Wpłacił grzywnę za mężczyznę, który ukradł wafelek za 99 groszy. Sąd: Jest winny, ale nie poniesie kary

Sąd Okręgowy w Koszalinie utrzymał wyrok ws. dyrektora koszalińskiego więziennictwa płk. Krzysztofa Olkowicza, który wpłacił grzywnę za osadzonego w areszcie niepełnosprawnego intelektualnie mężczyznę. W maju sąd uznał go za winnego i nie wymierzył kary; teraz podtrzymano wymierzony wtedy wyrok.
Szef koszalińskiego więziennictwa odwołał się od decyzji sądu I instancji, bo czuł się niewinny. Przed rozprawą powiedział, że gdyby sytuacja się powtórzyła, postąpiłby tak samo. W jego ocenie sprawą nigdy nie powinna zajmować się policja i sąd, a niepełnosprawny mężczyzna nie powinien w ogóle znaleźć się w areszcie.

– Niedopuszczalne zachowanie osoby piastującej ważne stanowisko w systemie służby więziennej. Powinna ona powziąć działania zgodne z prawem, działania profesjonalne – mówiła dziś sędzia Renata Rzepecka-Gawrysiak, uzasadniając szkodliwość czynu. Dyrektor musi zapłacić 80 zł kosztów sądowych

Płk Olkowicz nie został ukarany, musi jedynie wpłacić 80zł kosztów sądowych, bo dopuścił się wykroczenia. Dyrektora koszalińskiego więziennictwa nie będzie mieć też kłopotów w pracy z powodu swojego postępowania.

Mężczyzna zapowiada jednak, że o swoje dobre imię będzie walczyć przed Sądem Najwyższym, bo „nie czuje się winny”.

Na dyrektora do Ministerstwa Sprawiedliwości donieśli podwładni

W maju Olkowiczowi nie wymierzono kary, bo podejmowane przez niego działania – w ocenie sądu – „zmierzały do tego, aby doprowadzić do jak najszybszego, wręcz natychmiastowego zwolnienia Arkadiusza K., czego nie można ocenić nagannie”.

Olkowicz zapłacił 40 zł grzywny za mężczyznę, który znalazł się w areszcie po kradzieży wafelka wartego 99 groszy. Sprawa trafiła na wokandę po tym, jak o wpłaceniu grzywny za ubezwłasnowolnionego Arkadiusza K. do Ministerstwa Sprawiedliwości donieśli podwładni Olkowicza. Powiadomili oni resort o podejrzeniu naruszenia przez dyrektora przepisu, który zabrania uiszczania za więźnia grzywny, jeśli nie jest się bliską mu osobą.

Olkowicz wpłacił grzywnę za mężczyznę, który ukradł wafelek za 99 groszy

Arkadiusz K. trafił do koszalińskiego aresztu 3 września 2013 r., bo nie zapłacił 100 zł grzywny za kradzież wafelka wartego 99 gr. Grzywnę zamieniono mu na 5 dni aresztu. O powodach jego osadzenia Olkowicz dowiedział się trzy dni później. Zaprosił więźnia na rozmowę, po której nabrał podejrzeń, że Arkadiusz K. cierpi na jakieś schorzenie psychiczne i nie powinien przebywać w areszcie.

Po uzyskaniu dodatkowych informacji na temat Arkadiusza K., którego wcześniej nie znał, Olkowicz zdecydował o zapłaceniu za niego 40 zł grzywny, by mógł on wcześniej wyjść na wolność. Tak też się stało – 6 września 2013 r. mężczyzna opuścił areszt.

gazeta.pl

Tysiąc złotych grzywny za… zdjęcie z ruletką. „Zakazana promocja hazardu”

Gdyby przypadkiem przyszło wam do głowy wrzucić do sieci zdjęcie z ruletką, kartami albo kośćmi… Nie róbcie tego! No, chyba że macie ochotę na odwiedziny celników

Przed kilkoma dniami pan Marcin z Piotrkowa Trybunalskiego znalazł w skrzynce pocztowej list z sądu. Lektura pisma nie pozostawiała żadnych wątpliwości. Wyrokiem z 23 czerwca sędzia nałożył na mężczyznę tysiąc złotych grzywny w trybie nakazowym. Tak kończy się, przynajmniej w pierwszej instancji, przygoda pana Piotra z Urzędem Celnym w Piotrkowie.

