Białystok: Sprawiedliwość i syn sędziego

Syn sędziego i jednocześnie asystent sędziego w białostockim sądzie okręgowym po pijanemu staranował samochodem uliczną latarnię. Sąd jednak warunkowo umorzył jego sprawę. Prawomocnie. Był początek grudnia ub.r. O godz. 3.30 policja dostała sygnał o kierowcy daewoo nubiry, który przy ul. Mazowieckiej w Białymstoku ściął słup oświetleniowy. Sprawa jak wiele innych, no może poza tym, że szofer wydmuchał w alkomat 1,3 promila alkoholu. Kierowcą okazał się Krzysztof T., który od 2008 roku pracował w białostockim sądzie okręgowym jako asystent sędziego. I jednocześnie syn sędziego, który pracował w tym samym sądzie.

Dla mundurowych to rutynowa sytuacja. Wszczynają dwa postępowania. Jedno o spowodowanie kolizji, drugie za kierowanie pojazdem w stanie nietrzeźwości. W tej sytuacji prokuratura wysyła do sądu akt oskarżenia. Co prawda jeszcze na etapie śledztwa Krzysztof T. składał wnioski o warunkowe umorzenie całej sprawy, ale prokuratura konsekwentnie się na to nie godziła.

Co to jest warunkowe umorzenie? To taka furtka w przepisach. Niby formalnie sąd stwierdza, że człowiek popełnił przestępstwo, karze go, ale jednocześnie w myśl prawa taka osoba pozostaje niekarana. Jest to bardzo ważne np. przy zatrudnieniu we wszelkich urzędach, policji czy sądach. Osoby z wyrokami w tych miejscach są dyskwalifikowane już na samym początku.

Tajny sąd

W marcu białostocki sąd rejonowy na zamkniętym posiedzeniu, wbrew stanowisku prokuratury, zgodził się na warunkowe umorzenie sprawy Krzysztofa T. Zastosował wobec niego środek karny – bo to nawet nie jest wyrok – dwuletni okres próby, podczas którego mężczyzna nie może powtórzyć swojego zachowania, dwa lata bez prawa jazdy i nakaz zapłacenia 5 tys. zł na cel społeczny.

Prokuratura Rejonowa Białystok Południe, która prowadziła śledztwo dotyczące kierowcy od razu się odwołała od tego rozstrzygnięcia. Jej apelacja trafiła do białostockiego sądu okręgowego, w którym pracuje ojciec Krzysztofa T. Tu jednak sędziowie jak jeden wyłączyli się z rozpoznawania tej sprawy. Przekazano ją do Sądu Okręgowego w Olsztynie. Sąd wczoraj zajął się apelacją śledczych.

Odrzucił ją w całości i utrzymał werdykt białostockiego sądu.

– Sąd odwoławczy, utrzymując zaskarżony wyrok w mocy, kierował się m.in. tym, że czyn, jakiego dopuścił się oskarżony miał charakter incydentalny w jego życiu, poza tym wobec oskarżonego orzeczono środek karny i świadczenie pieniężne w dość dużym rozmiarze – poinformował „Gazetę” Piotr Zbierzchowski, rzecznik prasowy Sądu Okręgowego w Olsztynie.

Ten wyrok jest prawomocny i nie można się od niego już odwołać.

Włos nie spadł

Krzysztof T. od momentu zatrzymania do wczoraj był zawieszony w swojej pracy w sądzie. Zawieszenie polegało to na tym, iż nie wykonywał żadnych obowiązków zawodowych, choć dostawał pensję. Przez pierwsze trzy miesiące było to 100 proc. wynagrodzenia, po tym okresie 50 proc. uposażenia (pensja asystenta sędziego regulowana jest rozporządzeniem ministra sprawiedliwości i wynosi 2900-3230).

Dziś asystent sędziego będzie mógł wrócić do pracy jak gdyby nigdy nic (pod warunkiem, że z sądu w Olsztynie zostaną przesłane stosowne dokumenty). Co więcej, gdyby tylko chciał, Krzysztof T. może zostać nawet sędzią. Wystarczy, że nazbiera odpowiednio dużo stażu na dotychczasowym stanowisku i zaliczy niezbędne egzaminy. Wszak opinię nadal ma nieposzlakowaną.

Źródło: Gazeta Wyborcza Białystok

Dzierżoniów: Policjant pobił kobietę

To historia jak z romantycznego filmu. Tyle że dla 39-letniego funkcjonariusza komisariatu policji w Bielawie zakończyła się dramatem.

Policjant usłyszał w miniony piątek od prokuratora zarzut rozboju i został zawieszony w obowiązkach służbowych. – Mamy dowody na to, że Mariusz R. napadł na kobietę przed jej blokiem, tam pobił ją i okradł – mówi Emil Wojtyra, szef wydziału śledczego Prokuratury Rejonowej w Dzierżoniowie. – Sprawa wygląda bardzo poważnie – dodaje prokurator.

Napadnięta to 24-letnia Aleksandra. Piękna, młoda, ciesząca się powodzeniem u panów, mieszkanka pobliskiego Dzierżoniowa. Mariusz R. to z kolei cieszący się do tej pory dobrą opinią w pracy i poza nią policjant.

