podniecać, chociażby tym, że dostałem dożywocie, musiałbym sobie przegryźć żyły.

Odbicie

Najlepsza kara dla mordercy: żeby marzył o kontakcie z drugim człowiekiem. Wtedy nawet najgorszy debil jest zbawieniem. Cieszysz się jak Robinson Crusoe Piętaszkiem.

No i stało się: zdjęli mi enkę! Poszedłem do magazynu, skąd więźniowie biorą materace i inny sprzęt. Pierwszy raz klawisz nie zakuł mnie w kajdanki, nie nieśli mnie jak tłumok. Czułem się, jakbym wyszedł z więzienia. Obok stał człowiek, którego właśnie zamknęli. Odebraliśmy, co trzeba, i rozeszliśmy się do różnych cel. On pewnie martwił się, jakby stracił milion dolarów, a ja cieszyłem się, jakbym pozbył się miliona dolarów długu.

Do tej pory przez pięć lat nie widziałem swojej twarzy. Na ence co drugi dzień musieliśmy się golić, więc klawisz przynosił maszynkę jednorazową i plastikową płytkę wielkości smartfona udającą lusterko. Z jednej strony miała naklejoną srebrną folię – jak od czekolady, i to musiało wystarczyć. I tego dnia jako 38-latek przejrzałem się w lustrze… Zobaczyłem starego obcego człowieka.

Ile jeszcze?

W więzieniu nie boli to, co złe. Boli dobre, które mi zabrano.

W 2001 roku Twoja mama napisała do mnie ostatni list. Później już tylko kartki okolicznościowe. W styczniu 2008 roku dostałem kartkę na urodziny. Kwiatki, różowe serduszka, po prawej stronie fabryczne: „Dużo szczęścia i słodyczy oraz samych radosnych chwil…”. A po lewej odręcznym pismem: „Trzy dni temu zmarł Twój przyjaciel. (…) Nie chcę się więcej z Tobą kontaktować. To nie przeze mnie tam jesteś. Nie jestem Tobie nic winna. Już i tak bardzo mnie skrzywdziłeś”.

Cały 2008 rok był jak ta kartka: z jednej strony nadzieja, z drugiej cios.

W lipcu Trybunał w Strasburgu nakazał mnie wypuścić. Ja i moi adwokaci dostaliśmy wyrok pocztą, dołączyliśmy do akt. Sąd czekał, aż tłumacz przysięgły przełoży go z angielskiego. Przed rozprawą adwokaci już nie umawiali się ze mną na następne spotkanie w więzieniu, tylko powiedzieli: „Wpadniesz do kancelarii. Adres znasz”. Już planowałem, synku, że będziesz ze mną mieszkał. Miesiąc u mnie, miesiąc u mamy, albo przynajmniej wakacje i weekendy u mnie.

Ale na rozprawie sędzia stwierdził: „Mimo że Europejski Trybunał Praw Człowieka uznał, iż (…) nastąpiło naruszenie art. 5 § 3 Konwencji o Ochronie Praw Człowieka i Podstawowych Wolności poprzez stosowanie wobec Czesława Kowalczyka aresztu tymczasowego w nadmiernym wymiarze, wskazać należy, że sądy krajowe nie są związane orzeczeniami Europejskiego Trybunału Praw Człowieka”. Pamiętam reakcję adwokata: naprawdę szczęka mu opadła. Ja czułem się, jakby mi ktoś wbił nóż w plecy. Później potwierdził to stanowisko Sąd Apelacyjny.

W skrócie: polskie sądy są niezawisłe i Strasburg może im skoczyć.

W grudniu 2008 roku uchylono mi dożywocie i wlepiono 25 lat. Sąd powtórzył wszystkie błędy z poprzedniego procesu. W uzasadnieniu wyroku wpisał np. nieprawdziwe nazwisko panieńskie mojej mamy i te same literówki.

