„Ja pracuję do 15:30”. Bulwersująca prawda, dlaczego nie ostrzeżono przed nawałnicą – winny jest… piątek

Wyjaśnienia brzmią tak kuriozalnie, że początkowo nie sposób w nie uwierzyć. Prawda jest taka, że Starostwo Powiatowe w Chojnicach nie przekazało okolicznym gminom ostrzeżeń o nadciągającej burzy, bo… SMS z IMGW z ostrzeżeniem przyszedł po godzinie 15.00 w piątek. A wtedy w urzędach nie ma już nikogo.

Udało nam się porozmawiać z dyrektorem Wydziału Bezpieczeństwa i Zarządzania Kryzysowego w Starostwie Powiatowym w Chojnicach. Do jego wyjaśnień przejdziemy za chwilę, najpierw przypomnijmy, jakie były skutki nawałnic w piątkowy wieczór 11 lipca. W Borach Tucholskich wichura połamała tysiące drzew, w miejscowości Suszek zginęły dwie harcerki, we wsi Rytel i okolicach akcja usuwania zniszczeń wciąż trwa.

Oczywiście, że w takich chwilach pojawia się pytanie, czy można było zrobić coś więcej, by uniknąć niektórych tragedii. I pewnie nie ma co od razu poszukiwać winnych – w końcu sił natury nie da się w pełni okiełznać. Ale co nieco przewidzieć się da. I można próbować zapobiec. Pod jednym warunkiem – że ktoś podejmie próbę zapobieżenia.

Jak ustaliła „Gazeta Pomorska”, ostrzeżenie o drugim stopniu zagrożenia IMGW z Gdyni wysłał o godzinie 14.27. Wśród adresatów tego powiadomienia znaleźli się starosta chojnicki oraz szef powiatowego Wydziału Bezpieczeństwa i Zarządzania Kryzysowego. Starosta Stanisław Skaja zapewniał, że ostrzeżenie to zostało przekazane do wszystkich gmin w powiecie, ale odpowiedzialny za zarządzanie kryzysowe dyrektor Andrzej Nogal potwierdził, że… nie. Powiadomienie dostał, ale nic z nim nie zrobił. Po prostu je zignorował. Dlaczego? Bo był piątek, bo było po 15.00, bo w urzędach wtedy już są komputery powyłączane, bo przecież takich ostrzeżeń przychodzi wiele – wyjaśnia w rozmowie z naTemat.

Andrzej Nogal
Dyrektor Wydziału Bezpieczeństwa i Zarządzania Kryzysowego w Starostwie w Chojnicach

Czy ja mam sobie coś do zarzucenia? Odpowiem w ten sposób: otrzymałem ostrzeżenie jak wiele, wiele innych na komórkę. Odczytałem to ostrzeżenie przed 16. No bo wiadomo, jak przychodzi SMS, to nie zawsze to człowiek odbiera. Jeśli jest po 15.30 to takiego SMS-a już nie ma gdzie wysłać. Urzędy miasta i gminy już wtedy nie pracują. Ja też pracuję do 15.30. A wysyłanie tego do gmin i jednostek, które tam mamy u siebie w rozdzielniku odbywa się faksem i mailem. W tych urzędach i tak nikt by tego nie odebrał.

W tym przypadku było to ostrzeżenie o drugim, a nie trzecim – najwyższym stopniu zagrożenia. I dlatego podjąłem taką decyzję. Bo to i tak by nigdzie nie doszło.

Poza tym media też otrzymują informacje z IMGW i one o tym zagrożeniu informowały. Wysyłanie tego komunikatu do mediów nie miałoby sensu.

Teraz na stronie głównej starostwa można znaleźć apel do samorządowców z całej Polski o pomoc finansową na usuwanie skutków nawałnic. A nieco niżej można znaleźć link do informacji o działającym (ponoć) w powiecie Regionalnym Systemie Ostrzegania.

natemat.pl

Spóźniona sprawiedliwość. Po 21 latach odzyskał niecały 1 mln zł. Wcześniej stracił firmę, majątek i żonę

Przez bezprawnie naliczony przed laty podatek Jarosław Chojnacki stracił przedsiębiorstwo, dom, cały majątek i żonę, która z powodu problemów finansowych popełniła samobójstwo. Po 21 latach walki z urzędnikami celnymi współwłaścicielowi firmy Cristhine zwrócono nadpłacony podatek akcyzowy – niecały 1 mln zł – plus część odsetek.

Teraz Jarosław Chojnacki założyciel firmy Cristhine postanowił doprowadzić do tego, by urzędnicy gdyńskiej Izby Celnej (to służby celne zajmują się podatkiem akcyzowym), którzy doprowadzili do upadku jego firmę, ponieśli odpowiedzialność karną i odszkodowawczą. Wystąpił na drogę sądową.

Przedsiębiorstwo zajmujące się konfekcjonowaniem kosmetyków prowadził w Kartuzach wraz z żoną Krystyną. To ona opowiedziała mi historię ich firmy i poprosiła o dziennikarską interwencję. Tak powstał mój, jak się okazało, spóźniony reportaż „Jedna firma, jedno życie”.

Ostatni mail od Krystyny

Maj 2014 rok. „Ostatnią rzeczą, którą napisała moja małżonka, był mail do Pani. Uważała, że niesprawiedliwość dzieje się głównie w zaciszu gabinetów urzędniczych i wygłuszonych sal sądowych, dlatego bardzo liczyła na opublikowanie Pani artykułu w »Gazecie Wyborczej«. Dzisiaj już nie żyje, umarła w poczuciu niewyobrażalnej niesprawiedliwości. Proszę Panią o kontynuowanie sprawy” – napisał do mnie Jarosław Chojnacki dzień po śmierci żony.
Konfekcjonowanie nie produkcja

Chojnaccy w kosmetyczny biznes weszli na początku lat 90. Zachodni puder w dużych bryłach, tusz do rzęs i szminkę przepakowywali do eleganckich opakowań z logo swojej firmy. Sprzedawały się.

To był pierwszy rok obowiązywania akcyzy w III RP. To podatek pośredni nałożony na niektóre wyroby konsumpcyjne.

