„Rzeczpospolita”: Wysokie kary dla obywateli, nie dla urzędników. Nawet za rażące naruszenie prawa

Hanna Gronkiewicz-Waltz, prezydent Warszawy, za rażącą bezczynność zapłaci tylko tysiąc złotych kary. Uzasadnienie? Stolica jest w złej sytuacji finansowej. To jeden z wielu przykładów znacznie łagodniejszego traktowania urzędników niż zwykłych obywateli – pisze „Rzeczpospolita”. Tysiąc złotych to grzywna, jaką prezydent Warszawy zapłaci za to, że miasto przez pięć lat nie było w stanie rozpoznać wniosku Zakładu Narodowego im. Ossolińskich o zwrot budynku w Warszawie. Sąd zastosował tu zasadę miarkowania, bo uznał, że stolica jest w złej sytuacji finansowej.

Za bezczynność płacą niewiele

To już 38. tego typu grzywna nałożona od 2012 r. na stołeczny ratusz. Za bezczynność płacą też samorządy terytorialne. Kara może być nałożona – jak w przypadku burmistrza Nowego Wiśnicza – np. za nieudostępnienie informacji publicznej.

Z danych Naczelnego Sądu Administracyjnego wynika, że w 2012 r. wysokość grzywien wahała się w granicach od 1 zł do 32 tys. zł. Z tym że najwyższą karę dostali prezes UOKiK (32 tys. zł) i PZPN (12 tys. zł), a najniższą wójt gminy Klembów (1 zł). Z kolei minister kultury i dziedzictwa narodowego zapłacił 5 tys. zł za nienadesłanie akt do sądu. Na tak niskie kary nie mogą natomiast liczyć zwykli obywatele.

Więcej w „Rzeczpospolitej”

Interpol opublikował list gończy za ks. Gilem

Polski ksiądz jest poszukiwany za domniemane akty pedofilii, których dopuścił się w czasie pobytu na misji w Dominikanie.
Strona dominikańska już w piątek zwróciła się do Interpolu w tej sprawie. Do pomocy w śledztwie jest też zobowiązana strona polska.

Strona międzynarodowej organizacji policyjnej podaje następujące dane polskiego księdza: Urodzony 19 kwietnia 1977 r. w Krakowie. Posługuje się językami polskim i hiszpańskim. Czarne włosy, niebieskie oczy. Zarzuty: molestowanie seksualne.

Ks. Wojciech Gil, obok abp. Józefa Wesołowskiego, jest jednym z duchownych podejrzewanych o wykorzystywanie seksualne dzieci. Śledczy z Dominikany posiadają zeznania chłopców, których miał wykorzystywać. Przejęli też jego komputer z pornografią dziecięcą, na którym – jak się nieoficjalnie mówi – znaleziono 87 tys. zdjęć i filmów należących do księdza.

List gończy za księdzem Wojciechem Gilem

Zarzuty wobec księdza pojawiły się pod koniec maja. Duchowny miał się dopuścić czynów pedofilskich wobec trójki dzieci. Po usłyszeniu zarzutów nie wrócił na Dominikanę, gdzie prowadził parafię w górskiej miejscowości Juncalito. W rozmowach telefonicznych z miejscowymi dziennikarzami zaprzeczał jednak wszystkim oskarżeniom.

Władze Dominikany badają również sprawę byłego już nuncjusza apostolskiego na Dominikanie abp. Józefa Wesołowskiego, którego w sierpniu odwołał papież w związku z podejrzeniami o pedofilię. Skandal w kraju wybuchł, gdy tamtejsza telewizja nadała reportaż przedstawiający nuncjusza, który odwiedzał miejsca w stolicy kraju słynące z prostytucji nieletnich.

gazeta.pl

Sąd boi się teściowej? 45 sędziów zrezygnowało ze sprawy rozwodowej

Pani Magdalena nie może się rozwieść, bo 45 sędziów Sądu Okręgowego w Gliwicach wyłączyło się z prowadzenia sprawy. Powód? Jej teściową jest wizytatorka sądu apelacyjnego i jej ocena pracy sędziów ma wpływ na przebieg ich kariery. Pani Magdalena to filigranowa, atrakcyjna blondynka. W marcu wraz z dwiema córkami uciekła z domu. – Zostałam pobita przez męża, mam potwierdzającą to obdukcję – mówi kobieta. To przesądziło o losie jej małżeństwa. W maju opłaciła i złożyła w Sądzie Okręgowym w Gliwicach pozew o separację. Został przyjęty, a sprawie nadano sygnaturę. Jednak do dzisiaj nie wyznaczono terminu pierwszej rozprawy.

„Asekuracja sędziów graniczy z tchórzostwem”

Powód? 45 sędziów gliwickiego sądu na własne żądanie zrezygnowało z prowadzenia tej sprawy. – Powołaliśmy się na okoliczności, które mogą wywołać uzasadnioną wątpliwość co do naszej bezstronności – wyjaśnia sędzia Tomasz Pawlik, rzecznik prasowy Sądu Okręgowego w Gliwicach.

Okolicznością, o której mówi, jest to, że teściową pani Magdaleny jest sędzia wizytator Sądu Apelacyjnego w Katowicach. Odwiedza ona sądy, czyta akta prowadzonych przez sędziów spraw i wydaje opinie na temat ich pracy. Jej ocena ma wpływ na przebieg dalszej kariery sędziów.

Zdaniem prof. Piotra Kruszyńskiego, prawnika z Uniwersytetu Warszawskiego, zachowanie gliwickich sędziów to absurdalna asekuracja. – Graniczy ona z tchórzostwem, bo przecież sędzia powinien mieć charakter i nie bać się własnego cienia. Zresztą to nie sprawa karna, tylko rozwód – podkreśla prawnik. Jego zdaniem sędziowie mogliby się wyłączyć, gdyby mieli orzekać w sprawie rozwodowej sędzi sądu apelacyjnego, ale już nie jej syna. – Przecież nie żyjemy na Białorusi, gdzie wizytator może bez powodu złamać komuś karierę. W Polsce każdą negatywną opinię musi uzasadnić – przypomina prof. Kruszyński.

