Proces w sprawie kupowania głosów niczego nie wyjaśnił

Sędzia, która nie wie, jak się głosuje w wyborach. Wyrok, który zapada bez zapoznania się z dowodami. Uzasadnienie wyroku, które powstaje w dziwnie krótkim czasie. To tylko niektóre okoliczności środowej rozprawy nad wyborami w Wałbrzychu, które nie dają mi spokoju. Powiem bez owijania w bawełnę: to był dziwny proces. Zamiast poważnej rozprawy nad zdegenerowaną demokracją, którą w Wałbrzychu handlowano za parę złotych, wino marki wino lub worek ziemniaków, wyszła farsa i pokaz niekompetencji.

Już na samym początku rozprawy sędzia Małgorzata Wurm-Klag wprawiła w osłupienie licznie przybyłych dziennikarzy, zabraniając rejestrowania jej przebiegu. Zażądała nie tylko wyłączenia kamer, lecz także wygoniła kamerzystów z sali. Pytana przez reportera TVP o powody utrudniania mu pracy, odparła, że nie musi się tłumaczyć. Oczywiście, że nie musi. To suwerenna decyzja sędziego. Ale w tym przypadku kompletnie niezrozumiała. Ranga i stawka wczorajszego procesu była tak wysoka, że należało go transmitować na żywo, a nie utrudniać pracę dziennikarzom. Bo co w nim, u licha, było do ukrywania?

Po procesie jego uczestnicy komentowali, że pani sędzia nie chciała, by ktoś utrwalał jej pracę, bo nie ogarniała materii, którą przyszło jej się zajmować. Ja też momentami odnosiłem wrażenie, że Małgorzata Wurm-Klag znalazła się w bajce, której nie rozumie. Bo czy normalnym jest, że wyznaczona do rozpatrywania protestu wyborczego sędzia sądu okręgowego z kilkunastoletnim doświadczeniem nie wie, czym różni się głosowanie w pierwszej i drugiej turze wyborów samorządowych? Że w pierwszej oddajemy głos na kilku kandydatów na różne szczeble samorządu, a w drugiej rozgrywka dotyczy już tylko dwóch kandydatów walczących o fotel prezydenta? A o takiej niewiedzy świadczyły jej pytania do Roberta S.

Sędzia od razu odrzuciła wnioski o przeprowadzenie dowodów mających stwierdzić, czy w Wałbrzychu głosy nie były fałszowane także po wrzuceniu ich do urn. Mirosław Lubiński chciał, by kartom do głosowania przyjrzał się biegły grafolog. By to specjalista rozstrzygnął, czy aby na pewno kartki, na których krzyżyki znajdowały się przy nazwiskach obydwu kandydatów, wypełniane były przez jedną i tę samą osobę. Sądu to nie interesowało.

Podobnie jak zestawienie, z którego wynika, że w Wałbrzych podczas drugiej tury wyborów zanotowano najwyższy w Polsce współczynnik nieważnych głosów. Nie przeszkodziło to sądowi w mocnym twierdzeniu, że nie ma żadnych podstaw, by uznać, że głosy fałszowano.

Podobnie rzecz miała się z przesłuchanymi świadkami. Dwóch z nich, pod przysięgą i rygorem trzech lat więzienia za składanie fałszywych zeznań, przyznało, że kupiło kilkaset głosów. Sędzia jakby w ogóle nie usłyszała ich zeznań. Uznała, że nawet jeśli głosami handlowano, to na „znikomą” skalę. Nie wzięła pod uwagę, że różnica między oboma kandydatami w drugiej turze wyniosła zaledwie 325 głosów. Ile głosów należałoby kupić, by przekonać sąd, że wybory zostały ustawione?

I na koniec sprawa, która najbardziej zbulwersowała zebraną na sali publiczność, choć powinna budzić podziw, bo był to popis sędziowskiej sprawności. Sędzia w ciągu półgodzinnej przerwy nie tylko podjęła decyzję o wyroku w skomplikowanej sprawie, lecz także napisała trzystronicowe uzasadnienie pełne wyliczeń, ile głosów było ważnych, ile nieważnych, na ilu postawiono krzyżyk przy obu nazwiskach, a na ilu zamiast krzyżyka było kółko lub inny symbol, zmieściła też wyliczenia, ilu osobom prokuratura postawiła zarzuty, ile z nich dotyczy pierwszej, a ile drugiej tury.