A Twoją mamę rozumiem: została bez pieniędzy, bez wsparcia, z małym dzieckiem, studiami, z piętnem kobiety mordercy. Nie mam żalu, że mnie opuściła. Żadna miłość nie przetrwa dożywocia. Ale mam żal, że zabiła miłość synka do ojca. Ciocia pisała, że ciągle pytałeś: „Ile jeszcze tata musi pracować, żeby zapłacić za rozbitą szybę?”. Później mama zmieniła taktykę i powtarzała przez lata: „Tata wyjechał, bo cię nie kocha”.

Wiele razy płakałem. Może bez łez (wciąż wydaje mi się, że jestem obserwowany). Ale płakałem.

Przez przypadek

Na jakiej podstawie w ogóle mnie wytypowano i aresztowano?

Bo znałem Mariusza Nawrockiego (chciałem współpracować z jego bratem przy otwarciu fabryki styropianu, więc widzieliśmy się parę razy). Bo byłem podobny do Zbigniewa D., który zastrzelił Kwaśnego. Tak twierdziła Iwona C., choć moim zdaniem portret pamięciowy zabójcy (mały prosty nos, pyzata twarz, uszy przylegające do głowy) w ogóle nie przypominał mnie.

W 2011 roku ja siedziałem, a wszyscy trzej byli na wolności: pośrednik Adam Sienkiewicz (dostał za to 15 lat, a wyszedł po ośmiu), kierowca Piotr R. i zabójca Zbigniew D. Sienkiewicz nigdy nie zeznał, że to ci dwaj zabili Kwaśnego, bo czuł się związany regułą lojalności (za nielojalność mogli mu zabić rodzinę). Ale w 2011 roku Zbigniew D. wpadł przy napadach na TIR-y i poszedł na współpracę. Zaczął sypać kolegów za różne przestępstwa sprzed lat, np. rabunki. Wymienił m.in. nazwisko Sienkiewicza. Wtedy ten poczuł się zwolniony z reguły lojalności i opowiedział ze szczegółami, kto i jak zabił Kwaśnego.

To była jedna z moich trzystu rozpraw. Przychodziłem już w kapciach. I nagle 20 kwietnia 2011 roku prokurator mówi: „Są nowe dowody”.

Sędzia czyta zeznania Sienkiewicza, Sienkiewicz na żywo je potwierdza i uchylają mi areszt.

Nikt się tego nie spodziewał. Adwokat zadzwonił do mojego przyjaciela: „Przyjedź po Czesia”. A on: „Co się stało? Nie wytrzymał?”. Był przekonany, że jak wychodzę, to tylko w trumnie. A ja wyszedłem w klapkach, które kupiła mi siostra.

Na drogę z więzienia do nowego życia dostałem 12 złotych. Chyba po złotówce za każdy rok niesłusznej odsiadki. Ale pod bramą czekali przyjaciele. Jeden dał spodnie, drugi buty i zabrali mnie do restauracji na wzgórzu w Gdyni. Widziałem całą Zatokę Gdańską aż po Hel. Czułem euforyczne szczęście. Kolory, zapachy, wiatr – doznania aż parzyły. Wszystko cieszyło i zadziwiało – jakbym nagle wylądował na Mauritiusie.

Jeszcze przez wiele miesięcy gęba sama mi się śmiała, aż ludzie brali mnie za obcokrajowca.

W nowym świecie

Tylko że nie miałem nic. Wyszedłem z domu z ogrodem, a wróciłem do ruiny zasypanej śmieciami po pas. Wszystko, co mogli, wyrwali: okna, drzwi, wannę, umywalkę, wypruli kable ze ścian. Nawet bramę wywieźli na złom. W ogrodzie – góry odpadów: plastiki, szmaty, sprzęt AGD, buty, cztery metalowe wózki z Tesco, sedes. Część rzeczy rzucali z balkonów mieszkańcy 12-piętrowego bloku, który stoi tuż obok. Jedna butelka do tej pory tkwi wbita w dach mojego domu.