Posiedzenie niejawne: dziewczynki mają mieszkać z ojcem

Sprawa ma jednak dalsze konsekwencje. 27 czerwca pani Magdalena złożyła w prokuraturze doniesienie na męża. Zarzuciła mu, że była przez niego bita. Śledztwo w tej sprawie trwa i na razie nikomu nie przedstawiono zarzutów. Prokuratorzy planują przesłuchać sędzię sądu apelacyjnego.

28 czerwca mąż Magdaleny złożył w Sądzie Rejonowym w Gliwicach wniosek o przyznanie mu prawa do opieki nad córkami. I dziesięć dni później sędziowie zdecydowali, że na czas postępowania dziewczynki mają mieszkać z tatą. Dlaczego decyzja zapadła tak szybko?

W pisemnym uzasadnieniu sąd napisał, że to była sprawa niecierpiąca zwłoki, bo tego wymagał interes dzieci. „Z opinii psychologicznej wynika, że rodzice małoletnich nie potrafią porozumieć się w kwestiach dotyczących opieki nad dziećmi, podziału ról rodzicielskich oraz sposobu sprawowania władzy rodzicielskiej. (…) Dom rodzinny jest urządzony w sposób odpowiadający potrzebom dzieci. Małoletnie mają własne pokoje, urządzone stosownie do ich wieku oraz potrzeb, czują się w domu swobodnie i bezpiecznie” – argumentowali sędziowie, dlaczego to ojciec będzie się zajmował córkami.

Tyle że tę decyzję wydano na posiedzeniu niejawnym, nie informując o jego terminie pani Magdaleny. – Gdyby mnie powiadomiono, opowiedziałabym o sprawie w prokuraturze oraz o tym, co się działo w naszym domu. Sąd nie dał mi jednak szansy – mówi kobieta. 5 sierpnia odwołała się od decyzji o przekazaniu córek ojcu. Jednak jej zażalenie trafiło do sądu okręgowego, którego sędziowie nie chcą zajmować się sprawą. Nie rozpoznano odwołania do dzisiaj. – Choć sprawa nadal dotyczy dzieci, teraz już nie jest niecierpiąca zwłoki – ironizuje kobieta.

Teściowa: nie jestem stroną postępowania

Obecnie starsza córka pani Magdaleny mieszka z ojcem, młodsza z nią. W sierpniu gliwicki sąd wydał decyzję o jej przymusowym przekazaniu ojcu. Kobieta się do tego jednak nie zastosowała. – Chcę, żeby ta sprawa została rozstrzygnięta zgodnie z prawem. Tylko odnoszę wrażenie, że od początku stoję na straconej pozycji – podkreśla pani Magdalena.

Jej teściowa nie chciała rozmawiać z „Gazetą”. – Nie jestem stroną postępowania, a zresztą dzwoni pan na mój prywatny numer. O sprawę proszę pytać rzecznika sądu – stwierdziła wizytatorka Sądu Apelacyjnego w Katowicach. Jej syn nie odbierał naszych telefonów, choć odczytywał nagrywane na skrzynkę wiadomości. Nie chciał rozmawiać.

gazeta.pl

Ksiądz profesor plagiatował innych, ale sąd mu odpuścił

Sprawa księdza profesora z KUL Stanisława T., oskarżonego o plagiat umorzona, choć jak uzasadnił sąd doszło do jawnego plagiatu. Duchowny jednak twierdził, że dopuścił się go nieświadomie
Ks. prof. Stanisław T. to wieloletni wykładowca KUL, były kierownik Katedry Historii Źródeł Kościelnego Prawa Polskiego KUL i były skarbnik Towarzystwa Naukowego KUL. Obecnie jest na bezpłatnym urlopie.

Prokuratura w grudniu ubiegłego roku zarzuciła mu, że przywłaszczył sobie autorstwo kilku cudzych prac w publikacji „Ewolucja kościelnego prawa polskiego w świetle kodyfikacji do XIX wieku”.

Profesor T. nie chciał mieć procesu, dlatego złożył w sądzie wniosek o warunkowe umorzenie postępowania, motywując to znikomą szkodliwością popełnionego przez siebie czynu. W piątek sąd przychylił się do tej prośby i wyznaczył mu roczny okres próby.

Sędzia Agnieszka Kołodziej zaznaczyła jednak, że „fakt popełnienia czynu [plagiatu- red.] przez prof. T. nie budzi wątpliwości”. Prawie połowa publikacji księdza została uznana za kopie innych. Jednak, jak wyjaśniła sędzia, oskarżony wyjaśnił dokładnie, jak doszło do plagiatu. Duchowny twierdził, że nie miał intencji ani świadomości zatajania autorstwa innych prac, miały o tym świadczyć przypisy umieszczone w publikacji pracownika KUL. O umorzeniu zadecydowała też dobra opinia o duchownym i jego niekaralność. Sędzia Kołodziej przypomniała też, że ksiądz został wcześniej ukarany naganą przez swoją uczelnię. Prof. KUL będzie musiał zapłacić 4,1 tys. zł za koszty sądowe. Wyrok nie jest prawomocny.

Przypomnijmy: rzecznik dyscyplinarny KUL uznał, że profesor „w szeregu swoich publikacji z lat 2003-2008 w sposób uwłaczający godności nauczyciela akademickiego i naruszając cudze prawa autorskie, odpisywał obszerne fragmenty wykorzystywanych publikacji naukowych, zwykle z niewielkimi modyfikacjami, ale niejednokrotnie dosłownie, włączając w to przypisy”.