Jestem pełen podziwu dla pani sędzi Małgorzaty Wurm-Klag. W pierwszej części rozprawy wydawała się kompletnie niezorientowana w rozpatrywanej materii, a podczas krótkiej przerwy dokonała się w niej cudowna przemiana i zademonstrowała imponującą sprawność. Nie zmienia to jednak oceny, że po procesie w sprawie wyborczej korupcji w Wałbrzychu zamiast odpowiedzi na kilka fundamentalnych dla demokracji pytań, pojawiło się tych pytań znacznie więcej.

gazeta.pl

Skroił 42 miliony, a zapłaci tylko 10 tys.

Na 10 tys. zł grzywny skazał we wtorek łódzki sąd Andrzeja Pęczaka. Były poseł SLD odpowiadał za wyprowadzenie pieniędzy ze swoich rachunków bankowych. Zarzut ma związek ze sprawą niegospodarności w Wojewódzkim Funduszu Ochrony Środowiska w Łodzi. Na chybionych inwestycjach fundusz stracił ponad 42 mln zł, a Pęczak był jednym z podejrzanych o spowodowanie tych strat (w styczniu tego roku został prawomocnie skazany na trzy lata i osiem miesięcy więzienia).

Ponieważ groziło mu nawet 100 tys. zł grzywny i obowiązek naprawienia szkody, prokuratura zabezpieczyła jego majątek – w tym pieniądze na rachunkach bankowych. Okazało się, że mimo komorniczej blokady Pęczak wypłacał pieniądze. Na początku października 2004 r. podjął z konta 16,5 tys. zł i przelał na inny rachunek. Stamtąd około 3 tys. zł przekazał na konto Parlamentu Europejskiego w Luksemburgu, a ponad 14 tys. zł wypłacił.

Przed pierwszą rozprawą były poseł konsekwentnie nie przyznawał się do zarzutów i odmawiał odpowiedzi na jakiekolwiek pytania. W sądzie nastąpił jednak nieoczekiwany zwrot – Pęczak za pośrednictwem swojego adwokata potwierdził wszystkie ustalenia przedstawione przez prokuraturę w akcie oskarżenia i choć unikał sformułowania „przyznanie się do winy”, złożył wniosek o dobrowolne poddanie się karze 7 tys. zł grzywny.

Na taką kwotę nie zgodziła się obecna na sali prokurator, która zażądała podwyższenia grzywny do 10 tys. Pęczak na tę propozycję przystał. Poprosił o rozłożenie mu tych 10 tys. na raty i oświadczył, że liczy na pomoc finansową córki.

Sąd przychylił się do wniosku i wymierzył Pęczakowi 10 tys. grzywny. Wyrok nie jest prawomocny.

Źródło: Gazeta Wyborcza Łódź

Od 10 lat czekają w więzieniu na ostateczny wyrok

Wrocławski sąd apelacyjny ma we wtorek wydać wyrok w sprawie zabójstwa wałbrzyskiego antykwariusza sprzed 11 lat. Bez względu na to, jaki będzie, sprawa jest bulwersująca, bo kwestia winy dwóch oskarżonych budzi wątpliwości, a siedzą w więzieniu od blisko 10 lat. Wątpliwości są skutkiem błędów i niedociągnięć popełnionych przez policję i prokuraturę podczas śledztwa oraz braku precyzji kolejnych składów sędziowskich, które zajmowały się sprawą w Świdnicy i Wrocławiu. Oskarżeni – Radosław K. i Patryk R. – od początku przekonują, że są niewinni.

68-letni Henryk Ś. został zamordowany 16 marca 2000 roku w swoim antykwariacie przy ul. Garbarskiej w Wałbrzychu. Dosięgło go sześć pocisków: pięć kawałków grubego drutu wystrzelonych z broni własnej roboty i kula z pistoletu kaliber 9 mm. Nie wiadomo, co zginęło ze sklepu, poza notatkami, od kogo kupił jaki przedmiot. Sprawcy nie zdjęli jednak złotego roleksa z ręki ofiary ani nie zabrali 1600 zł, które antykwariusz miał w kieszeni.

Policja błądziła po omacku kilka miesięcy. Nie ustaliła, do kogo należą odciski palców zabezpieczone w sklepie (po części dlatego, że źle pobrano materiał porównawczy, czyli odciski palców od osób, z którymi chciano porównać znalezione w sklepie). Nie znalazła butów, których ślady zostały na zapleczu antykwariatu, ani broni. Nie potwierdziła ani nie wykluczyła wątku, że zabity był paserem.