Zaczęła się niewinnie od strony internetowej, gdzie mieszkaniec Piotrkowa publikował prywatne zdjęcia. Jak opowiadał „Dziennikowi Łódzkiemu” np. z gwiazdami, bo lubi się pochwalić. Okazji do zrobienia zdjęć nie brakowało, bo w przeszłości pracował jako DJ i wodzirej. Na jednej z imprez zrobił sobie zdjęcie przy stole z ruletką. Gdy wrzucił je do internetu, odwiedziła go delegacja służby celnej.

– Pomyślałem, że to dowcip, ale szybko okazało się, że jednak nie. Dowiedziałem się, że promuję hazard, łamię ustawę antyhazardową i jestem podejrzany o wykroczenie skarbowe. Nie napisałem na stronie internetowej nic, co zachęcałoby do hazardu. Ruletka pojawiła się w normalnym lokalu, gdzie byłem na imprezie integracyjnej. Ja nawet nigdy nie byłem w kasynie – opowiadał łódzkim mediom.

Celnicy wezwali pana Marcina na przesłuchanie. – Postawiono mi zarzuty promowania gier hazardowych. Zaproponowano mi mandat, ale nie powiedziano w jakiej wysokości. Okazało się, że za publikację zdjęcia z ruletką grozi mi do 3,3 tys. zł kary. Odmówiłem przyjęcia. Urzędnicy, z którymi rozmawiałem, byli bardzo mili, złego słowa nie mogę na nich powiedzieć. To przepisy są nie takie jak trzeba – dodaje.

Konsekwencje „reklamowania gier i zakładów wbrew przepisom ustawy hazardowej” określa kodeks karny skarbowy. Pan Marcin odpowiadał z art. 110a. Przepis mówi: Kto zleca, prowadzi, umieszcza reklamę lub promocję gier cylindrycznych (np. ruletka), podlega karze grzywny w wysokości 720 stawek dziennych (określa ją sąd na podstawie dochodów sprawcy). Identyczne konsekwencje grożą ludziom promującym grę w karty, w kości, na automatach i zakłady.

– Wiele osób wstawia zdjęcia z wieczorów kawalerskich czy panieńskich z kasyna. Przecież to nic złego. Nie rozumiem tych przepisów – komentuje pan Marcin. Zapowiada, że od wyroku się odwoła.

– Sytuacja, w której znalazł się mieszkaniec Piotrkowa, może budzić zdziwienie. Tym bardziej że aby mówić o przestępstwie, przepisy wymagają wykonywania czynności reklamowania i promowania gier. Ale jak widać, można interpretować je szeroko, co daje, niestety pole, do nieporozumień – komentował na łamach „Dziennika Łódzkiego” mecenas Piotr Kaszewiak.

– Gdyby fotografię w sieci z wyjazdu integracyjnego z ruletką w tle uznać za promocję czy reklamę gier hazardowych, to jesteśmy o krok od ścigania aktorów wcielających się w rolę Jamesa Bonda czy pary, która chwali się zdjęciami z podróży poślubnej w Las Vegas – dodaje prawnik.