Płacą go kupujący, bo wliczany jest w cenę. Kosmetyki to towar akcyzowy. – Biznes szedł świetnie. Do momentu, kiedy pod koniec 1993 r. naszą firmę obłożono bezprawnie podatkiem akcyzowym, chociaż my nie produkowaliśmy kosmetyków, a jedynie je konfekcjonowaliśmy – opowiada Chojnacki.

– To, że nie łamaliśmy przepisów, we wrześniu 1993 r. potwierdził Urząd Skarbowy w Kartuzach. Ale trzy miesiące później, w grudniu, urzędnicy zmienili zdanie i naliczono nam 580 mln starych złotych podatku. Od razu zablokowano konta bankowe i zabrano z nich pieniądze.

Pierwszy raz z potyczki z fiskusem Chojnackim udało się wyjść cało. Naczelny Sąd Administracyjny uchylił wtedy decyzję urzędu. Skarbówka się z nimi rozliczyła.

Ale w maju 1996 r. Ministerstwo Finansów wydało rozporządzenie, które mówiło o tym, że ci, którzy „powiększają wartość wyrobów”, muszą odprowadzać akcyzę. Chojnaccy nie wiedzieli, czy powiększają, więc poprosili ministra finansów o wykładnię prawną. Dowiedzieli się, że mają płacić wysoką akcyzę.

Co ciekawe, Chojnaccy pokazali mi decyzje skarbówki dotyczące innych firm ówcześnie konfekcjonujących kosmetyki, z których wynikało, że otrzymały inną interpretację przepisów, albo wprost umarzano im podatek.

Chojnaccy nie wytrzymywali konkurencji. Brali kredyty, by odprowadzać akcyzę. Popadli w kłopoty finansowe. I dalej walczyli przed sądami administracyjnymi, wydając pieniądze na prawników.

gazeta.pl

Nagrał pirata drogowego i sam ma kłopoty. Sprawa rowerzysty wraca do sądu

Sąd jeszcze raz musi się zająć się sprawą Krzysztofa Kęsika, który przekazał policji film pokazujący wykroczenie drogowe kierowcy samochodu i sam też został ukarany mandatem. W pierwszym procesie rowerzysta został uniewinniony, ale policja złożyła apelację.

Gdyński sąd musi zapoznać się z nowymi dowodami i jeszcze raz sprawdzić, czy należy ukarać rowerzystę, który wysłał policji film pokazujący pirata drogowego – to decyzja sądu okręgowego w Gdańsku, który rozpatrywał apelację policji w tej sprawie.

– Jestem nieco zaskoczony, myślałem, że mój klient już dziś dowie się, że jest ostatecznie niewinny. Stało się inaczej – powiedział po rozprawie Tomasz Złoch, pełnomocnik oskarżonego.

– Nie zrobiłem nic złego, chciałem tylko pomóc policji – dodał Krzysztof Kęsik.

Nagrał pirata i sam ma kłopoty

Problemy Krzysztofa Kęsika, rowerzysty z Gdyni rozpoczęły się w lipcu ubiegłego roku, gdy wysłał policji film pokazujący jak z dużą prędkością na podwójnej linii ciągłej wyprzedza go samochód.
W odpowiedzi policjanci postanowili ukarać nie tylko kierowcę samochodu, ale i rowerzystę, który ich zdaniem jechał za daleko od prawej krawędzi jezdni.

Sprawa trafiła do sądu, bo pan Krzysztof nie przyjął mandatu. W styczniu sąd rejonowy w Gdyni uniewinnił rowerzystę. Sędzia argumentował wyrok tym, że policja w niewystarczający sposób udowodnił to, że autorem filmu jest oskarżony, a ten przed sądem konsekwentnie milczał i nie przyznawał się do winy.

Przyznał się na antenie?

Jednak zdaniem policjantów Krzysztof Kęsik przyznał się, więc złożyli apelację i dołączyli do niej rozmowę z reporterem TVN24, podczas której zdaniem mundurowych Kęsik jednoznacznie przyznaje się do winy.

Na nagraniu rowerzysta mówi dziennikarzowi, że to on zrobił nagranie. Pokazuje również, gdzie miał przyczepioną kamerkę. Podczas rozmowy z reporterem przypomniał, że wysłał nagranie, bo policja zachęcała, żeby dostarczać takie materiały.

Przez 21 lat walczyła z urzędnikami, w końcu popełniła samobójstwo

Przez 21 lat właścicielka firmy kosmetycznej z Kartuz walczyła o zwrot nienależnie pobranego podatku akcyzowego. Chodziło o 3 mln zł. Gdy 17. raz sąd odesłał sprawę do ponownego rozpatrzenia, kobieta popełniła samobójstwo. Sprawa już miała mieć swój pozytywny finał, ale sąd po raz kolejny postanowił… zbadać ją ponownie. Tego było już za wiele. Kobieta załamała się i targnęła na życie, zażywając tabletki. W liście pożegnalnym szczegółowo opisała, czyje działania zmusiły ją do desperackiego czynu – relacjonuje mąż kobiety.

„Sprawiedliwość z nieba”

Połowę życia Krystyna Chojnacka walczyła z urzędnikami o istnienie swojej firmy. – Umierała w takiej świadomości, że nagle, jak ona to zrobi, to na wszystkich spłynie sprawiedliwość z nieba i że wszyscy urzędnicy i sędziowie będą wyczuleni na sprawiedliwość. Była jednak w wielkim błędzie, bo tak nie jest i nigdy nie będzie – mówi zasmucony Jarosław Chojnacki, mąż kobiety.

Właśnie z mężem 20 lat temu pani Krystyna założyła firmę kosmetyczną. To wtedy kontrola skarbowa kazała małżeństwu zapłacić podatek akcyzowy za konfekcjonowane (pakowane) kosmetyki. Jak się później okazało – bezpodstawnie. Przez lata małżeństwo wygrywało w sądzie kolejne sprawy, a Izba Celna składała odwołania. Małżeństwo Chojnackich w batalii z urzędnikami cały czas było wspierane przez Stowarzyszenie Niepokonani 2012.