Śledztwo nabrało tempa po reportażu o zabójstwie w programie „997”. Na policję zgłosiła się kobieta twierdząca, że jej syn widział trzech mężczyzn wchodzących i po kilku minutach wybiegających z antykwariatu, gdy doszło do zbrodni. Kobieta i syn zostali świadkami anonimowymi. Syn, czyli „świadek anonimowy nr 1” zeznał, że w trzecim biegnącym rozpoznał chłopaka, którego znał z widzenia – „Piranię”, czyli Radosława K. Po kilku miesiącach policja ustaliła, że drugim był Patryk R., a „jedynka” rozpoznał go na zdjęciu w 80 procentach. Trzeciego sprawcy nie ustalono.

Obaj podejrzani zostali oskarżeni o zabójstwo ze szczególnym okrucieństwem. 16 grudnia 2002 roku Sąd Okręgowy w Świdnicy skazał ich na 25 lat więzienia. Nie ustalił motywu. Przyjął, że kierowała nimi chęć zysku lub żądza zemsty, bo nie lubili antykwariusza.

Wyrok utrzymał Sąd Apelacyjny we Wrocławiu. A w czerwcu 2004 roku Sąd Najwyższy odrzucił kasację Radosława K. Ale trzy lata później przywrócił termin złożenia kasacji Patrykowi R., a gdy ten ją złożył w sierpniu 2009 roku SN skasował wyrok sądu apelacyjnego z 2003 roku. Werdykt uzasadnił tym, że nie wszyscy sędziowie ze składu wydającego wyrok zapoznali się z utajnionymi zeznaniami świadków anonimowych.

Jednak po kolejnym procesie sąd apelacyjny w listopadzie 2009 roku zawyrokował tak jak za pierwszym razem. SN znów skasował wyrok, uznając rację obrońcy mecenasa Jerzego Świteńkiego, że wiarygodność świadka anonimowego nr 1 należy zweryfikować, poddając go badaniom psychologicznym. SN nakazał też sędziom wyjazd do Wałbrzycha i osobiste sprawdzenie, czy z miejsca, gdzie – jak twierdzi „jedynka” – stał, mógł widzieć to, o czym zeznał.

Wtorkowy werdykt zostanie wydany już na podstawie tych ustaleń.

Komentuje Katarzyna Lubiniecka: Sądy w niemocy, oskarżeni w celach

Nie wiem, czy oskarżeni są winni, czy nie, ale wiem, że poszlakowa sprawa dotycząca ludzkiego życia powinna być dopięta na ostatni guzik. Tymczasem obnażyła słabość organów ścigania i sądów: policjanci źle zdjęli odciski palców i nie sporządzili protokołu z pierwszego przesłuchania świadka anonimowego. A prokurator świadka przesłuchał dopiero trzy miesiące po ustaleniu go przez policję i nie sprawdził, czy w ogóle mógł on widzieć zdarzenie, które relacjonował. W efekcie sąd apelacyjny dopiero teraz robi rzeczy, które powinny zostać zrobione już 11 lat temu.

Gdy czyta się uzasadnienie pierwszego wyroku, nasuwają się kolejne wątpliwości. Sędzia pisze np. tak: „Oskarżeni nie okazali żalu z powodu czynu, a postawa Radosława K. przyjęta w toku procesu świadczyła, iż pozbawiony jest emocji, dobrze przystosowuje się do życia w warunkach izolacji. Również wymiar kary przyjął ze spokojem i bez emocji, odwrotnie Patryk R., który siedział ze spuszczoną głową i tak opuścił salę rozpraw. To zachowanie oskarżonych było dodatkowym potwierdzeniem, iż są oni sprawcami zabójstwa”.

O takim uzasadnieniu powinni dowiedzieć się wszyscy potencjalni przestępcy, którzy powinni wiedzieć, że o ich winie może przesądzić reakcja na wyrok.

Źródło: Gazeta Wyborcza Wrocław

Z sądu: miasto zapłaci 7 mln zł za błędy urzędników

Ponad siedem milionów złotych odszkodowania mają zapłacić władze Łodzi firmie, która wybudowała czterogwiazdkowy hotel Ambasador Centrum – tak postanowił łódzki sąd okręgowy. Ta kwota ma wynagrodzić hotelarzom straty, jakie wynikły z poślizgu w budowie. Bo zdaniem sądu opóźnienie to było spowodowane błędami miejskich urzędników.

Cegal to rodzinna spółka działająca na rynku od kilkunastu lat. Należy do niej trzygwiazdkowy hotel Ambasador przy ul. Kosynierów Gdyńskich, a w listopadzie ubiegłego roku otworzyła Ambasadora Centrum przy al. Piłsudskiego. To drugi w Łodzi czterogwiazdkowy hotel. Oferuje gościom 143 pokoje, w tym cztery apartamenty. Na parterze są basen, trzy sauny i jacuzzi, a na piętrze pięć sal konferencyjnych.