Plagiat Stanisławowi T. zarzucił w 2010 r. inny naukowiec profesor Wacław Uruszczak, kierownik Katedry Historii Prawa Polskiego Uniwersytetu Jagiellońskiego. Przestudiował 14 publikacji profesora z KUL, które ukazały się w latach 2003-2008. Przypadki przepisywania fragmentów prac przez duchownego od innych profesor Uruszczak opisał w tekście pt. „Z takim sposobem uprawiania nauki nie można się zgodzić”. Tekst opublikował na stronach UJ.

gazeta.pl

Sędzia Piwnik z karą dyscyplinarną. „Zawiść środowiska”

Sąd dyscyplinarny w Lublinie wymierzył słynnej sędzi i b. minister sprawiedliwości Barbarze Piwnik upomnienie. Poszło o proces tzw. grupy modlińskiej. 1 października minie 35 lat, jak pracuję. Przez ten czas zapracowałam na szacunek wielu ludzi i zawiść w moim środowisku – powiedziała „Gazecie” sama obwiniona
Sędzia Piwnik była ministrem przez niespełna rok na początku rządów Leszka Millera z SLD. Orzekała w procesach gangu pruszkowskiego i afery FOZZ.

Giną przypadkowe osoby

W 2003 razem z inną sędzią Hanną Pawlak (obie chcą występować pod nazwiskiem) zaczęła prowadzić przed warszawskim sądem okręgowym proces tzw. grupy modlińskiej. Według śledczych członkowie grupy są odpowiedzialni m.in. za zabójstwo czterech przypadkowych mieszkańców Nowego Dworu i strzelaninę w pubie Tartak.

W trakcie procesu zginęło dwóch oskarżonych: Konrad O. (w 2004 roku) oraz Grzegorz G. (cztery lata później). Z zasady sędziowie umarzają oskarżenia wobec zmarłych, a kontynuują postępowania wobec żyjących. W tym przypadku tak się nie stało. Dopiero w lipcu 2011 roku po tajnej naradzie, w której oprócz sędzi Piwnik i Pawlak, wzięło udział jeszcze trzech ławników, sąd wydał wyroki dotyczące Konrada O. i Grzegorza G. Skończyło się na uniewinnieniach i umorzeniach. Co do pozostałych sąd postanowił wyłączyć ich do odrębnej sprawy. W takiej sytuacji przewodniczący wydziału, w którym toczy się proces, powinien zarządzić jego rozpoczęcie na nowo i przydzielić nowych sędziów. Długimi miesiącami nic takiego nie następowało. Aż warszawski sąd apelacyjny stwierdził, że doszło do rażącej przewlekłości. Sędzia Piwnik mówiła nam, że odpowiada za nią właśnie przewodniczący wydziału, a nie ona.

Co się stało na tajnej naradzie?

Zastępca rzecznika dyscyplinarnego (taki korporacyjny prokurator) wytoczył przeciwko sędziom Piwnik i Pawlak zarzuty dyscyplinarne. Uważa, że swoimi decyzjami z lipca 2011 roku doprowadziły do przewlekłości sprawy „modlińskiej”

Sędzia Piwnik wskazywała, że razem z sędzią Pawlak prowadziła proces „modlińskich” jak najlepiej i najszybciej, jak umiała. Obie też miały prawo wydać decyzję na podstawie własnej oceny. – Ta zaś zapadła po tajnej naradzie, więc skąd rzecznik miał wiedzieć, jakie stanowiska zajęli sędziowie zawodowi, a jakie ławnicy? – pytała Piwnik.

Wytykała przy tym poważne błędy, ale w śledztwie. Ujawniła, że próbowano podważyć jej autorytet, wykorzystując przeciwko niej świadków koronnych. Opowiedziała też, że z biegiem lat zaczęły pojawić się nowe dowody i nowe wersje zdarzeń, które mogły wywrócić proces do góry nogami. A przede wszystkim biły w ustalenia prokuratury i policji. Dlatego konieczne było wyłączenie sprawy niektórych oskarżonych do odrębnego postępowania, by te materiały zweryfikować. – Można wydać wyrok i mieć święty spokój, ale chyba nie o to chodzi w postępowaniu karnym – mówiła przed sądem dyscyplinarnym, a z oczu płynęły jej łzy.

Jeszcze Sąd Najwyższy

Sąd Dyscyplinarny w Lublinie uznał niedawno winę sędzi Pawlak i dał jej naganę. W piątek zakończyła się sprawa byłej minister sprawiedliwości. Dostała najniższą możliwą karę – upomnienie. Przed wejściem na salę rozpraw spodziewała się, że sąd dyscyplinarny jej nie odpuści. – 1 października minie 35 lat, jak pracuję. Przez ten czas zapracowałam na szacunek wielu ludzi i zawiść w moim środowisku – powiedziała „Gazecie”.

Sędzia Barbara Du Chateau, uzasadniając upomnienie, zaznaczyła, że wzięto pod uwagę wieloletni nienaganny staż orzeczniczy Barbary Piwnik. Dodała jednak, że jest ona winna „oczywistej i rażącej obrazy przepisów prawa procesowego”, bo razem z sędzią Pawlak nie powinny pozwolić, by proces grupy modlińskiej musiał zacząć się na nowo. Sędzia Du Chateau zaznaczyła, że nie można tu jednak mówić o złamaniu zasad etyki. Była minister zapowiedziała odwołanie do Sądu Najwyższego.

gazeta.pl

Kontrole NIK druzgocące dla straży miejskiej: bezprawne grzywny na kwotę 300 mln zł, nadmierne kontrole prędkości

Łapanie na fotoradar, niezgodne z prawem wystawianie mandatów oraz wezwań do zapłaty, zamiast poprawy bezpieczeństwa, dbałość o budżet gmin – to główne zarzuty NIK do działalności straży miejskiej. Izba potwierdza, że tylko w 2010 roku finansowe skutki nieprawidłowości ujawnionych w tej formacji wyniosły ponad 300 mln zł.
Rzecznik NIK Paweł Biedziak przyznaje, że problemy w działalności straży miejskich są, a główne zarzuty powtarzają się we wszystkich badaniach dotyczących formacji przeprowadzanych przez Izbę. – W raportach NIK dotyczących straży miejskiej – a było ich kilka – zwracaliśmy uwagę głównie na nadmierne zainteresowanie tej formacji sprawami ruchu drogowego, a zwłaszcza pomiarem prędkości. To zainteresowanie powodowało, że w niektórych miastach nawet ponad 90 proc. mandatów wystawianych przez straż miejską dotyczyło przekroczenia prędkości – mówi.