– Grzeczny, miły, miał opinię dobrego gliniarza. Ale cóż, widać miłość nie wybiera, a kobiety to same kłopoty – mówią o Mariuszu R. jego znajomi. Mężczyzna od kilku lat jest rozwodnikiem.

Aleksandrę poznał kilka tygodni temu w trakcie pracy. Prowadził postępowanie przeciwko miejscowemu sutenerowi, który wykorzystywał ją i brutalnie traktował. Kobieta występowała w tym dochodzeniu jako pokrzywdzona. Przychodziła do komisariatu na przesłuchania. Zrobiła na funkcjonariuszu bardzo dobre wrażenie. I mimo jej nie najlepszej reputacji, Mariusz R. zaproponował spotkanie. Potem drugie, kolejne, wspólne wyjście na wesele znajomego. W końcu poprosił, by z nim zamieszkała. Zakochał się, obdarowywał ją prezentami. Kupował kwiaty. Kupił też telefon komórkowy i szpilki. Aleksandra wprowadziła się do niego, ale już po kilku dniach zaczęła go zdradzać. W końcu spakowała swoje rzeczy i przeniosła się do kolejnego „narzeczonego”. Rozgoryczony policjant najpierw prosił, by wróciła, a potem zażądał, by oddała mu prezenty.

Kobieta nie chciała z nim rozmawiać. Dlatego któregoś dnia zaczaił się pod blokiem na osiedlu, na którym mieszkała. Kiedy wyszła z domu, napadł na nią. Szarpał się z kobietą na ulicy, krzyczał na nią. W końcu siłą wyrwał torebkę i zabrał z niej dwa telefony komórkowe (jeden nienależący do niego), a z nóg ściągnął jej buty, które wcześniej podarował. Zaraz potem uciekł.

Poobijana i zdenerwowana kobieta zgłosiła sprawę na komisariat. Liczni świadkowie potwierdzili jej zeznania. Sprawą od razu zainteresowała się też policja z komendantem głównym na czele.
Zaraz po tym, jak funkcjonariusz usłyszał prokuratorskie zarzuty, został zawieszony.

Jak zapewniają jego przełożeni, do służby na razie nie wróci, a jeśli zostanie oskarżony i skazany, pożegna się w ogóle z policją. Za rozbój może mu grozić nawet 10 lat więzienia.

Czarne owce w szeregach policji

Często ostatnio słychać o policjantach zamieszanych w przestępczą działalność. Trzy tygodnie temu okazało się, że policjantka z wydziału kryminalnego w Jeleniej Górze należała do gangu okradającego sklepy. Grupa, w której był też inny policjant, ma na koncie włamania do sklepów spożywczych oraz dwie próby włamań do placówek bankowych. Z kolei w Sądzie Okręgowym w Świdnicy trwa proces ośmiu, byłych już, funkcjonariuszy Komendy Powiatowej Policji w Świdnicy, którzy za łapówki, wódkę oraz usługi w agencjach towarzyskich sprzedali przestępcom informacje o prowadzonych dochodzeniach, i zajmowali się przemytem narkotyków.

Gazeta Wrocławska

Dzierżoniów: Podłość urzędników

Podłość (arogancja i zwykła ludzka niegodziwość) urzędników UM w Dzierżoniowie, którym przewodzi burmistrz Marek Piorun, osiągnęła chyba swój szczyt. Przypomnijmy, iż Prokuratura Rejonowa w Kłodzku udowodniła przekręt Marka Pioruna, Zygmunta Kuca i Andrzeja Wilkosa polegający na bezprawnej legalizacji samowoli budowlanej, a także w przypadku burmistrza Marka Pioruna na tzw. nieprawidłowościach przy przetargu. Burmistrz Marek Piorun, niczym jasnowidz, wiedział już na trzy dnie przed przetargiem kto ten przetarg wygra!!!

Ale to nie koniec urzędniczej buty… O ile tamta sprawa dotyczyła jakiś odległych może dla obywatela – choć za publiczne pieniądze – szemranych interesów burmistrza i jego świty – o tyle sprawa ujawnienia danych o stanie zdrowia osób składających skargi to już nikczemność godna SB, z którą nomen omen Marek Piorun chętnie współpracował.

Sprawa wygląda dość przerażająco i prosto zarazem. W 2005 roku mieszkaniec Ryszard P. składa skargę do Rady Miasta w Dzierżoniowie. Skarga dotyczy braku zainteresowania problemami Józefa C. innego mieszkańca Dzierżoniowa. Jak to zwykle wszystko krąży między „zapracowanymi” urzędnikami jak w kafkowskim „Procesie”, aby w końcu trafić na sesję Rady Miasta. Tam zostają upublicznione takie oto informacje o osobach składających skargę.