Inwestor twierdzi, że hotel powstałby półtora roku wcześniej, gdyby nie błędne decyzje urzędników. W 2003 r. firma wystąpiła o tzw. warunki zabudowy. Po czterech latach okazało się, że decyzja nie jest prawomocna: urzędnicy popełnili błędy, które sprawiły, że całą procedurę trzeba było rozpocząć od nowa. To doprowadziło do poślizgu w budowie i strat, bo wzrosły ceny materiałów budowlanych, a Cegal zaczął zarabiać na hotelu później, niż planował. Początkowo domagał się ponad 17,3 mln zł odszkodowania, ostatecznie żądania ograniczył do 13,7 mln zł.

Miasto nie chciało uznać roszczeń. Jego pełnomocnik przekonywał, że inwestor przyczynił się do tej sytuacji. Ale sędzia Marek Kruszewski nie miał wczoraj wątpliwości: – Roszczenie powoda jest słuszne co do zasady.

Uznał, że urzędnicy prowadzący sprawę warunków zabudowy dla nowego hotelu złamali prawo. Wydali decyzję, ale odwołali się od niej właściciele sąsiedniej nieruchomości. Urzędnicy powinni się tym zająć dalej, ale tego nie zrobili. – W ten sposób naruszyli przepisy, które nakazują organowi administracji nadanie biegu odwołaniu w terminie tygodnia – tłumaczył sędzia Kruszewski. – Takie bezprawne działanie było źródłem opóźnienia w inwestycji i strat, które poniósł inwestor.

Wyliczając odszkodowanie, sąd oparł się na zleconej w czasie procesu opinii biegłego. Nakazał miastu wypłacić firmie Cegal 1,3 mln zł odszkodowania za wzrost kosztów budowy. Utracone dochody z powodu poślizgu w otwarciu hotelu wyliczył na ponad 5,8 mln zł. Do tego dochodzą ustawowe odsetki za różne okresy. Gmina została też obciążona kosztami procesu w wysokości niemal 50 tys. zł.

Sąd podkreślił, że właściciel hotelu wygrał proces, ale tylko w połowie. Firma chciała odszkodowania za utracone korzyści do końca kwietnia 2010 r., sąd przyznał je tylko do grudnia 2009 r., bo uznał, że Cegal nie udowodnił swoich strat po tym czasie.

Wyrok nie jest prawomocny. Współwłaściciele firmy Cegal zapowiedzieli apelację. – Wysokość odszkodowania nie jest satysfakcjonująca – mówiła pełnomocnik firmy Anna Barańska. – Wyliczając je, sąd nie wziął pod uwagę dokumentów, jakie złożyliśmy, czyli umowy z wykonawcą hotelu i faktur.

Władze Łodzi z dalszymi decyzjami będą czekać do czasu, gdy dostaną pisemne uzasadnienie wczorajszego wyroku. – Orzeczenie nie jest dla gminy niekorzystne – uważa Marcin Masłowski z biura prasowego Urzędu Miasta Łodzi. – Odszkodowanie przyznane przez sąd jest dwa razy niższe niż kwota główna, jakiej żądali powodowie.

gazeta.pl

Rośnie armia urzędników. Koszt – dodatkowe 1,6 mld złotych

Od stycznia do września 2010 r. przybyło w Polsce 40 tys. urzędników.
Wzrost liczby urzędników nastąpił już po zapowiedzi premiera dotyczącej redukcji zatrudnienia w sektorze publicznym. Ograniczanie etatów miało być jednym z działań oszczędnościowych wspierających walkę z deficytem budżetowym. Tymczasem zamiast ograniczenia liczby urzędników nastąpił wyraźny wzrost ich liczby.

Podstawą do zapowiadanego przez premiera zwolnienia 10 proc. pracowników miał być średni stan zatrudnienia z 30 czerwca 2010 r. i 1 lutego br. Tymczasem według aktualnych danych GUS (raport z 14 stycznia 2011 r.) zatrudnienie w administracji publicznej, ZUS i obronie narodowej w ciągu pierwszych trzech kwartałów 2010 r. wzrosło o 40 tys.

– To bardzo duży i niczym nieuzasadniony wzrost, który w dodatku nastąpił po dwóch latach intensywnego zatrudniania pracowników w administracji publicznej. Od grudnia 2007 do grudnia 2009 r. urzędnicza armia wzrosła z 382 do 428 tys. osób, z czego 16 tys. stanowili urzędnicy państwowi – mówi Dominika Staniewicz, ekspert BCC ds. rynku pracy.