Cały tekst: http://wyborcza.pl/1,75478,16449722,Tysiac_zlotych_grzywny_za____zdjecie_z_ruletka___Zakazana.html#ixzz3CBPuYt9H

Sieć antypedofilska bierze pod lupę polskie diecezje

Największa międzynarodowa organizacja walcząca z pedofilią w Kościele – SNAP – zakłada oddziały w Polsce. Chce w każdej archidiecezji albo województwie zbierać informacje na temat ofiar i oprawców. Wiedza ta będzie wykorzystana w procesach karnych i cywilnych o odszkodowania. Być może uda się to, czego nie jest w stanie zrobić Episkopat. Zapowiadana „Biała księga” na temat pedofilii w Kościele jest cały czas odkładana z braku danych – pisze „Gazeta Wyborcza”.

SNAP (Survivors Network of those Abused by Priests – sieć współpracy ocalonych, którzy padli ofiarą nadużyć seksualnych ze strony księży) zrzesza ofiary księży pedofilów. Powstała w 1989 r. w USA i ma przedstawicieli w 56 krajach. Zbiera informacje na temat osób molestowanych przez księży i walczy o odszkodowania. Za jej sprawą w USA zbankrutowało 11 diecezji, a odszkodowania idą w setki milionów dolarów.

Organizacja współpracowała również z ONZ w czasie przesłuchań przedstawicieli Watykanu w Genewie w 2014 roku, którzy tłumaczyli się z pedofilii w szeregach Kościoła.

Na pomoc Episkopatowi

Pomysł, żeby struktury założyć w Polsce powstał w Chicago w czasie międzynarodowej konferencji na temat pedofilii. – Taką wiedzę trzeba zbierać lokalnie, bo taka metoda jest najskuteczniejsza. Ocaleni muszą się bardziej zorganizować – powiedziała w rozmowie z „GW” Maria Mucha, która zajmuje się organizacją struktur SNAP w Polsce.

Jak komentuje gazeta, być może SNAP uda się to, co tak opornie idzie Episkopatowi. „Biała Księga” na temat pedofilii w Kościele, która była zapowiadana wciąż nie powstała i nie wiadomo kiedy powstanie, bo jest problem z gromadzeniem danych – przyznają księża.

tvp.info

Hieny z VOTUM łowią w Karczówce

Byli dzień po tragedii. Kłamali, że ksiądz ich polecił. Oświadczenia pisały nawet dzieci. Wezmą jedną czwartą wywalczonego odszkodowania – opowiadają mieszkańcy Karczówki, w której w szambie utopiło się siedem osób. W Karczówce pod Żaganiem, 17 lipca, jeden z gospodarzy opróżniał szambo, stracił przytomność i wpadł do zbiornika. Na pomoc ruszyła mu rodzina i pracownicy. Zginęło siedem osób.

– To było dzień po tragedii – opowiada Bogusława Czyż, przyjaciółka pani Janki, która straciła 17-letniego syna Andrzeja. – Przyjechali w dobrych garniturach. Budzili respekt. Pytali, gdzie mieszkają bliscy tych, co zginęli w szambie.

17-latek dorabiał w gospodarstwie. W domu było krucho, obiecał matce, że kupi jej nową pralkę. Strażacy chowali go z honorami, bo działał w drużynie OSP. Pomagał budować remizę, mył węże i kaski starszym kolegom. Gdy gospodarze topili się w szambie, ruszył z pomocą.

Garnitury, białe koszule

Agenci firm odszkodowawczych szukali najpierw kontaktu z rodziną gospodarzy. – Ale wkoło było dużo ludzi. Przepędzili ich, jak dowiedzieli się, że chcą interes robić na ludzkiej śmierci. Ludzie płakali, a oni jak hieny cmentarne brali się za podpisywanie umów – opowiada Bogusława Czyż.

Agenci – według mieszkańców było ich trzech – pojechali do sąsiedniej Brzeźnicy. To właśnie tam mieszka rodzina Andrzeja. Matka nie chciała rozmawiać, ale agenci szybko ją przekonali.