Józef C: niedorozwój umysłowy, zaniki pamięci, zespół psychoorganiczny, miażdżyca, niezaradny życiowo, nadużywa alkoholu, prowadzi włóczęgowski tryb życia

Ryszard P: leczony neurologicznie i psychiatrycznie, posiada umiarkowany stopień niepełnosprawności z powodu zespołu zależności alkoholowej, nieprawidłowa osobowość, logiczny kontakt utrudniony

Załącznik do uchwały RM w Dzierżoniowie

Załącznik do uchwały RM w Dzierżoniowie

Czemu to ma służyć? Segregacji społecznej, mającej na celu usprawiedliwienie urzędniczej indolencji?
Takie informacje o osobach składających skargi upublicznia dzierżoniowski urzędnik. Urzędnik który nie ma krzty skrupułów aby poniżyć człowieka i pokazać kto tu rządzi. A może, który zapomniał że urzędnik to osoba mająca za zadanie za publiczne pieniądze służyć obywatelom..?
To ma być przestroga dla wszystkich innych, którzy chcą się poskarżyć na władzę? To są najgorsze SB-eckie metody, których celem jest poniżenie tych, którzy chcą na władze podnieć rękę. A władza im tę rękę chce odrąbać, pokazać, że ręka jest zgniła, a zatem niegodna ani protestu, ani uwagi… Czy, którakolwiek z poniżonych przez was osób usłyszała przepraszam?

Osoby odpowiedzialne za ujawnienie danych o stanie zdrowia Panów Józefa C. i Ryszarda P. to radny Andrzej Darakiewicz, z-ca burmistrza Ryszard Szydłowski i przewodniczący RM Henryk Smolny. Jak widać republika koleżków trzyma się dobrze, miejmy nadzieję, że nie za długo. Panowie Darakiewicz, Szydłowski i Smolny jesteście nikczemnymi, prymitywnymi urzędnikami, którzy za nic mają ludzką godność, życzyć wam można tylko tego, aby na starość spotkała was dokładnie taka sama zapłata. Łatwo nie liczyć się z ludźmi, szczególnie tymi najsłabszymi, którzy nie potrafią się bronić.

Hodowcy długów – zarabiają na polskich szpitalach

Na chorej służbie zdrowia można świetnie zarobić. Dawni handlarze długami szpitali dzisiaj sami pożyczają szpitalom pieniądze. Zarabiają na tym dziesiątki milionów złotych
Długi szpitali to morze pieniędzy. Ministerstwo Zdrowia szacuje je na prawie 10 mld zł. To, co spędza sen z powiek dyrektorom placówek i ministerialnym urzędnikom, dla kilku wtajemniczonych jest kurą znoszącą złote jaja. To do ich kieszeni trafiają pieniądze przeznaczone na leczenie chorych.

Kim są, skąd się wzięli i w jaki sposób uzależnili od siebie dyrektorów państwowych szpitali? Do tego wrócimy. Najpierw przyjrzymy się podupadłej służbie zdrowia.

Państwowe szpitale mają 9,85 mld zł długów – to ostatnie dane resortu zdrowia na koniec marca. Tylko w pierwszych trzech miesiącach tego roku zadłużenie wzrosło o 220 mln zł. Najszybciej zadłużają się placówki w województwach kujawsko-pomorskim i świętokrzyskim. Ich długi w trzy miesiące wzrosły aż po blisko 10 proc.

Co niepokoi jeszcze bardziej, to szybko rosnące długi przeterminowane. Czyli takie, które grożą wejściem komornika na szpitalne konta. Od stycznia do marca zwiększyły się o prawie 8 proc., do 2,42 mld zł.

Dlaczego długi rosną? Mniejszy strumień pieniędzy z Narodowego Funduszu Zdrowia, który nie chce płacić za nadwykonania. Szpitale, kiedy kończą się pieniądze z kontraktów, muszą działać dalej. Muszą kupować leki, narzędzia, zużywają prąd, gaz, ciepło.

Zakłady energetyczne, gazownie, hurtownie leków czy dostawcy sprzętu – wszyscy są na szpitale skazani. Pierwsi, bo dostaw nie odetną. Naraziłoby to życie pacjentów i na taką firmę posypałyby się gromy.

Dyrektorzy to wiedzą. Opowiada szef jednego ze śląskich szpitali: – Pod koniec roku zabrakło pieniędzy na rachunki za prąd. Nękali mnie i grozili, że odetną dostawy. To im mówię: spróbujcie, a za chwilę będą tu wszystkie telewizje!

Z kolei dla hurtowników i dostawców sprzętu medycznego liczy się każdy kontrakt. Choć szpitale są biedne, chętnych nie brakuje. Państwowy prędzej czy później zapłaci. Razem z odsetkami.

Zarobić na długach

Kiedy szpital zaczyna mieć nóż na gardle, na gwałt szuka pieniędzy. Najpierw puka do banków, ale te odprawiają go z kwitkiem. Żaden nie chce dawać pieniędzy zadłużonym lecznicom. Za duże ryzyko – tłumaczą bankowcy.

Żeby dopiąć budżety, szukają gdzie indziej. Gdy pojawia się firma gotowa wyłożyć pieniądze na spłatę długów, dyrektorzy niewiele się zastanawiają. I tu wracamy do wtajemniczonych.