Pojechałem do Ciebie do Warszawy (już od pięciu lat mieszkaliście w stolicy). Ale mama oświadczyła, że muszę zaczekać. Bo masz egzaminy gimnazjalne i nie powinniśmy mieszać Ci w głowie. Przyznałem jej rację. Wierzyłem, że to dla Twojego dobra. Wielkanoc spędziłem z siostrą i mamą w Lublinie.

Wiesz, że wszystko dostałem od ludzi? Ubrania, buty, rower, nawet starego peugeota. Przyjmowałem z wdzięcznością, cieszyłem się jak dziecko. Ale najpiękniejszy prezent dostałem od Duszka – mojego przyjaciela. Wiesz: szef dużej firmy, żona – dyrektorka szkoły. Przyjechałem do nich na weekend po świętach. Musieli wyjść na imprezę biznesową, więc zostawili mi dom, mówiąc: „Zostań z dzieciakami. Zjedzcie kolację i dopilnuj, żeby poszły spać”. Zaufali mi, choć nie byłem jeszcze uniewinniony.

Musiałem się z czegoś utrzymać, więc szukałem pracy. Ale jak mówiłem, kim jestem, to po pierwszym zdaniu już nie było drugiego. Piętno mordercy to jedno, ale ja byłem jak UFO. Nie znałem wartości pieniądza, nie rozumiałem, jak działa internet bezprzewodowy. Pierwsza książka, którą kupiłem to „Komputer dla seniora”.

Pamiętasz Tesę, naszego psa? Mnie aresztowali, a ją postrzelili. Okazało się, że przeżyła, ale mama oddała ją do Ciapkowa – schroniska dla zwierząt w Gdyni. Później pisała, że ciągle pytasz o mnie i o Tesę. I że bardzo tęsknisz.

Wkrótce po wyjściu poznałem wspaniałą kobietę. Ma na imię tak samo jak Twoja dziewczyna, do dziś jesteśmy razem. Ona mówi, że wtedy byłem dziki, wycofany. Że różnica między zwykłym człowiekiem a mną była taka, jak między psem a psem z Ciapkowa.

No i przygarnęła mnie jak przybłędę.

Temida ślepa i głucha

12 lat trzymano mnie w areszcie tymczasowym na podstawie jednych odwołanych zeznań. Iwona C. wskazała mnie jako zabójcę 13 stycznia 1999 r. Ale już dwa tygodnie później wycofała się ze swojego stanowiska. Bo zobaczyła prawdziwego sprawcę w Gdyni na hali. Okazało się też, że podczas okazania była pod wpływem silnych leków psychotropowych. Poza tym najpierw twierdziła, że sprawca był w bejsbolówce mocno naciśniętej na głowę, a przy innym przesłuchaniu – że zabójca miał krótkie blond włosy. Jak można widzieć coś, co było zasłonięte?

Kilka miesięcy później Mariusz Nawrocki przyznał się, że zlecił morderstwo Kwaśnego, i wymienił nazwiska dwóch sprawców i jednego pośrednika. Wśród nich nie było mojego. Ale uznano jego zeznania za niewiarygodne.

Prosiłem ustnie i pisemnie: przesłuchajcie mojego kierowcę Marcina Willamowicza (woził mnie, bo straciłem prawo jazdy za zbyt szybką jazdę). On na pewno będzie pamiętał, co robiliśmy 28 grudnia 1998 r., i potwierdzi moje alibi. Po wielu miesiącach usłyszałem, że był przesłuchiwany, ale nic nie wniósł do sprawy. Dopiero z akt dowiedziałem się, że został przesłuchany, ale rok przed zabójstwem, w zupełnie innej sprawie! W mojej przesłuchano go po dziesięciu latach.

Twoja mama też dzwoniła na policję, że chciałaby zeznawać, bo w chwili zabójstwa co prawda nie była ze mną, ale rozmawialiśmy przez telefon. Wystąpiła o billingi z telefonów rodziców i naszego domowego. Usłyszała, że to już nie ma znaczenia, bo okazanie potwierdziło, że to ja zabiłem Kwaśnego. Prokurator Paszkiewcz przesłuchał ją po ośmiu miesiącach. W tym czasie nie mogła przyjść na widzenie, bo moglibyśmy mataczyć.