Eksperci BCC, opierając się na danych GUS, policzyli koszt rozrostu biurokracji, licząc wyłącznie koszty wynagrodzeń. Przyjmując jako przeciętne wynagrodzenie brutto w 2010 r. kwotę 3400 zł, oznacza to, że miesięcznie wydajemy ok. 136 mln zł więcej (40 000 etatów x 3400 zł). W skali roku daje to ponad 1,6 mld zł dodatkowych wydatków. Do tego dochodzą jeszcze trzynaste pensje, premie, nagrody itp. Jak przyznaje Staniewicz, ciężko oszacować wszystkie koszty zatrudnienia takiej liczby urzędników. – Kilka lat temu dotarłam do danych, z których wynikało, że pensje to ok. 80 proc. kosztów związanych z pracą urzędnika. W tej sytuacji oznacza to, że wszystkie koszty dodatkowych etatów mogą wynosić nawet 2 mld zł, chociaż są to oczywiście dane szacunkowe.

Jednocześnie przedstawiciele BCC zwracają uwagę na inny fakt – przy procedurze naboru urzędników nie są stosowane nowoczesne metody poszukiwania pracowników.

– Przynajmniej na wstępnym etapie rekrutacji powinna ona być prowadzona przez firmy zewnętrzne, profesjonalne firmy pośrednictwa pracy, które zweryfikują umiejętności kandydatów – mówi Staniewicz. – Urząd powinien dostawać wyselekcjonowanych kandydatów mających odpowiednie kompetencje. Gdyby urzędników wybierano z tak przygotowanej grupy, nie pojawiałyby się zarzuty, że gdzieś panuje nepotyzm czy zatrudnia się przypadkowe osoby zaprzyjaźnione z kimś z urzędu. Niestety, polska administracja boi się takiej rynkowej weryfikacji kandydatów. Dlaczego – każdy może sobie sam odpowiedzieć.

Czy sąd ustawiał przetarg na organizację konferencji?

Wrocławski sąd apelacyjny tak organizował przetarg na ogólnopolską konferencję sędziów, żeby zawsze mu wychodziło zwycięstwo Pałacu w Wojanowie
Konferencja sędziów apelacyjnych organizowana przez wrocławski sąd odbędzie się 16-19 maja. W lutym na stronach internetowych sądu pojawiła się informacja o przetargu na kompleksową obsługę organizowanych przez niego konferencji i szkoleń. W tym pakiecie była też ta majowa konferencja. W przetargowej specyfikacji znalazł się jednoznaczny zapis, że musi się ona odbyć w Wojanowie. Ale mimo tego jasnego ograniczenia zgłosiły się trzy firmy: z Lubina, Kudowy-Zdroju i Warszawy.

– Próbowaliśmy walczyć o to zlecenie – opowiada jeden z uczestników przetargu. – Chcieliśmy nawet wynająć pałac w Wojanowie, żeby zrobić w nim tę konferencję. Ale Wojanów oczywiście nie miał żadnego interesu, żeby nam odstąpić to, co miał pewne, więc postawił nam cenę zaporową.

Jedynym kryterium wyboru zwycięzcy – oprócz wskazania, że to ma być Wojanów – była cena. Najtańszą usługę zaproponowała firma Platon z Kudowy-Zdroju. Przetarg unieważniono, bo okazało się, że suma ta znacznie przekracza zaplanowany na ten cel przez sąd budżet.

Kolejny przetarg, tym razem na organizację tej konkretnej konferencji sędziów, ogłoszony został w marcu. Specyfikację przetargu znacznie uszczegółowiono. Znalazł się w niej m.in. zapis, że konferencja musi odbyć się w obiekcie o standardzie czterogwiazdkowym, koniecznie usytuowanym w Kotlinie Jeleniogórskiej i w odległości nie większej niż 110 km – w linii prostej – od Wrocławia. Z tego przetargu zniknął zapis, że to ma być Pałac Wojanów. Obiekt ten leży w odległości 85 km od Wrocławia i ma cztery gwiazdki.

– Wprowadzenie warunku odległości było jak najbardziej zasadne, bo nie narażało nas na koszty związane z przejazdem, a w konferencji ma brać udział 150 osób – tłumaczy ten zapis rzeczniczka Sądu Apelacyjnego we Wrocławiu Małgorzata Lamparska.

Na to ogłoszenie odpowiedziały dwie firmy: Platon z Kudowy, która na miejsce konferencji zaproponowała ośrodek Sandra SPA w Karpaczu (97 km od Wrocławia), i Pałac Wojanów sp. z o.o. Oferta Platona była o blisko 20 tys. tańsza niż konkurenta.

Jednak 1 kwietnia i ten przetarg unieważniono.