W całym kraju z długów służby zdrowia żyje kilkanaście firm. Liczą się jednak trzy: giełdowe spółki Magellan i M.W. Trade oraz Electus należący do Domu Maklerskiego IDM SA. Wszystkie zaczynały od handlu długami szpitali. Teraz same pożyczają im pieniądze. I świetnie na tym zarabiają.

Jak to działa? Taka pożyczka jest droższa niż kredyt bankowy. Jej cena to nawet kilkanaście procent rocznie. Prawdziwą żyłą złota jest jednak dopiero sytuacja, gdy szpital przestaje spłacać raty w terminie. Wówczas zadłużenie zaczyna rosnąć lawinowo. Dochodzą karne odsetki i opłaty za tzw. doradztwo (firmy przekonują, że nie tyle pożyczają szpitalom pieniądze na spłatę długów, ile pomagają im wyjść z tarapatów – a to kosztuje) -. W sumie mogą sięgnąć kilkunastu milionów złotych.

Tak było w przypadku szpitala w Pabianicach, którego pożyczka od firmy Electus doprowadziła na skraj bankructwa. Z pożyczonych 15 mln zł na spłatę długów zrobiło się dwa razy więcej. Szpital musiał m.in. co miesiąc dopłacać firmie 134 tys. za obsługę umowy. Electus tłumaczył, że dyrektor szpitala wiedział, co podpisuje.

W podobne tarapaty wpadło wtedy wiele szpitali. Po wejściu w życie ustawy restrukturyzacyjnej, by dostać pomoc od państwa, musiały pospłacać swoje przeterminowane długi. Pieniądze wykładały firmy windykacyjne, a spłatę rozkładały na raty. Oprocentowanie – nawet 20 proc. w skali roku. Lecznice zamieniały więc jeden dług na kolejny, tyle że znacznie większy. Wpadając z deszczu pod rynnę.

Hodowla długów

A wystarczyło, żeby politycy odrobili lekcję z niedalekiej przeszłości. Bo to, co się dzieje, przypomina sytuację z połowy lat 90. Wtedy „hodowla” państwowych długów przez prywatne firmy doprowadziła skarb państwa do olbrzymich strat.

Działało to tak: dyrektorzy szpitali (ale też szkół czy dowódcy jednostek wojskowych) kupowali drogi sprzęt, ale za niego nie płacili. Wystawiali tylko fakturę. Dostawca szybko odzyskiwał pieniądze, sprzedając dług innej firmie. Ta kolejnej, zarabiając na szybko rosnących karnych odsetkach. I tak dalej. Ostatni w łańcuszku – zgodnie z ustawą podatkową – regulował długami skarbu państwa swoje podatki.

Dopiero po dwóch latach wprowadzono przepisy ograniczające możliwość potrącenia podatków długami skarbu państwa. Do tej pory nie wiadomo, ile straciło państwo na „hodowli długów”. Z raportu Najwyższej Izby Kontroli wynika, że tylko w latach 1995-96 potrącono długami służby zdrowia ponad miliard złotych podatków.

Wypływa Magellan

Wtedy hodowlą zajmowały się płotki. Rekiny pojawiły się wraz z reformą służby zdrowia wprowadzoną przez rząd Jerzego Buzka w styczniu 1999 r. Choć początkowo grozy nie wzbudzały.

Wspomniany już Magellan, dzisiaj notowany na warszawskiej giełdzie, powstał w 1998 r. tuż po wygranych przez AWS wyborach. Kapitał – cztery tysiące złotych. Jedyna właścicielka – łodzianka Mariola Błaszkowska, modelka i prezenterka TV4.

Jej mąż Jacek, znany w Łodzi adwokat i działacz nieistniejącego już Ruchu Społecznego AWS, przyjaźnił się z Jackiem Dębskim, który właśnie został szefem Urzędu Kultury Fizycznej i Turystyki. – Powiedział Błaszkowskiemu, że przyda się firma, która będzie organizować zlecone przez niego imprezy, spotkania, szkolenia – opowiadał w „Gazecie” pierwszy prezes Magellana Tomasz Włazik, również działacz AWS.

Dębski szybko o koledze zapomniał i spółka nie robiła nic. Ożywiła się dopiero po roku, ale już zupełnie w innej branży. Przejęła spory jak na tamte czasy dług (ponad 50 tys. zł) likwidowanej hurtowni farmaceutycznej Disfapol wobec innej hurtowni leków – Aflopy. W zamian dostała 10 tys. zł gotówką i długi innych firm. I tak ruszyło. 1999 r. był ostatnim chudym rokiem Magellana.

Nie udałoby się bez polityki. Patronem Błaszkowskiego był obecny minister sprawiedliwości Krzysztof Kwiatkowski, wówczas sekretarz premiera Jerzego Buzka. Poznali się za rządów koalicji SLD-PSL. Kwiatkowski z bratem organizowali w Łodzi happeningi rozbijane przez policjantów. Potem w świetle kamer wygrywali wytaczane policji procesy. W sądach i na konferencjach prasowych brylował adwokat Błaszkowski.

Za rządów AWS młody mecenas był m.in. szefem rady nadzorczej Łódzkiego Zakładu Energetycznego (a potem jego prezesem) i członkiem rady państwowej Polfy Lublin, która sprzedawała swoje produkty przez największe sieci hurtowni.