– Powołali się na znajomość z księdzem z Czerwieńska pod Zieloną Górą. Miał znać dobrze proboszcza z Brzeźnicy. Mówili, że z księżowskiego polecenia przyszli pomóc rodzinie. Bez tego, jak ja znam, Janka, zamknęłaby im drzwi przed nosem. Ufa księdzu – opowiada Czyż. – Sprytnie zagrali. Proboszcza nie było we wsi, wyjechał na urlop – tłumaczy Czyż.

Tadeusz Buganik, mieszkaniec Karczówki: – Pani Janka była w szoku. Myślę, że nie wiedziała, co podpisuje. Kto w takiej chwili trzeźwo ocenia sytuację. Buganik dał znać koledze. Kazimierz Pańtak, radny lubuskiego sejmiku, jest z zawodu prawnikiem, natychmiast przyjechał na wieś. Spotkał się z kobietą.

Mecenas: To niemoralne

Pańtak przeprowadził małe śledztwo. Wyszło, że żaden ksiądz nie rozmawiał z agentami. – A już na pewno ich nie polecał. Tak się składa, że znam księdza z Czerwieńska osobiście. Z nikim nie rozmawiał o sprawie. To, co zrobili agenci firmy odszkodowawczej, to zwykłe hochsztaplerstwo – złości się Pańtak. – Bo jak inaczej to traktować. Przyjazd z umową w ręku dzień po tragedii jest niemoralny, niezgodne z etyką prawniczą. Wiadomo, że bliscy zmarłych nie są w stanie podejmować świadomych decyzji w obliczu takiej tragedii – tłumaczy Pańtak.

Mecenas zwraca uwagę 25 proc. kwoty w umowie. Tyle rodziny oddadzą firmie z wywalczonych odszkodowań. – To astronomiczne honorarium. Rodzina nie powinna zgadzać się na takie warunki – tłumaczy Pańtak. Sam zaoferował bezpłatną pomoc prawną, by skutecznie i bez kar zerwać podpisane umowy. – Nie wyobrażam sobie, żeby zarabiać na tych ludziach i to takie pieniądze – mówi.

Pańtak pokazuje też podpisy pod umową dzieci, rodzeństwa Andrzeja. Spisane zostały m.in. odczucia 10-letniego chłopca.

– Wygląda to tak, jakby pieniądze przesłoniły im wszystko, nie zważali na dzieci, które przeżywają śmierć brata. Jak sępy – ocenia.

Płakaliśmy razem z Adasiem, a z nami cała kolonia

Pani Janka wypełniła dokumenty zgłaszające szkodę, podpisała je także w imieniu czwórki swoich niepełnoletnich dzieci. Maluchy miały w deklaracjach opowiedzieć, co czują po stracie brata, jak bardzo jego śmierć wpłynęła na ich życie. Niektóre oświadczenia pisały same, odręcznie.

– Zmarły Andrzej był moim bratem, jak to z bratem bywało różnie, raz na wozie, raz pod wozem, ale kochałem go. Teraz została pustka i żal. Wielki żal. I nic nam go nie zwróci – pisze 14-letni Krzysztof.

– Był kochanym, uczynnym i pracowitym człowiekiem. Bardzo przezywam jego śmierć, byliśmy ze sobą bardzo zżyci. Została po nim tylko pustka i ból – pisze 10-latek.

13-letnia siostra: – Wspólnie bawiliśmy się w różne zabawy na podwórku, lubił żartować ze mną, opiekował się mną i zwierzętami. Po stracie brata odczuwam smutek, tęsknotę, brakuje mi jego humory i pomocy. Bardzo płakałam.

– Dowiedziałem się o śmierci brata, kiedy byłem na kolonii. Płakaliśmy razem z Adasiem, a z nami cała kolonia. Natychmiast chcieliśmy wracać do domu, żeby być z mamą (…) Andrzej był kochanym bratem, zawsze mogłem na niego liczyć” – pisze ostatnie z rodzeństwa.

Matka dodała kilka zdań. – W tym stanie, w jakim jestem dzisiaj, nie jestem w stanie napisać nic więcej.