Lamparska: – Oferta z najniższą ceną z firmy Platon Kudowa-Zdrój wynosiła 188 400 zł brutto. A my przeznaczyliśmy na ten cel 145 800 zł.

Sąd ogłosił więc kolejny przetarg. Ale znów zmienił jego specyfikację. Konferencja nadal miała odbyć się w obiekcie o standardzie czterogwiazdkowym usytuowanym w Kotlinie Jeleniogórskiej. Jego odległość od Wrocławia – znów w linii prostej! – nie może jednak teraz wynieść więcej niż 90 km. Powołując się na specyfikę przedmiotu zamówienia wprowadził również zapis o zakazie zatrudniania podwykonawców. W praktyce oznacza to, że uczestnikiem postępowania może być wyłącznie firma posiadająca opisany w specyfikacji obiekt. A taka w odległości 90 km w linii prostej od Wrocławia jest tylko jedna – Pałac Wojanów.

W poniedziałek zapytaliśmy w sądzie apelacyjnym, dlaczego znów zmienił zapisy przetargu. Po tej rozmowie w ofercie na stronie internetowej sądu pojawiła się adnotacja, że zamawiający odstępuje od wymogu, by obiekt położony był w odległości 90 km od Wrocławia. Odległość znów może wynosić 110 km. Zakaz zatrudniania podwykonawców pozostał.

Ten wymóg Lamparska tłumaczy ograniczaniem kosztów: – Każda usługa udzielona za pośrednictwem będzie zawsze w swej cenie zawierać narzut stanowiący zysk dla firmy pośredniczącej.

Pytanie o ograniczanie konkurencji do tylko jednego podmiotu zbywa twierdzeniem, że zamawiający ma prawo tak opisać przedmiot zamówienia, jak mu pasuje. A to, że zamówienie może być trudne lub niemożliwe do wykonania przez część wykonawców, nie może zamawiającego ograniczać.

Rozstrzygnięcie przetargu nastąpi w czwartek 7 maja o godz. 10.30.

Wczoraj przed południem zadzwoniliśmy do Pałacu Wojanów. Podając się za pracownika firmy informatycznej, chcieliśmy wynająć kilka pokoi na wyjazd integracyjny kilkunastoosobowej grupy. Interesował nas termin od 17 do 19 maja.

– Niestety, w dniach 16-19 maja cały obiekt jest już zarezerwowany – poinformowała nas Marta Tabaka z działu marketingu Pałacu Wojanów.

Sąd przed osądem publicznym – komentuje Jacek Harłukowicz, Gazeta Wyborcza

Ta sytuacja demonstruje podręcznikowy przepis, jak obejść prawo. To przykład autorstwa nauczyciela, od którego zgoła innej lekcji oczekujemy, bo na temat jak szanować prawo, a nie jak je naginać. W sądzie apelacyjnym zasiada elita wymiaru sprawiedliwości: najbardziej doświadczeni sędziowie, z największym autorytetem i mandatem do poprawiania orzeczeń kolegów z sądów okręgowych. Tym bardziej więc kompromitujący jest ten przetarg. Wrocławski sąd apelacyjny, kuglując z nim, sam postawił się przed osądem opinii publicznej. Jeśli nie pójdzie drogą, jaką już kroczy jego rzecznik, ma jeszcze szansę, żeby wyjść z tego z twarzą.

gazeta.pl

Torturują, łamią prawa człowieka i mają szkolić polskich prokuratorów

Nagminnie łamią prawa człowieka, stosują tortury i zamykają niewinnych w więzieniach, a teraz mają szkolić polskich prokuratorów. Jak dowiedziało się TOK FM Krajowa Szkoła Sądownictwa i Prokuratury RP podpisała memorandum o współpracy i wzajemnym szkoleniu kadr z wymiarem sprawiedliwości z Uzbekistanu. Praktyki władz tego kraju krytykują Unia Europejska i ONZ.
Polscy i uzbeccy prokuratorzy spotkali się w marcu w Krakowie i postanowili współpracować. Memorandum, które podpisali ma stworzyć ramy prawne dla organizacji szkoleń i konferencji dotyczących systemu sądownictwa i systemu ochrony praw człowieka. Dokument zakłada współpracę w obszarze szkolenia kadr między Krajową Szkolą Sądownictwa i Prokuratury Rzeczypospolitej Polskiej a Wyższą Szkołą Prokuratury Generalnej Republiki Uzbekistanu.