To jednak nie jedyny zarzut NIK do działań straży miejskiej. Poniżej najważniejsze:

1. Fotoradary w rękach straży miejskiej najczęściej nie przyczyniają się do poprawy bezpieczeństwa

Jak wynika z raportu NIK z 2011 roku „w latach 2009-2010 w większości gmin straż koncentrowała swoje działania na kontroli prędkości pojazdów. Udział mandatów nałożonych w wyniku kontroli ruchu drogowego w wartości wszystkich mandatów nałożonych przez strażników gminnych (miejskich) wyniósł np. w gminie Peplin 98,7%, a w gminie Kobylnica 99,9%”.

Czy takie aktywne zaangażowanie strażników miejskich w kontrolę prędkości przynosi skutki w postaci poprawy bezpieczeństwa? NIK postanowił to sprawdzić. Niestety, wyniki nie były zadowalające. – Prześledziliśmy wyniki dotyczące poprawy bezpieczeństwa w 11 gminach, które intensywnie używały fotoradarów. Jak się okazało, tylko w trzech gminach dzięki temu poprawiło się bezpieczeństwo na drodze. W pozostałych poprawa w tym zakresie nie nastąpiła. Wzrosły tylko budżety gmin – mówi Biedziak, odnosząc się do ostatnich badań.

– W wielu miastach formacja, która została powołana do działań prewencyjnych i miała wspomagać policję w utrzymaniu bezpieczeństwa, skoncentrowała się – zamiast na patrolach w pobliżu szkół, w parkach, na dworcach, osiedlach, tam gdzie mieszkańcy tego potrzebują – na ruchu drogowym. To zrobiło ze straży miejskiej w niektórych miejscowościach kolejną służbę ruchu drogowego – przyznaje Biedziak.

2. Mandaty wystawiane po terminie

Jak się jednak okazuje, zajmowanie się głównie fotoradarami nie jest największym przewinieniem strażników miejskich. – Kilka jednostek straży przyłapaliśmy [podczas kontroli NIK – red.] na wystawianiu mandatów po terminie. Zgodnie z prawem sprawa mandatu powinna w takim przypadku zostać przekazana do policji bądź do sądu. Ale wówczas pieniądze trafiłyby do budżetu państwa, a nie gminy i prawdopodobnie dlatego strażnicy nie stosowali się do przepisów – mówi Bieniak.

W raporcie z 2011 roku czytamy, że praktyka wystawiania mandatów po upływie 30 dni od momentu popełnienia wykroczenia „była powszechna” i stwierdzono ją w 7 z 11 kontrolowanych jednostek straży miejskiej. Zdaniem Bieniaka przekraczanie terminów wystawiania mandatów to prawdopodobnie w dużej mierze wina ich ilości. Dla przykładu w 2010 roku w gminie Kobylnica, którą zamieszkuje około 10 tys. mieszkańców, straż miejska nałożyła 61,9 tys. mandatów.

W nieprawidłowości w tej kwestii były zamieszane także lokalne władze, które niezgodnie z przepisami ewidencjonowały zapłacone po terminie mandaty jako przychody gminy, a w przypadku nieuiszczenia przez kierowców grzywny część burmistrzów nie występowała do sądu z wnioskiem o ukaranie (w takim przypadku uzyskana zapłata przeszłaby na konto budżetu państwa). Dla przykładu w Tarczynie burmistrz nie wystąpił do sądu o ukaranie sprawcy wykroczenia w prawie 80 proc. przypadków, w Nowym Korczynie – w 52 proc., w Daleszycach – w ponad 30 proc.

3. Nielegalne nakładanie grzywien za niewskazanie kierującego

Kolejnym zarzutem, jaki NIK postawiła strażom miejskim po kontroli funkcjonowania w latach 2009-2010, było nielegalne nakładanie grzywien na właścicieli samochodów za niewskazanie (na żądanie strażnika) osoby, która kierowała pojazdem w momencie wykroczenia. Jak zaznacza Izba, straż miejska nie miała wtedy takich uprawnień, choć zmiana przepisów w 2011 roku już takowe im nadała. Strażnicy nie mogą tylko – zgodnie z niedawnym orzeczeniem Sądu Najwyższego – zmusić właściciela auta, by zadenuncjował swoją rodzinę, wskazując, kto siedział za kierownicą. Czytaj więcej >>

Jakie w takim razie były powody łamania przepisów przez strażników przy nakładaniu mandatów przed zmianą ich uprawnień? NIK stwierdza: „Przyczyną nielegalnego nakładania grzywien na właścicieli lub posiadaczy pojazdów (…), była nie tyle nieznajomość przez strażników gminnych (miejskich) zakresu swoich upoważnień w ramach wykonywania kontroli ruchu drogowego, ale przede wszystkim dążenie do uzyskania jak największych wpływów zwiększających dochody gminy”.

Izba wyjaśnia także: „Świadczy o tym m.in. ujmowanie przez samorządy w swoich planach budżetów wielomilionowych kwot dochodów z nakładanych grzywien”. I dodaje druzgocące wnioski: „Działania niektórych Straży świadczą, że ich celem nie była głównie poprawa bezpieczeństwa na drogach, m.in. poprzez ustalenie i karanie sprawców wykroczeń drogowych lecz pozyskanie jak największej kwoty dla gminy bez względu na fakt, czy pozyskanie to będzie legalne”.

Skutki finansowe nieprawidłowości w 2010 roku? Ponad 300 mln zł

Sposób, w jaki strażnicy łamali prawo przy wystawianiu mandatów za niewskazanie sprawcy, miał niejako poprawić sytuację samych zatrzymanych za wykroczenia. Izba wyjaśnia, że otrzymywali oni od straży miejskiej do wyboru trzy opcje: przyznanie się do popełnienia wykroczenia i zapłacenie mandatu oraz przyjęcie punktów karnych; wskazanie osoby, która kierowała samochodem w czasie, kiedy popełniono wykroczenie; niewskazanie osoby kierującej pojazdem i przyjęcie mandatu tej samej bądź wyższej wysokości, ale uniknięcie dzięki temu otrzymania punktów karnych. Kierowcy, chcąc uniknąć otrzymania punktów, w wielu przypadkach wybierali ostatnią opcję.