Zysk na chorym zdrowiu

To stało się kluczem do sejfu szpitalnych długów. Kolejny rok Magellan zamknął już z prawie 17 mln zł przychodów, zarabiając 900 tys. zł. Działał już na terenie całego kraju, współpracując z kilkudziesięcioma hurtowniami farmaceutycznymi i sprzętu medycznego.

Błaszkowski, pytany wtedy przez „Gazetę”, czy nie głupio mu zarabiać na ułomnościach zreformowanej przez jego partię służby zdrowia, bagatelizował sprawę. – Jestem w AWS osobą mało znaczącą i nie miałem wpływu na reformę zdrowia – tłumaczył. I zapewniał, że nikt z nim nic nie konsultował.

Dzisiaj Magellan, notowany na warszawskiej giełdzie, wart jest prawie 240 mln zł. Większościowym akcjonariuszem jest Polish Enterprise Fund IV zarządzany przez Enterprise Investor. Spółka działa już nie tylko w Polsce, ale także w Czechach i na Słowacji. Na liście jego dłużników jest ponad 300 placówek. Na koniec czerwca były mu winne 355 mln zł.

Jak na drożdżach rosną zyski spółki. W ubiegłym roku zarobiła na czysto 18,3 mln zł, o 10 proc. więcej niż rok wcześniej. Spółka szacuje, że po pierwszym półroczu miała już 10,7 mln zł czystego zysku.

Electus, który zaczynał od zera dwa lata po Magellanie, teraz również jest notowany na warszawskiej giełdzie. W ubiegłym roku zarobił ponad 21 mln zł.

Najmniejszy z tej trójki jest M.W. Trade, który zarobił w ubiegłym roku 3 mln zł, ponad dwukrotnie więcej niż przed rokiem. Ten rok zapowiada się jeszcze lepiej. Już w pierwszym kwartale zysk firmy przekroczył 1,1 mln zł. To dwa razy więcej niż w tym samym okresie roku ubiegłego. Na koniec ubiegłego roku szpitale były winne M.W. Trade 55 mln zł.

Cały rok 2010 zapowiada się dla nich rekordowo. Szpitale podpisały niższe kontrakty niż w zeszłym roku. Szanse na ich podwyższenie są niewielkie. Dyrektorzy placówek muszą szukać pieniędzy na własną rękę.

Szpitalom niewiele pomoże to, że od stycznia komornik może zająć miesięcznie jedynie do 25 proc. miesięcznych wpływów szpitala z NFZ. Mało która firma oddaje dzisiaj w ogóle sprawę do sądu. Wolą dogadać się z dyrekcją. Dług rozłożą na dłużej, za to z wyższymi odsetkami.

Szpitalom pozostaje czekać na kolejną ustawę oddłużeniową. Na której po raz kolejny najlepiej zarobią hodowcy długów. Nikt przecież lepiej od nich nie zna się na polskiej służbie zdrowia.

Tekst pochodzi z serwisu Wyborcza.biz – http://wyborcza.biz/biznes/0,0.html © Agora SA

Zabrze: Okradli sklep. Ubezpieczyciel wypłacił tylko za szybę

– Płaciłam składki i zostałam nabita w butelkę – skarży się Bożena Gałążewska, która prowadzi sklep spożywczy w Zabrzu. Złodzieje wynieśli towar za 14 tys. zł, ale z ubezpieczenia wypłacono jej tylko 57 zł za wybitą szybę.

Sklep mieści się w jednym z bloków na zabrzańskim osiedlu Kopernika przy ul. Keplera. Łupem złodziei padł w noc sylwestrową. W pierwszym dniu roku, gdy pani Bożena przyszła go otworzyć, zastała sforsowane najprawdopodobniej łomem drzwi. Półki były splądrowane. Brakowało papierosów, alkoholu i słodyczy – razem za 14 tys. zł.

Właścicielka od takich zdarzeń była ubezpieczona. Dlatego liczyła, że PZU pokryje choć część strat. Była zdruzgotana, kiedy okazało się, że dostanie pieniądze tylko za zbitą szybę – 57 zł. Jakie było wyjaśnienie ubezpieczyciela? – Dowiedziałam się, że drzwi były nieprawidłowo zabezpieczone. Ale to bzdura. W umowie zapisano, że skoro w drzwiach nie da się zamontować drugiego zamka, mam wstawić kratę zamykaną od wewnątrz sklepu na dwie kłódki. Kiedy doszło do kradzieży, okazało się, że to za mało. Do teraz nie wiem, jaki jest oficjalny powód odmowy wypłacenia ubezpieczenia. Usłyszałam jedynie słowną sugestię, że krata powinna być od zewnątrz. Ale przez cztery lata, kiedy agent przyjeżdżał odnawiać umowę, twierdził, że wszystko jest zgodnie z wymogami. Po prostu mnie oszukał – denerwuje się właścicielka sklepu.