– Inicjatywa wyszła ze strony naszych gości. To oni chcieli się spotkać i to nie tylko z przedstawicielami Polski, ale także z innych krajów Unii Europejskiej – mówi Rafał Dzyr z Krajowej Szkoły Sądownictwa i Prokuratury w Krakowie. Nie kryje, że wie jak wygląda działanie wymiaru sprawiedliwości w Uzbekistanie. – Nie możemy od razu powiedzieć, że nie podejmiemy takiej współpracy, w latach 80. Zachód też się od nas nie odwracał. Podczas spotkania Uzbecy sami wyszli do nas z pytaniami jak chronić prawa człowieka, a takiej odpowiedzi bezwzględnie musimy udzielić – mówi Dzyr i dodaje, że każdy kontakt z inną kulturą czegoś uczy. – Nawet jeżeli okaże się, że nasze wrażenia są negatywne, to tym bardziej polscy sędziowie i prokuratorzy będą doceniać polski system.

Ugotowali więźniów żywcem

Niemal wszystkie organizacje międzynarodowe zajmujące się problematyką praw człowieka zwracają uwagę na fatalną sytuację w Uzbekistanie. Z danych Amnesty International i Human Rights Watch, wynika, że tylko w 2010 roku w uzbeckich więzieniach z powodu tortur zmarło 39 osób, wyroki ciągle odbywa wiele osób skazanych w sfingowanych procesach.

Kilka lat temu Uzbekistan znalazł się wśród najbardziej represyjnych społeczeństw. – Amnesty International każdego roku wskazuje na bardzo ciężką sytuację więźniów, którzy są torturowani, maltretowani i przetrzymywani w bardzo ciężkich warunkach – mówi Aleksandra Mińkiewicz z Amnesty. Jak dodaje, sytuacja w tym kraju nie poprawia się. – Kolejne raporty potwierdzają, że władze Uzbekistanu łamią prawa człowieka. Najcięższe represje stosowane są wobec obrońców praw człowieka i dziennikarzy – mówi Mińkiewicz.

Z raportu sporządzonego przez brytyjską ambasadę wynika, że w trakcie przesłuchań dwóch więźniów ugotowano żywcem.

Sędziowie: trzeba to przemyśleć

Na informacje o podpisaniu memorandum zareagowało środowisko sędziowskie. – Współpraca na równoprawnych zasadach wydaje się nie na miejscu – mówi Rafał Piebiak ze stowarzyszenia sędziów polskich Iustitia

Jak podkreśla, podpisywanie tego typu porozumień trzeb zawsze dobrze przemyśleć. – Nie można od razu odrzucać kontaktów z takim krajem, ale trzeba się zastanowić czy to coś zmieni – mówi Piebiak. Przypomina, że Polscy sędziowie nie zgodzili się na wymianę doświadczeń z sędziami z Białorusi. – Memorandum jest tylko dokumentem i jak każda tego typu umowa może być podpisana, ale jej ustalenia nie muszą być realizowane – twierdzi członek zarządu Iustitii.

Pracownik skarbówki szantażował przedsiębiorcę dla kobiety?

Pracownik wywiadu skarbowego z Katowic zagroził szefowi prywatnej firmy, że jeśli obniży pensję narzeczonej urzędnika, spotkają go kłopoty. „Gazeta” dotarła do nagrania tej rozmowy
Robert O. pracuje w wywiadzie skarbowym. To najbardziej tajna komórka Urzędu Kontroli Skarbowej w Katowicach. Zatrudnieni w wywiadzie urzędnicy drogą operacyjną weryfikują rzetelność składanych deklaracji podatkowych oraz tropią nieujawnione dochody. Za zgodą sądów mogą też zakładać podsłuchy.

14 grudnia zeszłego roku Robert O. pojawił się w przychodni weterynaryjnej w Dąbrowie Górniczej. Jego narzeczona Renata (obecnie już żona) była tam lekarką. Kobieta wielokrotnie chwaliła się, że jej przyszły mąż „jest wysoko postawionym pracownikiem urzędu skarbowego”.

Robert O. spotkał się z właścicielem przychodni oraz jej menedżerką. Rozmawiał o wynagrodzeniu narzeczonej. Lekarka zarabiała 3 tys. zł netto, jednak z powodu złej sytuacji finansowej kierownictwo przychodni chciało w styczniu zmniejszyć jej pensję do 2 tys. zł oraz dodać procent z obrotów. „Dla mnie te dwa tysiące to obraza jej, jak i mnie jako jej przyszłego męża. (…) U mnie w firmie nieco mniej zarabia portier” – stwierdził pracownik wywiadu skarbowego. Nie wiedział, że trwająca półtorej godziny rozmowa jest nagrywana. „Gazeta” dotarła do kopii nagrania.