NIK stwierdza w raporcie z 2011 roku: „Praktyka była zjawiskiem powszechnym. W latach 2009-2010 straże gminne (miejskie) z terenu całej Polski na właścicieli i posiadaczy pojazdów, którymi popełniono wykroczenia polegające ma przekroczeniu dopuszczalnej prędkości, nałożyły około miliona grzywien w drodze mandatów karnych za niewskazanie osoby, której powierzono pojazd do kierowania lub używania w oznaczonym czasie. (…) Przy średniej grzywnie nakładanej przez Straż na ww., niewskazanie, która wynosiła 300 zł – w skali kraju w latach 2009-2010 nałożono ich z tego tytułu na łączna kwotę ok. 300 mln zł.”

Izba podlicza, że łącznie finansowe skutki nieprawidłowości – z tytułu mandatów za niewskazanie osoby kierującej pojazdem oraz ewidencjonowanie zapłaconych po terminie mandatów jako przychodów gminy – wyniosły 300 019 680 zł.

„Każda rada gminy zobowiąże wójta, by sięgnął po takie pieniądze”

Raport NIK-u jest druzgocący dla straży miejskiej. Jak jednak zauważa Janusz Dzięcioł, były strażnik miejski i komendant, a obecnie poseł PO, gminom – szczególnie tym biedniejszym – trudno oprzeć się sięgnięciu po pieniądze z mandatów za fotoradary. – Ja wiem, że niektóre gminy fiskalnie wykorzystują straż miejską. I o to właśnie mam zarzuty do włodarzy, że stawiają fotoradary czasami tam, gdzie niekoniecznie one powinny stać. Ale jeżeli staniemy na stanowisku wójta, który ma budżet 17 mln zł, a z tego 4 mln zł to jest wpływ z fotoradarów, to ja jestem pewien jednego: każda rada gminy, która stwierdzi, że takie pieniądze można będzie wziąć, zobowiąże wójta, by po nie sięgnął – mówi.

Rzecznik NIK Paweł Biedziak tymczasem zaznacza: – Wykorzystywanie strażników wyłącznie do obsługi fotoradarów poprawia finanse gminy, ale niekoniecznie przyczynia się do poprawy bezpieczeństwa.

Wyniki kontroli doprowadziły do zmian w przepisach. Ale czy wystarczających?

Rzecznik NIK zapewnia jednak, że nieprawidłowości w związku z działalnością straży miejskiej – mimo że pojawiają się w czasie kolejnych kontroli – nie są standardem. – Oczywiście są jednostki straży miejskiej, które działają bardzo poprawnie i koncentrują się także na swoich ustawowych zadaniach. Dobrze zostało to rozwiązane w dużych miastach, np. w Warszawie, gdzie w ramach formacji wydzielono sekcje ruchu drogowego. Tym sposobem tylko określeni funkcjonariusze zajmują się problematyką z tym związaną, a pozostali realizują inne działania.

Pytany, czy wyniki kolejnych kontroli NIK w strażach miejskich nie powinny być przyczyną zmiany przepisów, która zapobiegłaby wykorzystywaniu formacji do reperowania budżetów gmin, Biedziak stwierdza: – Wyniki naszych kontroli doprowadziły już do zmian w przepisach i teraz jest tak, że pieniądze, które straż miejska uzyskuje z mandatów z fotoradarów, mogą zostać przez gminę przeznaczone wyłącznie na inwestycje związane z poprawą bezpieczeństwa na drogach.

Pytanie tylko, czy to wystarczy, aby formacja zajęła się działalnością prewencyjną i pilnowaniem porządku obok policji, zamiast obsługą fotoradarów?

gazeta.pl

Raport NIK

Adwokat wziął pieniądze i… nawet nie poszedł do sądu

– Trzeba mocno przegiąć, by znaleźć się na skraju wyrzucenia z naszych struktur – mówi rzecznik dyscyplinarny lubuskiej adwokatury. Do takiej „ściany” doszedł m.in. Andrzej Pleszkun, mecenas z Gorzowa, ostatnio bardziej znany jako wiceprezes Wiary Lecha. Adwokatura zawiesiła go, bo wziął pieniądze od klientki, a nawet nie założył sprawy w sądzie. Dziś w Lubuskiem jest tylko dwóch zawieszonych adwokatów. To Michał Łącki (działał na terenie Żar i Szprotawy) i Andrzej Pleszkun, adwokat z Gorzowa. To ciekawszy przypadek. 50-latek oprócz praktyki adwokackiej był mocno zaangażowany w działalność w stowarzyszeniu poznańskich kibiców Wiara Lecha. Pleszkun nie tylko jest wiceszefem tej organizacji, w wielu procesach przed polskimi sądami bronił stadionowych zadymiarzy.

Wziął pieniądze i nic nie zrobił

Dlaczego Pleszkun jest „zawieszony w czynnościach zawodowych”? Chodzi o sprawę pani Jolanty z Barlinka (30 km od Gorzowa) sprzed kilku lat. Wykłócała się ona z gminą o nieruchomość. Chciała założyć urzędnikom sprawę cywilną. Przyszła do Pleszkuna, ten zażyczył sobie 2,5 tys. zł honorarium. Zapłaciła. Adwokat nie tylko nie założył sprawy w sądzie, ale jeszcze informował klientkę o… postępach procesowych nieistniejącej sprawy. Pani Jolanta zreflektowała się jesienią 2009 r. i złożyła skargę do Izby Adwokackiej w Zielonej Górze.

– Wyrokiem sądu dyscyplinarnego z 2010 r. Pleszkun został skazany na rok zawieszenia za nienależyte prowadzenie sprawy klientki – wyjaśnia Błażej Kowalczyk, rzecznik dyscyplinarny Okręgowej Rady Adwokackiej (to organ Izby). – Co równie istotne, ignorował w tej sprawie władze adwokatury. Nie odpisywał na pisma, nie reagował na inne próby kontaktu ze strony izby adwokackiej. Nie ustosunkował się do skargi klientki – mówi rzecznik. Co ciekawe, gdyby tylko odpisał na skargę (nawet odmawiając komentarza), mógłby uniknąć kary. – Nie było dowodów, bo nie było akt sprawy – słyszymy w adwokaturze.