Roczna składka, którą pani Bożena wpłacała do PZU za ubezpieczenie sklepu, wynosiła ponad 1,5 tys. zł. W maju po ulewnych opadach zaczął przeciekać dach i woda zalała ściany. – Kolejny raz zwróciłam się do PZU. Likwidator wycenił szkody na 750 zł i znów dowiedziałam się, że nie dostanę pieniędzy, bo wartość szkody jest zbyt niska. Po prostu ręce opadają. Człowiek płaci im pieniądze i nic z tego nie ma. Nie stać mnie na prawnika, żeby dochodzić swoich praw – skarży się kobieta.

Sprawę próbujemy wyjaśnić w zabrzańskim inspektoracie firmy. – Na ten temat rozmawiamy jedynie z klientem albo jego pełnomocnikiem – ucina rozmowę jedna z pracownic.

W warszawskiej centrali dowiadujemy się, że słowa agenta, z którym podpisujemy umowę, są ważne, ale jeszcze ważniejsze jest to, co na papierze. – Po państwa sygnale przyjrzymy się całej sprawie jeszcze raz – obiecuje Michał Witkowski, rzecznik prasowy PZU.

Źródło: Gazeta Wyborcza Katowice

Kierowca z CB-radiem bez mandatu

Przepisy nie zabraniają korzystania z radia pozwalającego na rozmowy z innymi kierowcami. Odpowiedź Komendy Głównej Policji przecina dyskusję trwającą od miesięcy pomiędzy użytkownikami CB. A grono jest spore, bo na dziesięć pojazdów siedem – osiem porusza się z takim radiem. Chodzi o to, że niektórzy z posiadaczy CB dostali od policji mandat za korzystanie z radia. Czy słusznie?

I tak, i nie. Zgodnie z art. 45 ust. 2 pkt 1 kodeksu drogowego kierującemu pojazdem zabrania się korzystania podczas jazdy z telefonu wymagającego trzymania słuchawki lub mikrofonu w ręku. Biuro Prawne KGP uważa, że przepis ten odnosi się wyłącznie do telefonów komórkowych i nie można go rozszerzać na inne urządzenia nadawczo-odbiorcze typu CB-radio.

– Dokonując wykładni językowej, radia CB nie można uznać za telefon, gdyż telefon służy do przywoływania określonego abonenta – twierdzi podkomisarz Małgorzata Gołaszewska z KGP. W związku z tym można wskazać, że obowiązujące przepisy nie zabraniają korzystania w czasie jazdy z urządzeń nadawczo-odbiorczych typu CB.

Policja zwraca jednak uwagę na okoliczności, w jakich kierowca posługuje się radiem. – O ile sama rozmowa przez CB-radio nie jest zabroniona, o tyle w niektórych okolicznościach kierujący, korzystając z CB-radia, swoim zachowaniem może przyczynić się do utrudnienia lub spowodowania zagrożenia bezpieczeństwa lub porządku w ruchu drogowym, za co może zostać pociągnięty do odpowiedzialności – zastrzega policja.

W myśl art. 3 ust. 1 kodeksu drogowego uczestnik ruchu i inna osoba znajdująca się na drodze są obowiązani zachować ostrożność albo – gdy ustawa tego wymaga – szczególną ostrożność, unikać wszelkiego działania, które mogłoby spowodować zagrożenie bezpieczeństwa lub porządku ruchu drogowego, ruch ten utrudnić albo w związku z ruchem zakłócić spokój lub porządek publiczny oraz narazić kogokolwiek na szkodę.

Dla ukaranych kierowców mamy jednak niedobrą wiadomość. Kierowcy, którzy zostali ukarani mandatem karnym za korzystanie w trakcie jazdy z CB-radia, nie mają zbiorowego prawa do ubiegania się o uchylenie mandatu, a co za tym idzie – do zwrotu uiszczonej kwoty. Każdy tego typu wypadek musi być rozpoznany indywidualnie z uwzględnieniem okoliczności i powodów uzasadniających ukaranie mandatem.
Rzeczpospolita

Rzeszów: Proboszcz z Małej może wyjść z aresztu za kaucją

Sąd Okręgowy w Rzeszowie zdecydował w piątek, że 51-letni ks. Roman J., proboszcz parafii w Małej k. Ropczyc, podejrzany o molestowanie seksualne dziewczynek, może wyjść z aresztu. Warunek – ma wpłacić 20 tys. zł poręczenia majątkowego.

– Decyzja sądu jest suwerenna i nie możemy jej zaskarżać – mówi „Gazecie” Jaromir Rybczak, wiceszef Prokuratury Okręgowej w Rzeszowie, która prowadzi śledztwo w tej sprawie.

Sąd Okręgowy w Rzeszowie uznał, że proboszcz może wyjść na wolność pod warunkiem, że wpłaci 20 tys. zł poręczenia majątkowego. Sąd zdecydował również, że ks. Roman J. będzie miał dozór policyjny, zakaz opuszczania kraju, zakaz kontaktowania się z poszkodowanymi dziewczynkami i nie będzie mógł mieszkać w Małej.

Ks. Roman J. siedzi w areszcie od 29 kwietnia. Niedawno, bo 21 lipca Sąd Rejonowy w Ropczycach, przedłużył duchownemu areszt do 27 października. Na tę decyzję zażalenie złożył obrońca proboszcza.