Zaostrzone dożywocie z 2003 roku (dopiero po 40 latach mógłbym się ubiegać o zwolnienie warunkowe) zasądził Waldemar Kuc. Sędzia, którego potem dożywotnio usunięto z zawodu, bo prowadził samochód, mając 1,2 promila alkoholu, uczestniczył w kolizji, po czym udał się do sądu i poprowadził dwie rozprawy.

To tylko kilka najbardziej rażących nieprawidłowości. Naprawdę uważasz, synku, że to ja Cię zawiodłem?

Niekończąca się historia

Sąd uniewinnił mnie prawomocnym wyrokiem dopiero 21 sierpnia 2012 roku.

Tylko że prokurator Paszkiewicz do ostatniej chwili próbował udowodnić, że byłem zamieszany w zabójstwo Kwaśnego. Skoro go nie zamordowałem, to przynajmniej odpowiem za nielegalne posiadanie broni. W 1999 roku to było logiczne: jeśli uważano, że zastrzeliłem człowieka z pistoletu, musiałem mieć broń. Więc areszt był stosowany co do dwóch czynów: zabójstwa oraz nielegalnego posiadania broni. W dniu 28 grudnia 1998 roku – to ważne. Ale skoro nikogo nie zabiłem?

Oskarżyciel wykorzystał zeznania Nawrockiego: że w grudniu 1998 roku rzekomo zapytał mnie, czy mógłbym załatwić mu pistolet (na prezent dla brata lub do jego ochrony, bo w tym czasie wielokrotnie próbowano zabić Macieja N.). Że w Wigilię spotkaliśmy się we trzech na stacji benzynowej w Gdyni, żeby przekazać broń. Że dostałem ją w plastikowej torbie od niejakiego Roufafa i zaniosłem do samochodu Nawrockiego. Ciekawe, że teraz sąd uwierzył Nawrockiemu. A w 1999 roku, kiedy twierdził, że nie mam z morderstwem Kwaśnego nic wspólnego, sąd uznał jego zeznania za niewiarygodne. Czyli aresztowano mnie za zabójstwo dokonane 28 grudnia, a teraz skazano za nielegalne posiadanie broni cztery dni wcześniej, czego w ogóle nie było w zarzutach.

W uzasadnieniu wyroku sąd napisał, że nie stwierdzono, czy to była ta sama broń. Bo pistoletu, z którego zastrzelono Adama Kwaśnego, nigdy nie znaleziono. Zabójcy rozebrali go na części i porozrzucali po śmietnikach. A tego, który rzekomo miałem przekazać Nawrockiemu, nigdy nie widziano. Więc na jakiej podstawie prokurator Paszkiewicz uznał mnie za winnego po raz kolejny? Na prostej: że odsiedziałem 12 lat! Rozpaczliwa próba ratowania twarzy.

No i w pierwszej instancji dostałem za pistolet 1,5 roku. Tylko że już odsiedziałem 12 lat. A zarzut o nielegalne posiadanie broni przedawnił się po 15 latach. Ale wnieśliśmy apelację. Bo od tego wyroku zależy, jakie dostanę odszkodowanie od państwa (z tytułu utraconych zarobków i zadośćuczynienia za niesłuszne aresztowanie).

Nałożyli mi enkę, czyli piętno szczególnie niebezpiecznego przestępcy. Przez pięć lat siedziałem w celi zupełnie sam

Niestety, wyrok zapadnie nieprędko, bo świadkiem w mojej sprawie jest Mariusz Nawrocki. A jego wypuszczono z więzienia na operację serca, po której postanowił nie wracać za kraty. I teraz nie mogą go znaleźć. Tak moja przygoda z wymiarem sprawiedliwości trwa.