– Na dzień przed śmiercią odbyła się kolejna, 17. już sprawa w sądzie administracyjnym w Gdańsku i sąd po raz siedemnasty orzekł skierowanie sprawy do ponownego rozpatrzenia, co jest praktycznie niedopuszczalne – podkreśla Łukasz Goyke ze stowarzyszenia.

Chojnaccy walczyli w sądach, ale obawiając się restrykcji urzędu skarbowego cały czas płacili podatek akcyzowy. Trzy lata temu musieli zamknąć firmę, zwolnić 30 pracowników i sprzedać swój dom. – Trybunał Konstytucyjny powiedział, że państwo wobec mnie działało nielegalnie, to teraz państwo musi mieć odwagę, wobec lojalnego obywatela. Lojalne państwo musi naprawiać swoje błędy – uważa pan Chojnacki.

Izba Celna w Gdyni, która toczy sądową batalię, teraz już tylko z Jarosławem Chojnackim, tak odpowiedziała na nasza prośbę o komentarz: „Jesteśmy poruszeni i zasmuceni śmiercią Pani Krystyny Chojnackiej. Z taką sytuacją spotykamy się po raz pierwszy i dla wszystkich, którzy mają z nią do czynienia, jest ona trudna(..) Wyjaśnieniem okoliczności śmierci Pani Krystyny Chojnackiej zajmują się odpowiednie organy i tylko one mogą udzielać komentarzy w tej sprawie”.

– Postępowanie prowadzone jest w kierunku artykułu 151 kodeksu karnego, czyli doprowadzenia innej osoby do targnięcia się na własne życie – poinformowała Grażyna Wawryniuk z Prokuratury Okręgowej w Gdańsku.

Waldemar Stankiewicz ,TVP Info

Już 7 wyroków szefa Amber Gold. Zagadkowa pobłażliwość Temidy

Dlaczego założyciel Amber Gold Marcin Plichta ani razu nie znalazł się w więzieniu mimo kilku wyroków skazujących? Wyjaśniają to niezależnie Ministerstwo Sprawiedliwości i prokurator generalny

16 lipca 2010 Sąd Rejonowy w Kwidzynie skazał prezesa Amber Gold na karę dwóch lat pozbawienia wolności z zawieszeniem na 5 lat. Chodziło o 57 wyłudzeń kredytów bankowych i fałszerstwo dokumentu. Plichta korzystał z podstawionych osób – tzw. słupów. Kwota pojedynczego kredytu wahała się od kilku do kilkunastu tysięcy złotych. W sumie zebrało się ponad pół miliona złotych. Wszystkie kredyty zostały wyłudzone z GE Money Banku. Przesłuchiwany przez prokuratora Plichta zachowywał się jak zwykle: przyznał się do winy, chętnie podjął współpracę w wyjaśnianiu sprawy. Na koniec poprosił o dobrowolne poddanie się karze.

Dziwne jest, że sąd nie zobowiązał go do zwrotu wyłudzonych pieniędzy. Także poszkodowany bank nie wnioskował o naprawienie szkód przez Plichtę. Być może uznał, że pieniędzy i tak nie odzyska.

Jeszcze dziwniejsze jest, że prokurator oraz sąd w przypadku Plichty zgodzili się na dobrowolne poddanie się karze i zapadł wyrok w zawieszeniu. Musieli wiedzieć, że prezes Amber Gold był już skazywany za podobne przestępstwa. Gdy wydano wyrok w Kwidzynie, Plichta miał na koncie niezatarte jeszcze wyroki sądów w Gdańsku, Malborku i Starogardzie Gdańskim. W dwóch chodziło o wyłudzenia kredytów bankowych przez „słupy” na łączną kwotę 130 tys. zł. Trzeci to słynna Multikasa, spółka Plichty, która zagarnęła łączną kwotę 174 tys. zł. Były to opłaty za energię elektryczną od ponad 300 osób – pieniądze te nigdy nie dotarły na konta firm energetycznych. Sąd jednak uznał, że Plichcie po prostu nie powiodło się w interesach, nie miał intencji przywłaszczenia pieniędzy klientów.

Wczoraj, po publikacjach „Gazety” i innych mediów, pilnego wyjaśnienia cudownej łagodności wyroków Plichty zażądał prokurator generalny Andrzej Seremet. Ma się tym zająć Prokuratura Apelacyjna w Gdańsku. – To jest gruba afera, wysyłamy do Gdańska akta sprawy i odpisy wyroków – mówi jeden z pomorskich prokuratorów. – Pracuję już trochę lat, ale czegoś takiego jeszcze nie widziałem.

– Chodzi o ustalenie, jakie były prokuratorskie wnioski co do kar w poszczególnych sprawach i decyzje, które pozwoliły uznać te wyroki za słuszne – mówi prok. Maciej Kujawski z Biura Prokuratora Generalnego.

Nacisk jest położony na działania prokuratury, bowiem ewentualne błędy sądów nie mogły być popełnione bez udziału oskarżyciela. Prokurator ma informacje, czy osoba była karana, czy nie. Zna też decyzje z posiedzeń wykonawczych: czy zastosować dozór kuratora, czy zarządzić wykonanie warunkowo zawieszonej kary.

Minister sprawiedliwości zażądał od prezesa Sądu Okręgowego w Gdańsku raportu na temat sprawowanego przez niego nadzoru administracyjnego. Ma go otrzymać we wtorek. Minister nie ma prawa ingerować w wyroki sądów, ale może sprawdzić ich wykonanie.

– Chodzi m.in. o to, czy dopilnowano, by skazany wykonał karę dodatkową w postaci naprawienia szkód, bo bez tego wyrok nie może być zawieszony – mówi Patrycja Loose, rzeczniczka Ministerstwa Sprawiedliwości. – Zbadane mają być kwestie sprawności i terminowości działań sądu, a także ocena działalności kuratorskiej służby sądowej.

Marcin Plichta jako prawomocnie skazany nie miał prawa zarejestrować spółki Amber Gold i być w niej prezesem czy członkiem zarządu. Mówi o tym art. 18 kodeksu spółek handlowych. Jak możliwe zatem, że swoją firmę zarejestrował? – KRS nie ma obowiązku sprawdzać karalności osób rejestrujących firmy – mówi Patrycja Loose. I dodaje, że ministerstwo zastanowi się nad wnioskiem do gdańskiego sądu rejestrowego o rozważenie wszczęcia postępowania o wykreślenie Plichty z rejestru władz jego spółek – jeśli potwierdzi się, że zasiada w nich niezgodnie z prawem.