Wyrok lubuskiego sądu kilka miesięcy temu podtrzymał sąd w Warszawie. Pleszkun nie może wykonywać zawodu do końca marca przyszłego roku.

Gorzowski adwokat na wylocie?

Ale to nie wszystko. Jak ustaliliśmy nieoficjalnie, nad Pleszkunem wiszą nieprawomocne orzeczenia o kilkuletnim zawieszeniu, a nawet o… całkowitym wydaleniu z lubuskiej adwokatury. Wydał je w lutym tego roku sąd adwokacki w Zielonej Górze. Tu oprócz nieustannego ignorowania władz Izby dochodzi zarzut niezapłacenia swoich należności sądowych.

Także tym razem poszło o zatarg z jednym z klientów. Pleszkun wziął pieniądze od pani Agnieszki, ale – jak słyszymy w adwokaturze – zaniedbał sprawę. Klientce się to nie spodobało i poszła do gorzowskiego sądu rejonowego. Wygrała. Sąd zdecydował, że Pleszkun musi wypłacić jej… 555 zł. Adwokat unikał jednak swojej wierzycielki od marca 2010 do grudnia 2011 r. Pani Agnieszka poszła w końcu do komornika Ryszarda Króla. Ten próbował ściągnąć od adwokata pieniądze. Bezskutecznie.

– To plama na godności zawodu adwokata – orzekł sąd dyscyplinarny w Zielonej Górze w wyroku z lutego.

Gdy do tego orzeczenia przychyli się sąd działający przy Naczelnej Radzie Adwokackiej w Warszawie, Pleszkun zostanie dożywotnio wydalony z adwokatury i będzie musiał zmienić zawód.

Kancelaria po sąsiedzku z lumpeksem

Jego kancelarię można znaleźć w internecie. Są strony, na których opisany jest jako „adwokat czynny zawodowo”. Adres: Sikorskiego 22 w Gorzowie. Telefon na biurku wyłączony. Przy wejściu do usługowej kamienicy wisi lista najemców. Pośród biur rachunkowych, projektowych, ZAiKS-u i sklepu z odzieżą na wagę także szyld kancelarii. Idziemy na czwarte piętro. Byle kto nie wejdzie, trzeba dzwonić domofonem. Obok kancelarii dwa biura. Otwiera jeden z sąsiadów: – Ciężko go zastać. Co pewien czas ktoś przychodzi i odbija się od drzwi.

Pleszkun prowadzi kancelarię? – pytamy.

– Raczej nie tutaj. Może gdzie indziej ma biuro. Rzadko tu bywa – słyszymy od młodego chłopaka.

Od kilku dni próbowaliśmy się skontaktować z Andrzejem Pleszkunem. Nie odbierał telefonów.

Wyrzucenie z adwokatury to ostateczna ostateczność

Izba Adwokacka w Zielonej Górze skupia adwokatów i aplikantów z całego województwa lubuskiego oraz z Wolsztyna (Wielkopolskie), Myśliborza i Choszczna (Zachodniopomorskie). Słowem: dawne Gorzowskie i Zielonogórskie. W bazie jest 310 adwokatów, czynnie zawód wykonuje 280 (w tym 97 w Zielonej Górze i 70 w Gorzowie). Pozostali to głównie emeryci i prawnicy, którzy sami zrezygnowali z praktyki adwokackiej. Są też tacy, którzy wykonywanie zawodu adwokata muszą sobie odpuścić w wyniku decyzji sądu dyscyplinarnego.

– Mamy wewnętrzną kontrolę. Średnio raz do roku ktoś zostaje wyrzucony z naszej adwokatury, są też zawieszenia. To nie jest środek zapobiegawczy, tylko kara dyscyplinarna – opowiada „Gazecie” Błażej Kowalczyk.

Dlaczego adwokatura zawiesza i wyrzuca? – Wykonujemy zawód zaufania publicznego. Mamy swój kodeks. Ktoś go łamie – nie możemy odpuszczać. Chodzi o dobre imię całego środowiska – podkreśla rzecznik dyscyplinarny lubuskiej adwokatury.

Jak tłumaczy, adwokat musi mocno nabroić, by groziło mu wyrzucenie z adwokatury. – Może być tak, że o wydaleniu przesądzi jedna sprawa i poważne przewinienie – zaznacza Kowalczyk. – Ale zazwyczaj jest to ostateczność i do konieczności wyrzucenia dochodzimy, gdy mówimy o recydywie. Każdy może zbłądzić, to ludzka rzecz. Ale jak ktoś jest nierzetelny raz, drugi, trzeci, to nie mamy wyboru.

gazeta.pl

Spacer ze złamaną nogą? Sąd nie dał wiary policjantom

Prokurator: nastolatek pobity przez policję sam połamał sobie nogę i tak połamany spacerował po mieście. Sąd: przeczy to zasadom logiki, dowody dobierano tak, by pasowały do tezy. 17-letni Borys Simiński rok temu idzie z kolegami ulicą na poznańskim Łazarzu. Zaczepia ich nieznany mężczyzna, proponuje narkotyki. Odmawiają, mężczyzna wypytuje o narkotykowych dilerów.

Wtedy pojawia się czterech kolejnych mężczyzn, powalają nastolatków na ziemię, zakładają kajdanki. Borysa wciągają do bramy, kopią, okładają pięściami. Ma złamaną kość piszczelową, zadrapania i ślady na twarzy po uderzeniu otwartą dłonią. Wciągają go do busa, mówią: „Śmieci nie siedzą, śmieci jadą na podłodze”.