Prawie w cztery oczy

Dopiero po egzaminach gimnazjalnych mama powiedziała Ci, kim w ogóle jestem, i spotkaliśmy się ten pierwszy raz. Czerwiec, ładna pogoda. Spacerowaliśmy po parku: Ty i ja z przodu, mama z mężem z tyłu. Miałem kluchę w gardle, choć wcześniej układałem sobie scenariusze. Ale do takiej rozmowy nie da się przygotować.

„Głupia sprawa” – powiedziałeś mi wtedy. „Wybacz, że nie rzucam ci się na szyję, ale dla mnie jesteś obcym człowiekiem. Dziesięć lat cię nienawidziłem”.

„Głupia sprawa”. To zdanie mnie rozjebało. Przepraszam, normalnie nie przeklinam. Z przekory nie kląłem nawet w więzieniu, co robiło spore wrażenie na innych.

Masz rację, głupia sprawa. Dla policji, prokuratury i sądu – bo jak można dopuścić do tylu nieprawidłowości? Głupia sprawa dla Ciebie, mamy mojej i Twojej, dla mnie i całej rodziny – że zrujnowali nam życie. Dla państwa – bo jak wycenić teraz tę ruinę? Moje nadszarpnięte zdrowie, zęby, które już nie odrosną, rysę na psychice? Zrujnowany dom, brak pracy, przyjaciół? I najważniejsze dla mnie: straconą miłość syna?

Może pójdę do prokuratora Paszkiewicza? I powiem: „Głupia sprawa, stary. Przez twoją zapiekłość siedziałem 12 lat w areszcie i syn nie chce mnie znać. Skoro możesz wszystko, spraw, żeby znów mnie pokochał”.

Zabawne…

Wysłałem Ci też list, który pisałem przez dziesięć lat w więzieniu. Właściwie cały zeszyt. Mama stwierdziła, że Ci go nie da, bo „mógłby uszkodzić Twoją kruchą psychikę”.

Rozumiem, że ułożyliście sobie życie beze mnie. Aż nagle pojawiam się i burzę Wasz ład. Jak ujęła to mama: „Nie było cię naście lat, a teraz zabiegasz o atencję syna. Nie masz do tego prawa”. Ale serce nie sługa. Nie potrafię inaczej.

Pamiętasz, kiedy mieszkałem na łodzi w Gdyni? Odnawiałem papiery żeglarskie. A Ty należałeś do kadry i przyjeżdżałeś na regaty. Kiedyś natknąłeś się na mnie w marinie i zdziwiłeś się:

– Co ty tu robisz?!

– Mieszkam – odpowiedziałem. – Jak będziesz miał chwilę, zajrzyj do mnie na łódkę.

Ale nie przyszedłeś. Za to zadzwoniła Twoja mama: „Jego koledzy się śmieją, że zaczepia go jakiś pedofil”.

A wiesz, że widziałem wszystkie Twoje zawody? W Zatoce Gdańskiej i Puckiej, na Zalewie Zegrzyńskim. Ty pływałeś na żaglówce, a ja z daleka na skuterze wodnym. Patrzyłem, jak Ci idzie. Raz moja partnerka zrobiła zdjęcie: widać moją głowę, a daleko na horyzoncie Twoją łódkę. Śmiałem się, że mam zdjęcie z synem.

Marzenie

Mam 48 lat. Żyję z prac dorywczych, ostatnio byłem w rejsie na Grenadynach. Jeśli dostanę odszkodowanie, chciałbym tylko kupić katamaran i wozić turystów. W lecie po Morzu Śródziemnym, w zimie po Karaibach. Na razie działam w Stowarzyszeniu „Niepokonani 2012”, bo pokrzywdzonych przez państwo jak ja zgłosiło się 5 tysięcy.

Od wyjścia z więzienia minęły trzy lata. Moja partnerka skarży się, że nie gaszę światła i nie zamykam drzwi. Cóż, przez 12 lat robili to za mnie inni. Codziennie wstaję na apel. O 6.30 umyty i ubrany, tak mocno mam to zakodowane.

Nie umiem mówić o emocjach, unikam tego jak ognia. Tobie jednemu centralnie mówię: kocham Cię. I to do szaleństwa.