A Katarzyna Plichta, żona Marcina, założyła nową spółkę – PST. Według nieoficjalnych informacji to z jej konta wysyłane będą pieniądze klientom Amber Gold.

gazeta.pl

Policjanci chcieli 150 tys. łapówki

Prokuratura Okręgowa w Gdańsku zarzuciła policjantowi z Pucka (Pomorskie) oraz dwóm innym mężczyznom, że zażądali od przestępcy 150 tys. zł łapówki, obiecując w zamian uzyskanie dla niego uniewinniającego wyroku. Policjant Krzysztof K. oraz dwaj jego znajomi – Jacek R. i Marcin L. zażądali pieniędzy od Mateusza S., oferując mu przy tym uniewinnienie w sprawie rozboju, którego mężczyzna miał się dopuścić – poinformował naczelnik wydziału śledczego Prokuratury Okręgowej w Gdańsku, Adam Borzyszkowski,.

W tym tygodniu wszyscy trzej mężczyźni usłyszeli zarzuty, a w czwartek sąd, na wniosek prokuratury, zdecydował o tymczasowym aresztowaniu jednego z nich – Jacka R. Trojgu podejrzanych grozi do ośmiu lat więzienia.

Również w czwartek, funkcjonariusz Krzysztof K. został – zgodnie z obowiązującą procedurą zawieszony w pełnieniu obowiązków służbowych (zawieszenie wiąże się z obniżeniem o połowę pensji) poinformował rzecznik prasowy puckiej policji, Łukasz Dettlaff. Krzysztof K. jest policjantem z 11-letnim stażem, ostatnio pracował w wydziale kryminalnym.

Dla dobra postępowania śledczy nie chcą ujawniać więcej szczegółów na temat sprawy.

gazeta.pl

Gdańsk: ustawka 70 policjantów. Dysyplinarki

Postępowanie dyscyplinarne toczy się wobec kilkudziesięciu policjantów z Gdańska. Kilka tygodni temu na zorganizowanej w siedzibie prewencji imprezie doszło do regularnej bijatyki. Sprawa wypłynęła dopiero, gdy jeden z uczestników opowiedział o zdarzeniu na portalu trójmiasto.pl.

– Wyjaśniamy sprawę – zapewnia zastępca komendanta wojewódzkiego policji w Gdańsku, Zbigniew Matczak. – Spotkanie odbyło się na terenie obiektów policji. Funkcjonariusze, którzy je zorganizowali popełnili wykroczenie. W tej chwili prowadzimy postępowanie dyscyplinarne wobec wszystkich uczestników spotkania – dodaje Matczak.

– Chcemy bardzo wnikliwie i dokładnie wyjaśnić zarówno kwestię uszkodzenia ciała, jak i tego jak doszło do zorganizowania spotkania, na które nie mieli zgody. Sprawą pobicia zajmuje się też prokuratura okręgowa w Gdańsku – tłumaczy zastępca komendanta.

Szczegółów zajścia nikt nie ujawnia, nieoficjalnie jeden z uczestników spotkania opowiedział portalowi trójmiasto.pl, że to było „regularne mordobicie, zaczęło się od przepychanki, a skończyło bójką, jak na ustawce kiboli. Teraz chłopaki z prewencji się cieszą, że mogli przywalić oficerowi”.

W spotkaniu brało udział około 70 policjantów zarówno z kadry kierowniczej, jak i tych, którzy służą na mieście – wyjaśnia Zbigniew Matczak. – O konsekwencjach będzie można mówić po zakończeniu postępowania – podsumowuje.

Źródło: Tokfm.pl

Gdyni: Sprawa, którą rozpętałaś, już nigdy nie przycichnie

Córka popłakała się i wykrztusiła, że ksiądz dał jej wódki z sokiem, a potem obłapiał
– Kto dzwonił? – Marek czuje, że stało się coś niedobrego. Szybko podnosi się z beżowej, skórzanej kanapy. Przed chwilą zaczęli z Izą oglądać jakiś serial. Duży telewizor, to i nudny film obleci. Zresztą każdy wie – trudno się podnieść zaraz po Faktach. Jednak z soboty, 5 grudnia 2009 roku Marek zapamięta tylko strach, a potem zalewającą złość, że ktoś skrzywdził mu dziecko.

– Dzwonił Ksiądz – Iza stara się opanować, ale jej zwykle ciepły i wesoły głos robi się drewniany. – Mówi, że Ala wyszła już z plebanii, ale była jakaś dziwna. Powiedział, że pobiegła do lasu. Radził, żebyś poszedł jej szukać.

Ala jest najstarszym dzieckiem Prądzyńskich. Wczoraj poszła do spowiedzi, ksiądz zaproponował, żeby nazajutrz przyszła do niego porozmawiać. Napisał na karteczce numer komórki. Umówili się na dzisiaj.

Rodzice decydują, że Marek pójdzie szukać, Iza będzie czekać. Ojciec już ma wychodzić, gdy słyszy chrobotanie w zamku. To Ala.

Ręce i pocałunki księdza

Drobna dziewczynka nerwowo grzebie kluczem w drzwiach, dopiero po chwili udaje jej się otworzyć. Chce jak najszybciej pobiec do swojego pokoju. Kręci jej się w głowie, zbiera na wymioty i cały czas czuje na sobie ręce księdza, który posadził ją na kolanach i całował, całą zesztywniałą w środku.

– Boże, dlaczego nie wyrwałam się nawet po tym, gdy jego ręka zaczęła sunąć pod bluzką? Dlaczego od razu nie uciekłam? Po co z nim piłam?

Poszła na plebanię, bo proboszcz powiedział po konfesjonale, że jak porozmawiają o jej problemach, to będzie jej lżej.

– Ala, jak było u księdza? – pyta z kanapy Iza, kiedy córka przechodzi przez wąski korytarzyk przy drzwiach.

– Fajnie, idę do siebie – dziewczynka opiera się o ścianę.