Napastnikami okazali się policjanci z referatu wywiadowczego poznańskiej komendy miejskiej.
Gdy Borysa przywieziono na komisariat na Grunwaldzie, inni policjanci, widząc obrażenia, wezwali karetkę i powiadomili przełożonych.
Przemysław Marciniak, szef komisariatu, mówił „Gazecie”: – Widziałem chłopaka. Był pobity. Powinny być wyciągnięte konsekwencje wobec winnych.

Sprzeczne zeznania policjantów

Sprawa trafia do prokuratury w Pile, ale ta umarza śledztwo w sprawie pobicia Borysa. Twierdzi, że nie da się rozstrzygnąć, czy prawdę mówią nastolatki, czy policjanci. Wersja policjantów jest taka: nikogo nie biliśmy, Simiński złamał nogę wcześniej, podczas gry w piłkę.

Prokuratura dochodzi do wniosku, że pobity i przypalony papierosami chłopak spacerował po Łazarzu z połamaną nogą, a dopiero potem natknął się na policjantów.

Ojciec Borysa zaskarżył decyzję prokuratury do sądu, a ten nakazał wznowić śledztwo, miażdżąc prokuratorów za pochopną decyzję. „Prokurator nie dokonał prawidłowej i wszechstronnej oceny dowodów. Nie sposób oprzeć się wrażeniu, że z góry założył, jaką decyzję winien w przedmiotowej sprawie podjąć, a następnie starał się tak dopasować ocenę materiału dowodowego, by pod przyjętą tezę pasowała” – pisze sędzia Robert Kubicki. I dodaje: „Przedstawiona [przez prokuratora] argumentacja przeczy nie tylko zasadom logiki, ale i doświadczenia życiowego”.

Zdaniem sądu prokurator szukał nieścisłości w zeznaniach Borysa i jego kolegów, a zeznania policjantów uznał za spójne. Sędzia to podważa, wylicza sprzeczności: jeden z policjantów twierdził, że Borys stawiał opór, przewrócił się, inny przekonywał, że chłopaka spokojnie położono na ziemi.

Niejasna jest też opinia biegłych lekarzy. Nie wyjaśnia (bo prokurator o to nie pytał), jak Borys złamał nogę, czy ktoś mógł po niej skakać, jak twierdzi chłopak. Sędzia Kubicki nakazuje opinię uzupełnić.

Pobity: Podrzucili mi marihuanę

To nie wszystkie wątpliwości. Według Borysa policjanci chcieli, by przyznał się do posiadania narkotyków. Gdy odmówił, mieli mu podrzucić woreczki z marihuaną.

Borysowi nie postawiono jednak zarzutów posiadania narkotyku. Prokuratura chciała sprawdzić, czyja była marihuana, ale okazało się, że na woreczkach nie ma odcisków palców.

Sąd kazał prokuraturze ponownie zbadać sprawę. – Zrobimy to – zapewnia Magdalena Roman, wiceszefowa prokuratury w Pile.

Ta sama prokuratura bada również sprawę pobicia 13-latki z Poznania, którą niedawno policjant uderzył w twarz, podczas gdy drugi zagroził jej gwałtem. Jeden z tych policjantów, Rafał N., ksywa „Niemiec”, był w patrolu, który pobił Borysa Simińskiego.

gazeta.pl

Komisarz RE: „Polska powinna rozliczyć winnych ws. więzień CIA. Nawet jeśli pełnią wysokie funkcje”

Polska powinna zakończyć śledztwo w sprawie domniemanych więzień CIA, opublikować jego wyniki i rozliczyć odpowiedzialnych, nawet jeśli są to osoby pełniące wysokie funkcje w państwie – zaapelował komisarz praw człowieka Rady Europy Nils Muiżnieks.
Dziś mija dwanaście lat od ataków terrorystycznych na Nowy Jork i Waszyngton, w których zginęły prawie trzy tysiące osób. Komisarz Rady Europy wybrał właśnie ten dzień, by skrytykować odpowiedź Stanów Zjednoczonych i Europy na zamachy z 11 września 2001 roku. – Pozwalając na bezprawne zatrzymania i techniki przesłuchań graniczących z torturami, spowodowano dalsze cierpienia i pogwałcono prawa człowieka – ocenił Muiżnieks w oświadczeniu.

Rządy nie chcą ustalić prawdy

Komisarz RE podkreślił, że do dziś rządy nie chcą ustalić prawdy i rozliczyć się z udziału w bezprawnych działaniach CIA w latach 2002-06, które polegały na uprowadzaniu, przetrzymywaniu i znęcaniu się nad podejrzanymi o terroryzm.

W wielu przypadkach powoływanie się na tajemnicę państwową przeszkodziło w realizacji podejmowanych przez wymiar sprawiedliwości albo parlamenty inicjatyw na rzecz ustalenia odpowiedzialnych za te działania. – Tajemnica jest czasem potrzebna, by chronić państwo, to nigdy nie powinna służyć za wymówkę dla ukrywania przypadków łamania praw człowieka – podkreślił Muiżnieks.

Sprawiedliwość tylko we Włoszech

Powołał się na szczegółowy raport organizacji Open Society Justice z lutego 2013 r., według którego 25 krajów europejskich współpracowało z amerykańską Centralną Agencją Wywiadowczą przy programie transportu i przetrzymywania podejrzanych o terroryzm.

Do tej pory jedynym krajem, w którym skazano osoby uwikłane w tę działalność, są Włochy, gdzie w 2009 r. skazano zaocznie 23 obywateli USA oraz pięciu włoskich agentów tajnych służb za porwanie z Mediolanu i przewiezienie do Egiptu imama Abu Omara w 2003 r.

Brytyjczycy i Szwedzi płacą odszkodowania

Komisarz RE pochwalił też sądy w Niemczech i Wielkiej Brytanii. Niemiecka prokuratura w Monachium wydała w 2007 r. nakazy aresztowania trzynastu agentów CIA i przekazała je do Interpolu. Jednak rząd, wskutek presji amerykańskiego sojusznika, nie zwrócił się o ekstradycję.