Na 18. urodziny dałem Ci zegarek. Miałem wiele lat, by przemyśleć, co w życiu jest ważne. Wygrawerowałem: „Nie lękaj się”. Żebyś się nie bał iść za głosem serca. Żebyś sobie ufał. „Spełniaj marzenia swoje, a nie innych ludzi” – powiedziałem Ci rok temu. Ja mam jedno marzenie: żebyśmy razem popłynęli w rejs przez Atlantyk. Nie znałeś mnie, a Twoją pasją jest żeglarstwo – jak moją. Nie jesz surowych pomidorów – jak ja. Żartują, że jesteś filozof – jak ze mnie.

Jeśli człowiek nie wie, że coś stracił, to tego nie szuka. Ty nie wiesz, że straciłeś.

Przez lata wyobrażałem sobie różne scenariusze. Ale nigdy takiego, że nie będziesz chciał mnie znać. W dodatku ostatnio zmieniłeś nazwisko. Ludzie widzą, jak mnie to boli, i próbują pocieszać: „Daj mu czas. On to kiedyś zrozumie”. Ale ja wiem, że to bzdura. Zabiegam o Twoją miłość już trzy lata. Jeśli mnie nie poznasz, to mnie nie pokochasz.

gazeta.pl

Pomyłka prokuratury ratuje „Lejka”, oskarżonego o kierowanie gangiem

Gorzowska prokuratura spóźniła się jeden dzień z wysłaniem apelacji. To dobra wiadomość dla oskarżonego o gangsterkę – zostanie prawomocnie uniewinniony.
„Lejek” to legenda poznańskiego półświatka. Ten 56-latek zasiadł trzy lata temu na ławie oskarżonych, bo gorzowska prokuratura miała zeznania skruszonego bandyty „Kanady”.

Zarzuty to m.in. kierowanie gangiem i próba wyłudzenia odszkodowania za pożar „salonu odnowy biologicznej”, który naprawdę miał być agencją towarzyską. Jednak sędzia Maria…

Cały tekst: gazeta.pl

W prokuraturze tuszowano sprawy błędów lekarskich. I nie ma winnych?

Sąd Dyscyplinarny dla prokuratorów nie zgodził się na uchylenie immunitetu wrocławskiej prokuratorce Justynie D. Nie można więc postawić jej zarzutów w śledztwie dotyczącym zamiatania pod dywan dwóch spraw dotyczących błędów lekarskich. Jedno ze śledztw zamieciono tak dokładnie, że akta zginęły bezpowrotnie a zanim skandal wyszedł na jaw i zdążono akta odtworzyć, sprawa się przedawniła. W drugiej sprawie na wiele lat skutecznie zablokowano dochodzenie. Obie medyczne sprawy prowadziła prokurator Justyna D. Śledczy z prokuratury w Legnicy chcieli postawić jej zarzuty nadużycia uprawnień i poświadczania nieprawdy w dokumentach. Ale nie zgodził się na to Sąd Dyscyplinarny. Prokuratura Okręgowa w Legnicy zapowiada zaskarżenie tej decyzji.

Jakie są powody decyzji Sądy Dyscyplinarnego? – Nie znamy ich. Czekamy na akta i pisemne uzasadnienie decyzji sądu. Na pewno je zaskarżymy – mówi rzeczniczka legnickiej prokuratury Lilianna Łukasiewicz. Zgodnie z prawem, żeby postawić zarzuty popełnienia przestępstwa prokuratorowi musi się na to zgodzić Sąd Dyscyplinarny. Od jego decyzji można się odwołać do Wyższego Sądu Dyscyplinarnego. Decyzja tego drugiego jest ostateczna.

Przypomnijmy jak było. Justyna D. pracowała w Prokuraturze Rejonowej Wrocław Śródmieście. We wrześniu 2012 roku wyszło na jaw, ze zginęły gdzieś akta sprawy znanego wrocławskiego ginekologa prof. Andrzeja K. Ofiarą błędu lekarskiego ma być Małgorzata Ossmann. W sierpniu 2007 r. lekarze mieli zbyt późno rozpoznać, że zaczął się poród. Rozpoczęło się cesarskie cięcie, ale dziecka nie udało się już uratować. Zagrożone było również życie pani Małgorzaty. Od 2007 roku pani Małgorzata walczy o sprawiedliwość.