– Chodź tu do nas – Iza powoli podchodzi do córki. – Coś ty taka niewyraźna?

– Zadziałała intuicja? – pytamy pół roku później, gdy odwiedzamy rodzinę dziewczynki.

– Nie intuicja, tylko poczułam od niej gorzałę – Iza smutnieje. – Zaraz zresztą zaczęła wymiotować.

Siedzimy w części jadalnej saloniku z telewizorem. Nad stołem, obok eleganckiego segmentu, wielki obraz. Święta rodzina w pastelach i złotej ramie. Tak jest w każdym kaszubskim domu, bo dla Kaszuba Kościół jest ważny.

Prądzyńscy mieszkają w Bojanie pod Gdynią. Dom przy bitej drodze jest okazałym klockiem.

– Powiedziała od razu co się stało? – pytamy Izę.

– „Chuchaj” mówię do niej. Gdy docisnęliśmy, popłakała się i wykrztusiła, że ksiądz dał jej wódki z sokiem, a potem obłapiał.

Proboszcz, kanonik, organizator

– Gdyby mama nie poczuła alkoholu od ciebie, powiedziałabyś?

– Nigdy! – Ala ma 15 lat, jak każda nastolatka mnóstwo wdzięku i problemów. Nogi nie tak jak trzeba, za duży nos, zbyt blade powieki – to tylko skrócona lista nieszczęść, które dotykają dziewczęta. Do tego miejsce, gdzie mieszka, co drugi dzień wydaje się jej obleśną, zapadłą dziurą na końcu świata.

Faktycznie jest tu bardzo ładnie. Dookoła pagórki, jeziora i lasy. Ludzie z Trójmiasta pobudowali w okolicy domy i rezydencje. W ciągu dziesięciu lat Bojano urosło dwukrotnie, dziś mieszka tu ze dwa tysiące osób. W centrum, czyli przy szosie, stoją spożywczaki, mięsny, kwiaciarnia. Jest wypożyczalnia filmów, przychodnia zdrowia, bank, szkoła podstawowa i gimnazjum. Obok przychodnia zdrowia, dalej cmentarz żołnierzy radzieckich.

Kościół, stylizowany na zabytkowy, zbudował – rękami parafian – ksiądz Mirosław B. – proboszcz od 13 lat. Rękę do biznesu ma dobrą. Dopóki świątynia nie była gotowa, kościelny raz w miesiącu zachodził do każdego i pobierał „datek budowlany” – wszystko skrupulatnie odnotowywane w specjalnym notesie: kto, kiedy i ile.

Za ślub od swoich proboszcz liczy sobie 400 zł, od obcych 600, a bywa, że trzeba zapłacić i trzy tysiące. Jest jeden warunek: panna młoda nie może mieć odkrytych ramion, a za dekorację kościoła trzeba zapłacić znajomej księdza.

Arcybiskup gdański Leszek Głódź lubi i docenia proboszcza – ksiądz kanonik B. został mianowany rok temu dyrektorem ds. budownictwa sakralnego w archidiecezji gdańskiej. Odpowiada za wszystkie inwestycje.

Jest świetnym organizatorem. Przy parafii św. Królowej Jadwigi w Bojanie działa przedszkole katolickie i biblioteka. Co roku proboszcz kanonik organizuje kolonie dla dzieci w ośrodku nad Jeziorem Żarnowieckim. Trzy lata temu pobił tam kolonistę. Sprawa trafiła do sądu, zakończyła się umorzeniem, ale z orzeczeniem o winie. Pobicie było niezbyt dotkliwe.

Ksiądz: Chciałem pomóc

– Na początku trudno było mi uwierzyć w to obłapianie – mówi mama Ali. – Ksiądz ją przecież chrzcił, a teraz szykował do bierzmowania. Jest tylko o dwa lata starszy od mojego Marka, ma 47 lat. Zabraliśmy małej komórkę, a gdy doszła do siebie, kazaliśmy iść spać. Jeszcze w nocy mąż zadzwonił do proboszcza, zapytał, czy to wszystko prawda. Usłyszał: „Wymalowaliście to sobie”. Tyle że około drugiej wysłał do Ali SMS-a: „Naskarżyłaś na mnie”. Wiedzieliśmy już, że nie skłamała.

Marek w niedzielę idzie na mszę. Liczy, że ksiądz do niego podejdzie, coś wytłumaczy, ale on jak gdyby nigdy nic. Po południu rodzice Ali ustalają, że poradzą się w szkole – zgłaszać czy nie? Nauczyciele nie mają wątpliwości – powinni iść do komisariatu.

– To poszliśmy, potem Ala miała przesłuchanie z psychologiem w Wejherowie, a z nowym rokiem w Bojanie już nie mówili o niczym innym – opowiada Iza.

Na początku stycznia prokurator stawia księdzu B. dwa zarzuty – dokonanie innej czynności seksualnej i rozpijanie 15-latki. Proboszcz trafia do aresztu, potem dostaje dozór policyjny – co tydzień meldunek na komendzie w Wejherowie. Musi też wpłacić 10 tysięcy zł. poręczenia. Do czasu sporządzenia aktu oskarżenia, ksiądz nie może zbliżać się do Ali i jej bliskich.

16 stycznia ksiądz tłumaczy się w „Dzienniku Bałtyckim”: „Chciałem pomóc nastolatce, która miała myśli samobójcze i spotkała mnie taka nagroda. To ona prosiła o spotkanie. Nie miałem wiele czasu, bo byłem umówiony, ale przecież nie mogłem odmówić osobie, która myślała o tym, by targnąć się na swoje życie. Przyszła do mnie pijana. Rozmawialiśmy, uspokoiła się. Sam ją wyprosiłem, bo spieszyłem się. Byłem najpierw na imieninach u katechetki, potem na weselu. Zarówno goście jednej imprezy, jak i drugiej potwierdzą, że byłem trzeźwy”.

Po wywiadzie Mirosław B. znika z Bojana na miesiąc – metropolita gdański wysyła go na miesięczny urlop – do czasu wyjaśnienia zarzutów.

U Prądzyńskich zaczynają się niespodziewane wizyty.

Przyjeżdżają, namawiają, płaczą

– Kto był pierwszy?