Z kolei brytyjscy sędziowie zmusili rząd do przyznania odszkodowań szesnastu osobom, które oskarżyły brytyjskie siły bezpieczeństwa o pomoc w przewiezieniu ich zagranicę, gdzie zostały poddane torturom. Także Szwecja postanowiła wypłacić odszkodowania za udział tego kraju w nadzwyczajnym transporcie dwóch egipskich azylantów.

Polskie śledztwo blokują naciski polityków na prokuraturę

– We wszystkich pozostałych państwach niewiele osiągnięto czy nawet niewiele zainicjowano – ocenił Muiżnieks. – W Polsce śledztwo rozpoczęło się dopiero po trzech pełnych latach od ujawnienia wiarygodnych informacji i ciągnie się przez pięć lat, głównie z powodu nadmiernej politycznej ingerencji w pracę prokuratorów i niechęci USA do współpracy przy dochodzeniu.

Kilka razy wyrażano obawy o skuteczność śledztwa, w tym także w przyjętym przez Zgromadzenie Parlamentarne RE trzecim raporcie Dicka Marty’ego na temat programu transportu i przetrzymywania więźniów CIA – dodał.

Muiżnieks skrytykował również Litwę i Rumunię. Podkreślił, że „konieczne jest pilne podjęcie politycznych i sądowych inicjatyw, aby uchylić zasłonę tajemnicy, za którą rządy ukrywają swą odpowiedzialność”. – W szczególności Polska musi zakończyć śledztwo, ujawnić jego wynik i osądzić osoby odpowiedzialne, nawet jeśli są to wysokiej rangi przedstawiciele państwa – zaznaczył.

Politycy zaprzeczali istnieniu więzień

Domniemanie, że w Polsce – i kilku innych krajach europejskich – mogły być tajne więzienia CIA, wysunęła w 2005 r. organizacja Human Rights Watch. Według niej takie więzienie w Polsce miało się znajdować na terenie szkoły wywiadu w Kiejkutach lub w pobliżu wojskowego lotniska w Szymanach na Mazurach. Polscy politycy różnych opcji politycznych wielokrotnie zaprzeczali, by takie więzienia w Polsce istniały.

Prokuratura Generalna przedłużyła śledztwo

W czerwcu Prokuratura Generalna przedłużyła do połowy października śledztwo krakowskiej prokuratury w tej sprawie. Opracowała ona m.in. dwa następne wnioski o pomoc prawną. Prokuratura bada, czy była zgoda polskich władz na stworzenie w Polsce tajnych więzień CIA w latach 2002-2003 i czy ktoś z polskich władz nie przekroczył uprawnień, godząc się na tortury, jakim w punkcie zatrzymań CIA w Polsce mieli być poddawani podejrzewani o terroryzm.

Media informowały, że zarzuty w tej sprawie miał dostać b. szef Agencji Wywiadu Zbigniew Siemiątkowski – oficjalnie nikt tego nigdy nie potwierdził. W lutym 2012 r. śledztwo przekazano z Warszawy do Krakowa.

Status pokrzywdzonych w śledztwie od dawna ma dwóch więźniów CIA, którzy twierdzą, że byli przetrzymywani w Polsce – Saudyjczyk Abd al-Rahim al-Nashiri oraz Palestyńczyk Abu Zubaida. Obaj zaskarżyli do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu „przewlekłość i nieefektywność polskiego śledztwa”.

gazeta.pl

Adwokat musi słono zapłacić za oszukiwanie klientów

Nie „załatwił” sobie łagodniejszego wyroku adwokat Bartosz P.-M., który kłamał klientom, że ma układy i naciągał ich na rzekome łapówki. Toruński sąd odwoławczy oddalił jego apelację. 39-letni prawnik z Bydgoszczy został skazany w naszym mieście za tzw. płatną protekcję na 2 lata więzienia w zawieszeniu oraz dodatkowo dwa lata zakazu wykonywania zawodu adwokata. Dostał także 60 tys. zł grzywny, ponadto musi pokryć koszty postępowania – to kolejnych 12 tys. zł – i oddać państwu 108 tys. zł, które nielegalnie wziął od swoich klientów.

Sąd uznał, że trafi mecenasa – pchanego do przestępstwa żądzą wzbogacenia się za wszelką cenę – w najczulszy punkt, jeśli uderzy go po kieszeni. I nie pomylił się. Bartosz P.-M. w apelacji nie skarżył istoty wyroku, czyli swojej winy, a jedynie wysokość grzywny. Prosił, aby złagodzić mu ją do 20 tys. zł, ale nic nie wskórał – sąd odwoławczy nie uległ jego namowom i orzeczenie stało się prawomocne.

Co ciekawe, nieuczciwy adwokat nie zawsze był taki pokorny wobec wymiaru sprawiedliwości. Kiedy jeszcze toczyło się przeciwko niemu śledztwo, ponoć podstawił osobę ze sfałszowanymi dokumentami na jego nazwisko ekspertowi, który miał pobrać próbki jego głosu do opinii fonoskopijnej. Badanie zlecono, aby zweryfikować nagranie wykonane przez jednego z jego klientów – Roma prowadzącego w Bydgoszczy kluby rozrywkowe. Mężczyzna w 2005 r. uwierzył w rzekome szerokie wpływy mecenasa (w jego oczach uwiarygodniało je to, że żona P.-M. była prokuratorem) i w sumie sześć razy dawał mu spore sumy – raz było to np. 5 tys. euro – na łapówki za „załatwienie” sprawy syna, aresztowanego za nielegalne posiadanie broni i materiałów wybuchowych. W końcu jednak zorientował się, że Bartosz P.-M. go naciąga, a pieniądze zostają w jego kieszeni. Potajemnie nagrał go i zgłosił się do prokuratury. Kwestię domniemanych mataczeń adwokata wyjaśniają teraz w osobnym śledztwie bydgoscy oskarżyciele. Jest ono objęte klauzulą poufności, ale nieoficjalnie wiadomo, że 39-latkowi ogłoszono w nim jeszcze szereg innych zarzutów, m.in. nakłaniania do zrabowania cennej kolekcji obrazów, których właścicielką jest jego znajoma. Od tego czasu Bartosz P.-M. jest zawieszony w czynnościach.

gazeta.pl