W oparciu o opinie biegłych z medycyny sądowej profesorowi – jak również innemu lekarzowi z Kliniki Ginekologii i Położnictwa Akademii Medycznej – postawiono zarzuty popełnienia przestępstwa. W 2009 roku Justyna D. postanowiła poprosić ekspertów o dodatkową opinię. Do września 2012 wydawało się, że akta są w Zakładzie Medycyny Sądowej Akademii Medycznej w Poznaniu. W śródmiejskiej prokuraturze były nawet pisma z Poznania. We wrześniu 2012 okazało się jednak, że tak naprawdę akta Małgorzaty Ossmann nigdy do Poznania nie trafiły. Justyna D. – zapytana gdzie są – zasłabła i trafiła do szpitala. Potem okazało się też, że korespondencja z poznańską medycyną sądową została sfałszowana.

Wszczęto śledztwo, które trafiło do Legnicy. Akta pani Małgorzaty odnalazły się w… Białymstoku.Przyszły tam w dniu, w którym ujawniliśmy na portalu www.gazetawroclawska.pl , że doszło do skandalu. Jak tam trafiły, nie wiadomo.

Okazało się, że Justyna D. nadzorowała jeszcze jedno śledztwo związane z lekarskim błędem. Wszczęte w 2007 roku. Dotyczyło innej kliniki Akademii Medycznej: Kliniki Chirurgii Ogólnej i Onkologicznej. O szczegółach tej sprawy niewiele wiemy. Poza szokującymi informacjami, że akta – wysłane jakoby do ekspertów – gdzieś zginęły, a rzecz wyszła dopiero po pięciu latach śledztwa. Nie odnalazły się nigdy! Odtworzono je, ale śledztwa nie uratowano. Sprawę trzeba było umorzyć z powodu przedawnienia.

Legnicka prokuratura twierdzi, że ma dowody obciążające Justynę D. Zdaniem śledczych pani prokurator celowo ukryła akta obu spraw. W historii Małgorzaty Ossmann Justynę D. chciano obciążyć dodatkowo zarzutem fałszowania pism przychodzących jakoby z Poznania.

Ale Sąd Dyscyplinarny nie zgodził się z tezą, że dowody wystarczają na zarzucenie Justynie D. przestępstwa. Jeśli opinie tę podtrzyma sąd wyższej instancji, śledztwo trzeba będzie umorzyć. A pytanie – kto tuszował sprawę błędów na Akademii Medycznej – nadal pozostanie otwarte.

Póki co, ukarani za skandal w śródmiejskiej prokuraturze zostali jedynie podatnicy. Małgorzacie Ossmann skarb państwa wypłacił 20 tysięcy odszkodowania za przewlekłość śledztwa w jej sprawie. Dopiero kilka miesięcy temu trafiła ona do sądu z aktem oskarżenia. Ale proces jeszcze się nie rozpoczął

gazetawroclawska.pl

Prokurator chora psychicznie, ale pracować musi

Lekarze stwierdzili u prokurator z Katowic chorobę dwubiegunową, ZUS uznał ją za niezdolną do pracy. Przełożeni kazali jej jednak wrócić do śledztw. A adwokaci zacierają ręce: – Każdy akt oskarżenia będzie można podważyć. 33-letnia Aldona R. od sześciu lat pracuje w Prokuraturze Rejonowej w Katowicach. Na początku 2012 r. zaczęła się skarżyć na bóle głowy, poszła do neurologa. Ten dał zwolnienie lekarskie i zaczął leczyć.