– Proboszcz z Kielna – mówi Iza. – Zadzwonił i zaprasza: „Nie o księdza Mirka chodzi, przyjedźcie, porozmawiamy”.

„Może on chce nam pomóc” – tak myśleliśmy. Ala miała iść do bierzmowania, zależało jej na tym. Pojechaliśmy z mężem do Kielna, na plebanię. A on nam nagadał, żeby zostawić księdza Mirosława w sutannie, zaczął płakać, namawiać: „podpiszcie, wycofajcie”. Powiedzieliśmy mu, że się zastanowimy. Wglądał, jakby miał naszykowane to pismo, ale że nie zgodziliśmy się podpisać, to nie pokazał.

Po kilku dniach przed furtką Prądzyńskich staje samochód, w środku mąż sołtysowej i dwóch nieznajomych.

– Mówimy im: „Jak już jesteście, to zajdźcie”. Wypiliśmy herbatę, któryś zaczął: „Teraz na nas wypadło” i zaczęli tłumaczyć, że ksiądz dobry chłop, że trzeba wycofać oskarżenie. Marek się wkurzył i mówi: ” Co byście zrobili, jakby to wasze dziecko spotkało?”. Zrobiło im się chyba wstyd.

Następne zapukało małżeństwo – były wójt gminy z żoną.

– Znała ich pani?

– Z widzenia. Gadali, gadali, namawiali, żeby pójść do księdza, spotkać się. Odczytali list od niego. Pisał tam, że chciałby się spotkać. Ale w końcu i oni przyznali, że widzieli, jak się proboszcz z kobietami prowadzał. Przyszli, bo prosił. No i chyba na koniec żałowali, że nas namawiali.

– Ktoś jeszcze?

– Kobiety. Nazwaliśmy je z mężem „płaczki”, co kilka dni pojawiała się kolejna, w średnim wieku. Nie znałam ich. Z grubsza mówiły to samo, że ksiądz samobójstwo chce zrobić, że taki mizerny, że zbladł. To ja którejś w końcu wystrzeliłam: „Do psychologa go weźcie, jak tak mu ciężko. A my, co mamy w domu? Zastanówcie się!”.

Przychodzi jeszcze brat księdza z żoną – namawiają, jak inni.

Katechetka z gimnazjum, podchodzi do Ali na szkolnym korytarzu.

– Co ty odwalasz, niszczysz społeczność Bojana, mam ci wpierdzielić?

Dziewczynka biegnie do nauczycielki. Dyrektor zgłasza zajście na policję. Nie robią nic – mówią, że jak się powtórzy, to założą sprawę, teraz nie mają sił.

Prokurator: Pewnie wszystkiego nie wiemy

Pytamy prokuratora z Wejherowa, co sądzi o odwiedzinach w domu dziewczynki.

– Od momentu złożenia zawiadomienia o przestępstwie nie można naciskać na pokrzywdzonego. Bywa, że sprawca mówi: „Spróbuj zgłosić na policję” i grozi śmiercią albo spaleniem samochodu. W rezultacie ma sprawę nie tylko o rozbój, ale i o groźbę bezprawną.

– A jeśli nie użyto przemocy i nie ma gróźb?

– Jest przestępstwo przeciwko wymiarowi sprawiedliwości. Namawianie do podpisania oświadczenia wycofującego zarzuty to nakłanianie do składania fałszywych zeznań. Bo jeśli zeznali, że molestowano córkę i to jest prawda, to zaprzeczanie jest nieprawdą. Ale śledztwo i tak toczyłoby się dalej, bo taka sprawa prowadzona jest z urzędu.

– Dlaczego nie zareagowaliście na skargę dyrektora?

– Katechetka to osoba silnie związana z Kościołem. Jej działanie nie było na tyle drastyczne, nie robiliśmy z tego zarzutów prokuratorskich. Ale pewnie nie wszystko wiemy.

Bo to zła dziewczyna była

Gdy mija miesiąc, ksiądz B. wraca na plebanię, choć nadal jest urlopowany. Zgodnie z prawem kanonicznym oznacza to tyle, że może wykonywać wszystkie czynności kapłańskie, musi tylko mieć zastępcę. Zostaje nim jego podwładny, wikary z Bojana.

– Gdy wrócił, nie zaczepiał już Ali. Myśleliśmy, że do rozprawy mamy spokój. Okazało się, że nie – Iza uśmiecha się kwaśno.

Adwokat księdza wnosi o przesłuchanie nowych świadków. Dwóm chłopcom przypomniało się, że pili z Alą alkohol za kościołem, zanim poszła do księdza.

Zaraz potem „NIE” publikuje rewelacje z Bojana. Miejscowi jeżdżą do Gdyni, by kupić tygodnik. Tekst przedstawia Alę jako co najmniej współwinną. Anonimowy rozmówca w tekście: „To zła dziewczyna, jak zresztą cała jej rodzina. Leserka. Z ledwością przepychana z klasy do klasy. W dodatku wieczorami ktoś widział ją na boisku szkolnym, jak piła i paliła. Wdała się w matkę”.

Mąż sołtysowej Haliny Radomskiej w „NIE” krytykuje Prądzyńskich pod nazwiskiem:

„My ich prosili, coby cygaństwa we wsi nie robili, bo to wstyd po dobrym człowieku tak skakać”.

Odwiedzamy sołtysową, przyjmuje nas na podwórku.

– Podpuścili męża ci dziennikarze, wypowiedzi poprzekręcali.

– Ale to prawda, że mąż jeździł do Prądzyńskich namawiać do zmiany zeznań?

– Nie pojechał, tylko poszedł, bo blisko. I nie sam, bo ich więcej tam poszło. Pytał rodziców, czy naprawdę wierzą dziewczynie, bo to przecież nastolatka.

– A pani czemu nie poszła?

– Nie mogłam, miałam gości.

– Nikt nie namawiał was, żeby księdza bronić?

– Ponoć chodził po domach wikary i ktoś z przedszkola.

Nasze dzieci nie chcą cię znać

Śledczy od razu ostrzegli Prądzyńskich, aby nie zaglądali do internetu.

– Posłuchaliście?