Prokuratura zarzuca ks. Romanowi J. molestowanie seksualne dwóch dziewczynek poniżej 15. roku życia i współżycie z trzecią, która nie miała skończonych 18 lat. Śledczy twierdzą, że pierwsza z najmłodszych dziewczynek miała być przez proboszcza molestowana w latach 2003-2005, druga w 2007 roku, a najstarsza miała obcować z nim płciowo w latach 2007-2008. W tym ostatnim przypadku – zdaniem prokuratury – duchowny wykorzystał zaufanie nastolatki, co jest karalne.

Proboszczowi grozi do 12 lat pozbawienia wolności. Śledczy twierdzą, że ks. J. przyznał się do molestowania dwóch dziewczynek.

Źródło: Gazeta Wyborcza Rzeszów

Gdańsk: ustawka 70 policjantów. Dysyplinarki

Postępowanie dyscyplinarne toczy się wobec kilkudziesięciu policjantów z Gdańska. Kilka tygodni temu na zorganizowanej w siedzibie prewencji imprezie doszło do regularnej bijatyki. Sprawa wypłynęła dopiero, gdy jeden z uczestników opowiedział o zdarzeniu na portalu trójmiasto.pl.

– Wyjaśniamy sprawę – zapewnia zastępca komendanta wojewódzkiego policji w Gdańsku, Zbigniew Matczak. – Spotkanie odbyło się na terenie obiektów policji. Funkcjonariusze, którzy je zorganizowali popełnili wykroczenie. W tej chwili prowadzimy postępowanie dyscyplinarne wobec wszystkich uczestników spotkania – dodaje Matczak.

– Chcemy bardzo wnikliwie i dokładnie wyjaśnić zarówno kwestię uszkodzenia ciała, jak i tego jak doszło do zorganizowania spotkania, na które nie mieli zgody. Sprawą pobicia zajmuje się też prokuratura okręgowa w Gdańsku – tłumaczy zastępca komendanta.

Szczegółów zajścia nikt nie ujawnia, nieoficjalnie jeden z uczestników spotkania opowiedział portalowi trójmiasto.pl, że to było „regularne mordobicie, zaczęło się od przepychanki, a skończyło bójką, jak na ustawce kiboli. Teraz chłopaki z prewencji się cieszą, że mogli przywalić oficerowi”.

W spotkaniu brało udział około 70 policjantów zarówno z kadry kierowniczej, jak i tych, którzy służą na mieście – wyjaśnia Zbigniew Matczak. – O konsekwencjach będzie można mówić po zakończeniu postępowania – podsumowuje.

Źródło: Tokfm.pl

Lublin: Polsat nielegalnie prowokował lekarza łapówką

To jedna z najgłośniejszych spraw sadowych ostatnich lat. Sąd warunkowo umorzył łapówkarską sprawę urologa ze szpitala PSK 4. Wręczenie pieniędzy nagrały kamery Polsatu, ale sędzia uznała to za nielegalną prowokację.

Sprawa zaczyna się w kwietniu przed pięcioma laty. Wtedy właśnie Dariusz S., urolog ze szpitala PSK 4 dostał od kobiety, którą przyjął do szpitala, 100 złotych. Potem 700 zł lekarzowi dał Henryk W., który wcześniej leczył się u urologa prywatnie. Wręczenie tej łapówki nagrała ukryta kamera telewizji Polsat.

Odbyło się to tak, że za pierwszym razem Henryk W. dał lekarzowi 500 zł, ale kiedy okazało się, że nagranie jest niewyraźne, mężczyzna wrócił i dołożył jeszcze 200 złotych.

Dariusz S. został aresztowany, ale wyszedł na wolność po wpłaceniu kaucji. Lekarz bronił się, że pieniądze nie były łapówką tylko zapłatą za wcześniejsze prywatne porady.

W piątek sędzia Aleksandra Machel-Dzik zdecydowała o warunkowym umorzeniu procesu. Lekarz ma zapłacić 3 tys. zł na rzecz hospicjum im. Małego Księcia w Lublinie.

Ostatecznie sąd uznał, że niska kwota pierwszej łapówki (100 zł.), dobra opinia lekarza i to, że medyk wzbraniał się przed przyjęciem pieniędzy świadczy na jego korzyść. Sędzia dodała także, że kwota była na tyle niska, że można ją wręcz traktować jako wręczenie bombonierki w ramach podziękowania.

Co do drugiej, większej łapówki, sędzia uznała, że była to nielegalna prowokacja Polsatu. – Pacjent nie dawał pieniędzy dlatego, że chciał zyskać życzliwość lekarza czy wpłynąć na jego działania związane z funkcją publiczną, miała miejsce prowokacja – podkreśliła sędzia Machel-Dzik.

Sędzia zauważyła, że łapówka była wręczona za namową osób, które miały osobiste porachunki z lekarzem.

To kolejny wątek w sprawie. Prokuratura uważa, że mózgiem całej operacji był znany i wzięty lubelski adwokat Mirosław K. Celem prowokacji było „wrobienie” urologa. Lekarz podpadł mecenasowi K., bo odbił mu żonę.