Terapia nie przyniosła efektu, prokurator R. czuła się coraz gorzej. Zaczęła mieć stany lękowe, urojenia i problemy z koncentracją. Neurolog wysłał ją do psychiatry, który rozpoznał poważną chorobę. Śledcza od roku leczy się psychiatrycznie. I ma potwierdzającą to dokumentację.

Utrzymuje ją narzeczony

– Aldona wstydziła się przyznać przełożonym do choroby, bo wiedziała, że to może przekreślić jej karierę. Przez pewien czas przedkładała więc L4 od neurologa, a nie psychiatry – mówi Grzegorz, narzeczony prokurator. W trakcie choroby okazało się, że kobieta zaszła w ciążę, którą po kilku tygodniach poroniła. Wtedy do pracy zaczęła wysyłać zwolnienia od ginekologa.

Zgodnie z przepisami po roku pobytu na L4 prokuratura przestała wypłacać Aldonie R. pensję. Od pięciu miesięcy kobietę utrzymuje narzeczony. – Lekko nie ma, bo leczenie jest drogie – przyznaje mężczyzna. Prokurator przestała już ukrywać chorobę psychiczną i przesyła zwolnienia lekarskie od psychiatry. W lipcu wezwano ją na kontrolę do ZUS, gdzie lekarz orzecznik stwierdził, że R. „jest trwale niezdolna do pełnienia obowiązków prokuratora”. Według ustawy o prokuraturze w takiej sytuacji powinna przejść w stan spoczynku i dostawać 75 proc. wynagrodzenia.

Sprzeciw prokuratury

Ale Krzysztof Kołaczek, szef Prokuratury Okręgowej w Katowicach, negatywnie zaopiniował wniosek. A Krajowa Rada Prokuratorów zgodnie z jego sugestią go odrzuciła. To oznacza, że R. powinna teraz wrócić do pracy i dalej prowadzić śledztwa. Dlaczego? – Kierownictwo prokuratury złożyło sprzeciw od decyzji orzecznika ZUS, bo nie wskazał on, dlaczego R. jest trwale niezdolna do pracy. Nie dysponujemy jej historią choroby, zwolnienia lekarskie przedkładane były przez lekarzy różnych specjalizacji, a jedno zostało zakwestionowane przez ZUS. Chcemy, by opinia orzecznika została zweryfikowana przez komisję lekarską, by mieć pewność, że prokurator jest chora. Tyle że trzykrotnie nie stawiła się na jej posiedzenie – mówi prokurator Marta Zawada-Dybek, rzeczniczka prasowa Prokuratury Okręgowej w Katowicach.

„Boi się nawet podejść do okna”

– Aldona jest w fatalnym stanie, boi się nie tylko wyjść z domu, ale nawet podejść do okna. Tym bardziej że jacyś ludzie z prokuratury co jakiś czas podjeżdżają pod nasz dom, robią zdjęcia, sprawdzają, czy kłódka na bramie jest zamknięta – wyjaśnia Grzegorz.

„Gazeta” ustaliła jednak, że w katowickiej prokuraturze zdarzyła się też odwrotna historia. W czerwcu pozwolono przejść w stan spoczynku innej prokurator, choć orzecznik ZUS uznał, że jej stan zdrowia pozwalał na pracę w zawodzie. – Przepisy dopuszczają możliwość przejścia w stan spoczynku, kiedy prokurator przebywał rok na zwolnieniu lekarskim. W tym przypadku tak było, a przełożonym znany był jej stan zdrowia – tłumaczy prokurator Zawada-Dybek. Zapewnia, że jeśli komisja lekarska potwierdzi niezdolność R. do wykonywania zawodu, przełożeni pozytywnie zaopiniują także jej wniosek.

Na powrót prokurator Aldony R. do pracy czekają śląscy adwokaci. Ich zdaniem jej choroba psychiczna posłuży do podważania każdego sporządzonego przez nią aktu oskarżenia. – Przecież nie tylko podejrzany o dokonanie przestępstwa sprawca musi być poczytalny, ale dotyczy to także tropiącego go prokuratora – przypomina mecenas Andrzej Rajpert, nestor śląskiej palestry.

gazeta.pl