– Raz zaczęliśmy czytać, ale daliśmy spokój. Nawet jakby człowiek miał nerwy ze stali, to by nie wytrzymał.

My sprawdziliśmy.

Fronda.pl Malkontent pisze: „Obecna histeria jest sztucznie rozdmuchana, by zdyskredytować Kościół. Nie zaprzeczam, że molestowanie istniało, ale… po pierwsze, nie było tak powszechne, jak się sugeruje, a po drugie, wykorzystywanie seksualne, które kiedyś było czymś normalnym i powszechnie stosowanym, dopiero obecnie stało się zbrodnią – na skutek lewackiego skrzywienia w postrzeganiu świata. Zresztą nie ma żadnego rozróżnienia pomiędzy cierpieniem molestowanego dziecka a Kościołem, bo poprzez to cierpiące dziecko cierpi Kościół”.

Na Nasze Miasto.pl Gość tłumaczy: „Przez tyle lat nic nie mogli mu zrobić, aż tu nadarzyła się okazja, dali drinka dziecku, powiedzieli, co ma mówić, wysmażyli paszkwil i męcz się chłopie. Dziewczyna jest z pięcioosobowego rodzeństwa i niestety nie miała dobrego przykładu w domu od rodziców. Znaczy w domu nie ma nadzoru, może opieka powinna się nimi zająć”.

Matka: „Każdy kto zna Alę P., wie, do czego zdolna jest ta dziewczyna. Seks, piwo i inne trunki to u niej najciekawsze zajęcie. Wszyscy wiemy, że jesteś 15-latką, która potrzebuje pomocy, póki jeszcze nie stoczyłaś się na dno, choć już tego dna sięgasz. Daj sobie pomóc, bo życie dopiero przed tobą. Czas się zastanowić, co dalej cię czeka, bo sprawa, którą rozpętałaś, już nigdy nie przycichnie. Mam nadzieję, że nie przystąpisz do sakramentu bierzmowania wraz z naszymi dziećmi! Oni cię nie chcą znać!”.

Kolejny internauta o sieciowym pseudonimie zzz: „Jeśli mieszkacie w Bojanie, bardzo dobrze znacie rodzinę niby molestowanej. Znam dobrze „poszkodowaną” i większość wie, że dziewczyna nie grzeszy inteligencją. W 100 proc. wierzę księdzu. A dziewczynie życzę powodzenia w sądzie, przyda Ci się! Nasz kochany ksiądz jest nie winny!”.

Papież apeluje, dziekan nie rozmawia

Rozporządzenia opisane w kwietniowym dokumencie watykańskim „Wskazówki do zrozumienia podstawowych procedur Kongregacji Nauki Wiary w sprawie zawiadomień o nadużyciach seksualnych” mówi, że biskup ma obowiązek współpracować z cywilnym wymiarem sprawiedliwości i stosować się do zasad prawa świeckiego. Powinien też bez zwłoki powiadomić Kongregację Nauki i Wiary o podwładnym, wobec którego toczy się proces karny. Papież zyskuje nowe kompetencje – może wykluczyć sprawcę ze stanu duchownego bez uprzedniego wyroku sądu kanonicznego.

Niezależnie od tego papież Benedykt XVI apeluje do duchownych, aby zaopiekowali się ofiarami i ich rodzinami. Nie należy ich pozostawiać bez wsparcia ze strony Kościoła.

Dzwonimy do dziekana z Kielna Franciszka Rompy, któremu podlega parafia z Bojana.

– Czy ksiądz powiadomił arcybiskupa Głódzia o sprawie Mirosława B.?

– Nie udzielam żadnych informacji, nie będę rozmawiał.

Dziekan odkłada słuchawkę.

Czekamy minutę, znowu wybieramy numer.

– Prądzyńscy twierdzą, że ksiądz dziekan nakłaniał ich do wycofania zarzutów.

– Ja namawiałem? Rozpoczynamy rozmowę od kłamstwa i fantazji. Jakże? Przecież byłbym przestępcą. Gdybym robił takie rzeczy, nie mógłbym być księdzem. Zresztą nie rozmawiam z wami więcej. Koniec.

Zobowiązanie wiecznego milczenia

Nadal obowiązująca instrukcja Crimen sollicitationis z 1962 roku: „Ponieważ w sprawach dotyczących przestępstw seksualnych osób duchownych należy bardziej, niż zazwyczaj, dbać o to, by postępowano w nich z zachowaniem najściślejszej tajemnicy, kiedy zostaną już rozstrzygnięte, pozostaną pod zobowiązaniem wiecznego milczenia. Wszyscy, którzy uczestniczyli w jakikolwiek sposób w ich osądzaniu lub dowiedzieli się o tych sprawach z racji swojego urzędu, są zobowiązani do zachowania nienaruszalnego i najściślejszego sekretu, nazywanego sekretem Świętego Officium pod karą automatycznej ekskomuniki.

Instrukcja Kongregacji Nauki Wiary z 2001 roku podpisana przez kardynała Ratzingera nie zdejmuje konieczności zachowania ścisłego sekretu, nakazuje jednak kategorycznie informować Watykan o księżach pedofilach: „Ilekroć biskup otrzyma prawdopodobne powiadomienie o przestępstwie, po dokonaniu wstępnego badania przekaże je Kongregacji Nauki Wiary”.

Zaczynamy od Biura Nuncjusza Apostolskiego w Warszawie.

– Chcielibyśmy się dowiedzieć, czy informacje o księżach pedofilach przechodzą przez nuncjaturę?

– Nawet jeśli tak, to służymy jako skrzynka pocztowa, nie zaglądamy do korespondencji – odpowiada rozmówca, który nie chce podać nazwiska.

Próbujemy w Konferencji Episkopatu Polski.

Ks. dr Józef Kloch: – Dokumenty, o jakie pytacie, są kierowane z diecezji bezpośrednio do nuncjatury. Stamtąd do Stolicy Apostolskiej.

Dzwonimy do Watykanu, do Kongregacji Nauki Wiary.

– Zgłoście się do biskupa, który odpowiada za tego księdza, on powinien udzielić wam informacji.

Zgłaszamy się.