Adwokat też stanął przed sądem. Jego proces trwa, odpowiada on za nakłanianie do wręczania łapówki. Mecenas wszystkiemu zaprzecza. Uparcie twierdzi, że z prowokacją nie miał nic wspólnego a policja chce go pogrążyć.

Sprawę urologa sąd rejonowy rozpatrywał już po raz drugi. W lipcu 2008 r. Dariusz S. został skazany na 9 miesięcy więzienia w zawieszeniu na dwa lata i 3 tys. zł grzywny. Wyrok ten w kwietniu ubiegłego roku uchylił lubelski sąd okręgowy i skierował sprawę do ponownego rozpoznania.

Piątkowy wyrok nie jest prawomocny.

Źródło: Gazeta Wyborcza Lublin

Pszczyna: Prywatne fotoradary do kontroli. Wolno karać kierowców?

Nadzieja dla 15 tys. kierowców, którzy złamali przepisy drogowe w Pszczynie. Na polecenie wojewody śląskiego policja skontroluje, czy tamtejsza straż miejska miała prawo karać kierowców sfotografowanych przez prywatne fotoradary.

W czwartkowej „Gazecie” (http://bezprawie.pl/?p=151) napisaliśmy, że władze Pszczyny wynajęły prywatną firmę Radarsystem, która wystawia własne radary na drogach. Jej pracownicy stają na poboczu nieoznakowanymi samochodami i polują na piratów. Potem przygotowują dokumentację potrzebną do wystawienia mandatu. Numery rejestracyjne namierzonych aut sprawdzają strażnicy miejscy, którzy zajmują się karaniem kierowców. Od marca prywatne fotoradary zrobiły 15 tys. zdjęć. Do wczoraj kierowcy zapłacili już 1,4 tys. mandatów na ponad 220 tys. zł. Prawie połowa tej kwoty trafi na konto Radarsystemu, z każdego mandatu firma ma bowiem 80 zł prowizji. Za resztę władze miasta chcą budować drogi, przejścia dla pieszych i montować nowe oświetlenie wzdłuż dróg.

Wczoraj policja na polecenie wojewody śląskiego zdecydowała się skontrolować pszczyńską straż miejską. Według Andrzeja Jaworskiego z Wydziału Bezpieczeństwa i Zarządzania Kryzysowego Śląskiego Urzędu Wojewódzkiego policjanci będą musieli sprawdzić, czy pracownicy prywatnej firmy mają dostęp do danych osobowych karanych kierowców. Zbadają też, jak wykorzystywane są wpływy z mandatów. – Zgodnie z przepisami w całości powinny zasilić budżet gminy. Tych pieniędzy nie można dzielić i przekazywać w części firmie wynajmującej fotoradary – mówi Jaworski.

Jeśli okaże się, że były jakieś nieprawidłowości, kierowcy, którzy już zapłacili mandaty, będą mogli wystąpić na drogę sądową, żądając zwrotu pieniędzy.

Jednak Tomasz Drąszkowski, wiceburmistrz Pszczyny, zapewnia „Gazetę”, że umowa z Radarsystemem jest zgodna z przepisami MSWiA, dostęp do danych osobowych mają wyłącznie strażnicy miejscy, a fotoradary mają homologację.

Tymczasem mieszkańcy Pszczyny są oburzeni, że prywatna firma poluje w mieście na kierowców. Założyli nawet Społeczny Komitet Obrony Kierowców, który skupia ukaranych mandatem. Zapowiadają też złożenie grupowego pozwu przeciwko władzom miasta. Oprócz tego na Facebooku stworzyli profil „Nie! dla fotoradarów w Pszczynie”. „Strażnicy miejscy powinni patrolować parki, a nie ścigać piratów drogowych” – podkreślają w internecie.

Kilka lat temu z pomysłu wynajęcia prywatnych fotoradarów wycofały się Tychy. – Testowaliśmy te urządzenia, ale uznaliśmy, że nie tędy droga. Nie sztuką jest polować na kierowców i karać ich mandatami. Postanowiliśmy położyć nacisk na prewencję – mówi Adam Draczyński, zastępca komendanta tyskiej straży miejskiej. Przed przejściami dla pieszych montuje się więc garby lub słupki, które uniemożliwiają parkowanie (dzięki temu piesi są widoczni z daleka), zakłada się barierki uniemożliwiające wtargnięcie pieszych i rowerzystów na przejście oraz tworzy przy głównych ulicach miejsca parkingowe, które spowalniają ruch samochodów. – I to przynosi efekty – podkreśla Draczyński.

Z fotoradarów zrezygnowało też Zawiercie, które jako pierwsze miasto w regionie podpisało umowę z prywatną firmą. Okazało się jednak, że z 3,5 tys. wystawionych mandatów udało się wyegzekwować tylko 100 tys. zł, z czego ponad połowa trafiła na konto firmy. W dodatku ściganie sfotografowanych kierowców sparaliżowało pracę strażników, którzy np. przez rok musieli szukać jakiegoś kierowcy.

Źródło: Gazeta Wyborcza Katowice