Robert O. powiedział właścicielowi przychodni, że jest ekonomistą i prawnikiem oraz że od 15 lat pracuje w służbach skarbowych. „Jestem tu absolutnie prywatnie, to jest czas poświęcony dla ciebie, abyś wyciągnął wnioski” – zaznaczył, po czym zaczął mówić, że według jego wiedzy ściany w przychodni nie są przystosowane do obsługi rentgena [muszą być zabezpieczone tak, aby zatrzymywały promieniowanie – przyp. red.], że pracownikom część wynagrodzenia wypłaca się „pod stołem” bez opodatkowania i oskładkowania, że są nieprawidłowości w obrocie lekami psychotropowymi oraz że nie prowadzi się ewidencji nadgodzin.

„Pracuję w firmie państwowej, w służbach skarbowych, pracuję kupę czasu, widziałem różne przypadki. Jak przyjdzie urząd skarbowy, to masz przesrane, jak do tego przyjdzie ZUS i nadzór weterynaryjny, to masz problem. Ja z nimi współpracuję, łącznie z prokuraturą. (…) Jeśli ja wykorzystam drogę służbową, to tej przychodni nie ma” – oznajmił jej właścicielowi Robert O.

Mężczyzna twierdził, że lekarka z takimi kwalifikacjami jak jego narzeczona w Krakowie czy we Wrocławiu zarabia od 5,5 do 7,5 tys. zł brutto. „Ja widzę to tak, że od stycznia Renia ma w netcie trzy tysiące złotych, to jest jakieś 4,5 tys. zł brutto. Ja kontrolowałem takich firm jak ta mnóstwo i uważam, że dla takiej firmy to żadne koszty” – stwierdził Robert O. Dodał, że jak do przychodni wpadnie prokuratura i ABW, to zostanie ona zamknięta. „Ja cię nie straszę, ja ci udzielam darmowej porady prawnej. Jestem tu pierwszy i ostatni raz. Myślę, że jesteś osobą rozsądną. Tyle z mojej strony. Ja uważam, że 3 tys. zł dla Reni to kwota adekwatna (…) Jak będę nieludzki, to będą ludzie ode mnie służbowo i nie będzie tak miło jak teraz” – podkreślił.

Właściciele przychodni nie ulegli szantażowi i z powodu utraty zaufania zwolnili narzeczoną Roberta O. z pracy. Zawiadomili też prokuraturę o podejrzeniu popełnienia przez niego przestępstwa. Dołączyli do niego kopię nagrania rozmowy.

– Jak długo pracuję w zawodzie, to z taką historią jeszcze się nie spotkałem. Trudno uwierzyć, że urzędnik państwowy mógł się tak zachować – mówi prokurator Zbigniew Zięba, szef Prokuratury Rejonowej w Dąbrowie Górniczej, która wszczęła śledztwo w sprawie powoływania się przez Roberta O. na wpływy w instytucjach publicznych. Zaraz po zwolnieniu lekarki do przychodni weterynaryjnej zaczęły bowiem wchodzić kontrole z inspekcji pracy, ZUS-u, instytutu atomistyki i nadzoru farmaceutycznego. – Sprawdzamy, kto je zainspirował do działania – mówi prokurator Zięba.

Minister Julia Pitera, pełnomocniczka premiera ds. zapobiegania nieprawidłowościom w instytucjach publicznych, uważa sprawę za skandaliczną. – Zamieszany w nią pracownik UKS-u powinien natychmiast zostać odsunięty od czynności służbowych, a zewnętrzna kontrola powinna sprawdzić, czy w podobny sposób nie działał już wcześniej. Bo tupet, z jakim stawiał żądania, wskazuje, że nie był to pierwszy raz – mówi Pitera. I chwali postawę właścicieli przychodni, którzy nie ulegli szantażowi. – Gdyby się ugięli, prawdopodobnie za jakiś czas dostaliby od tego pana kolejną prośbę nie do odrzucenia – podkreśla minister.

Szefowie katowickiego UKS-u dwa tygodnie temu dostali kopię nagrania rozmowy z Robertem O. Rozpoznali na nim głos swojego pracownika i przenieśli go do pracy w administracji. – Wszczęliśmy też postępowanie wyjaśniające, a po jego zakończeniu będziemy rozważali wszczęcie postępowania dyscyplinarnego – mówi Jacek Przypaśniak, dyrektor UKS-u w Katowicach.

Z Robertem O. nie udało się nam porozmawiać. Jest na zwolnieniu lekarskim. Właściciele przychodni też odmówili komentarza w sprawie. – Nie chcemy zaszkodzić śledztwu – stwierdzili.