– Czy mnie nagrywacie? – zaczyna rozmowę ksiądz Filip Krauze, dyrektor Centrum Informacyjnego Archidiecezji Gdańskiej.

– Nie. Chcieliśmy zapytać, czy kuria powiadomiła Watykan o przypadku księdza B.?

– Nic nie powiem. Sprawy toczą się naszym torem. Miłego dnia.

5 sierpnia odbędzie się pierwsza rozprawa przeciwko Mirosławowi B.

– Nie mieliście chwil zwątpienia? – pytamy rodziców Ali.

– Żeby wycofać oskarżenie? A co ja bym powiedziała własnemu dziecku. Jak mogłabym spojrzeć jej w oczy?

współpraca Tomasz Bielecki

Imiona i nazwisko dziewczynki i jej rodziców zostały zmienione

Kościół przed i po roku 2001
Kościół katolicki liczy ok. 400 tysięcy duchownych.
Między rokiem 1975 a 1985 nie zgłoszono do Watykanu ani jednego przypadku pedofilii duchownego. Od wydania instrukcji z 2001 roku odnotowano trzy tysiące doniesień. Do procesów karnych doszło w 600 przypadkach. 1800 księży i zakonników było już zbyt starych na proces, ukarano ich zakazem odprawiania mszy, spowiadania, a czas, jaki im pozostał, muszą spędzić w odosobnieniu. Trzystu kapłanów zostało wykluczonych ze stanu duchownego. Tyle samo dobrowolnie odeszło z kapłaństwa.

gazeta.pl

Sopot: Rutkowski znalazł ślad zaginionej Iwony – policja czekała nie wiadomo na co

W ostatnią sobotę Krzysztof Rutkowski znalazł ślad Iwony Wieczorek w zapisie wideo z kamer budynku przy ul. Grunwaldzkiej 8. Dotąd nie było żadnej pewności dokąd poszła dziewczyna, gdy na dyskotece w nocy z piątku na sobotę 17 lipca pokłóciła się z przyjaciółmi. Kamery zarejestrowały ją kilkanaście sekund przed godz. 03.07. Dziewczyna musiała zejść w dół „Monciaka” i tuż przed ul. Grunwaldzką skręcić w prawo. Szła wzdłuż ulicy. Najpierw widać ją z kamery, która działa przy wejściu do restauracji „Sanatorium”. Iwona idzie chodnikiem boso, w spódniczce mini, w rękach niesie buty szpilki. Pokonuje w ten sposób kilkadziesiąt metrów, po drodze rejestrują ją jeszcze trzy kolejne kamery. Przez obiektyw ostatniej widać, jak Iwona przechodzi przez zebrę przy lokalu „Papryka” i zmierza dalej, na skos w stronę pasa nadmorskiego. Całość zapisu trwa ok. minutę. Tuż przed godz. 4. przyjaciele tracą kontakt z komórką Iwony. Rejon „Papryki” jest słabiej oświetlony, porośnięty krzewami i stosunkowo niebezpieczny – choć noc z piątku na sobotę była upalna i nawet tam przewijało się mnóstwo uczestników sopockich imprez.

– Dla mnie kluczowy jest moment, gdy Iwona przechodzi obok restauracji, być może widać tutaj sprawców – mówi Rutkowski. – Dwóch gości namolnie zachowuje się wobec jakiejś młodej kobiety. Ona przyjmuje wobec nich postawę obronną. Iwona przechodzi obok tej trójki. Jeden z „namolnych” wyraźnie zwraca na nią uwagę. Potem co jakiś czas spogląda w stronę, gdzie poszła Iwona.

Trudno powiedzieć, co działo się między mężczyznami, a kobietą oraz czy ona ich znała. W pewnym memencie jeden z nich łapię ją za rękę i ciągnie za sobą. Ta się opiera. Ta scena trwa około trzech minut. Kobieta w końcu sięga po telefon komórkowy i gdzieś dzwoni. Potem podaje słuchawkę mężczyźnie. Ten rozmawia kilka sekund, oddaje jej telefon i obaj odchodzą. Idą w tę samą stronę, co Iwona, ale nie skręcają na przejście dla pieszych przy „Papryce”. Podążają dalej, prosto – znikają z pola widzenia kamery.

– Dla mnie to potencjalni sprawcy – komentuje Rutkowski. – Trzeba koniecznie ustalić kim są. Ważne, by zgłosiła się kobieta, którą napastowali. Niech zgłasza się każdy przechodzień, który na tym filmie rozpoznał siebie i zapamiętał coś istotnego.

Zdaniem Rutkowskiego, sopocka policja w sprawie Iwony dopuściła się skandalicznej bezczynności: – Na dwieście procent wiem, że nie dotarli do tego monitoringu. Więc czym się zajmują? W piątek zadzwoniłem do oficera prowadzącego śledztwo, żeby przekazać informacje, które zebrałem. Powiedział, że nie zamierza spotykać się ze mną. Rutkowskiego można nie lubić, ale materiały dowodowe muszą policję interesować. W poniedziałek złożę w Biurze Spraw Wewnętrznych komendy wojewódzkiej doniesienie przeciwko temu policjantowi za niedopełnienie obowiązków służbowych.

Rutkowski w sprawie Iwony spodziewa się najgorszego.

– Szła w miniówie, boso, sama się wystawiła na zainteresowanie różnych dziwnych facetów – mówi detektyw. – W taką noc wielu jest pod wpływem alkoholu, narkotyków. Widzę czarny scenariusz: gwałt i morderstwo. Może mieli samochód. Zwłoki powinny być w którymś z okolicznych lasów. Z przykrością powiedziałem matce Iwony, że nie powinna spodziewać się happy endu.

Mama dziewczyny: – Nie rozumiem, dlaczego policja nie znalazła tak ważnego śladu. Zapewniają, że to priorytetowa sprawa. Jak wobec tego załatwia się w Sopocie te, które nie są priorytetowe?

– To pan Rutkowski nie miał czasu na spotkanie w sobotę. Policja przyjmie oczywiście od niego wszelkie informacje. Nie będziemy komentować jego zarzutów. My robimy swoje – mówi Karina Kamińska, rzeczniczka sopockiej policji.

Źródło: Gazeta Wyborcza Trójmiasto