Czyż: – Nie wiedzieli, co pisać i jak, ale mieli napisać pod dyktando, bo tak trzeba… To straszne – mówi. Nie dziwi ją zgoda matki. – Była w szoku. Ktoś jej wmówił, że tak trzeba, to pisała. Teraz martwi się, że trzeba będzie płacić prawnikom za sprawę. Jej na to nie stać – tłumaczy Czyż.

Firma Votum z Wrocławia zapewnia, że rodzina może w każdej chwili wycofać się z ich pomocy. Twierdzi, że nie wiąże się to w żaden sposób z zapłatą jakikolwiek kar umownych.

Okręgowa Rada Adwokacka w Zielonej Górze zadeklarowała kilka dni po tragedii w Karczówce bezpłatną pomoc prawną dla rodzin ofiar.
– Deklaracja taka została złożona na ręce sekretarza gminy Brzeźnica – mówi Krzysztof Szymański, dziekan Okręgowej Rady Adwokackiej w Zielonej Górze.

Votum: Podpisujemy umowy w dogodnym terminie dla klienta

Maja Sałwacka: – Czy jest to częstą praktyką państwa agentów, by podpisywali umowy z poszkodowanymi w dniu lub dzień po tragedii? Zwłaszcza po śmierci bliskiej osoby?
Bartłomiej Krupa, dyrektor Departamentu Prawnego, członek zarządu firmy: – Przedstawiciele Votum SA nie są upoważnieni do podpisania umowy, a jedynie do prezentacji oferty oraz odebrania zamówienia na usługę dochodzenia roszczeń. Umowa jest podpisywana przez prawników z centrali firmy po analizie okoliczności sprawy. Prezentacja oferty odbywa się w terminie uzgodnionym z osobami poszkodowanymi.

Kto może zostać państwa agentem? Jakie warunki trzeba spełnić?
Przedstawicielem Votum SA może zostać wyłącznie osoba, która może wykazać się niekaralnością potwierdzoną wypisem z Krajowego Rejestru Karnego. Oczywiście w procesie rekrutacji brane są również pod uwagę inne cechy, które obok rzetelności mają doprowadzić do współpracy z osobami, które wykazują się właściwym poziomem empatii.

Czy agenci są szkoleni, jak należy rozmawiać z osobami, które straciły bliskich?
Przedstawiciele regionalni są zobligowani do systematycznego udziału w szkoleniach poświęconych możliwości dochodzenia roszczeń odszkodowawczych dla osób poszkodowanych. Obok szkoleń prawnych Votum SA przeprowadza szkolenia z udziałem psychologów.

Jeden z waszych agentów namówił rodzinę do podpisania deklaracji, tłumacząc, że został polecony przez księdza. Rodzina twierdzi, że tylko z tego powodu mu zaufała. Ksiądz zaprzecza, by dał taką rekomendację. Czy takie o standardy zawierania umów są częstymi praktykami w państwa firmie?
Nie posiadam informacji, aby taka sytuacja miała miejsce.

Umowę podpisano także z niepełnoletnim rodzeństwem ofiary wypadku. W oświadczeniach dzieci musiały opisać swoje relacje z bratem, swój stan emocjonalny po stracie bliskiego członka rodziny. Czy są to częste praktyki waszych agentów i czy państwo się na to zgadzacie jako firma?
Dochodzenie roszczeń na rzecz osób małoletnich wymaga zawarcia umowy z przedstawicielem ustawowym takiej osoby. W przypadku dochodzenia roszczeń związanych z rekompensatą za krzywdę, istotnym dowodem wpływającym na uzyskanie zadośćuczynienia w należnej kwocie, jest oświadczenie osoby poszkodowanej. W przypadku małoletnich, którzy ze względu na wiek nie mogą sporządzić takiego oświadczenia, może je sporządzić rodzic lub opiekun.

Cały tekst: gazeta.pl