„Newsweek”: Prezes PiS interweniował ws. zięcia Lecha Kaczyńskiego

Jarosław Kaczyński pytał Zbigniewa Ziobrę, dlaczego mąż jego bratanicy został zatrzymany akurat w czasie kampanii parlamentarnej oraz dlaczego nie wolno mu wyjeżdżać z Polski – ustalił „Newsweek”.

W najnowszym „Newsweeku” przeczytamy o kulisach śledztwa przeciwko byłemu mężowi Marty Kaczyńskiej Marcinowi Dubienieckiemu. Były zięć nieżyjącego Lecha Kaczyńskiego jest podejrzewany o kierowanie grupą przestępczą, która wyłudziła 14 milionów z Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych. Mężczyzna spędził 14 miesięcy w areszcie, ciąży na nim też zakaz wyjeżdżania z kraju.

Dubieniecki miał powiedzieć „Newsweekowi”, że kiedy prosił o uchylenie zakazu, prokurator sugerował mu, że „dobrze by było, gdyby takie polecenie przyszło z samej góry”. Tego samego dnia prezes PiS Jarosław Kaczyński miał wysłać pismo do Zbigniewa Ziobry, w którym pytał m.in. o powody zatrzymania Dubienieckiego w czasie kampanii parlamentarnej, o powody nałożenia na niego zakazu wyjazdu za granicę i o „wytwarzanie dokumentów mogących obciążyć jego najbliższych”.

Według „Newsweeka” na pytania odpowiedział Bogdan Święczkowski. Prokuratura odmówiła pokazania pisma, ale przekonuje, że Święczkowski nie ujawnił żadnych informacji ze śledztwa. Tygodnik przyjrzał się też osobie Barbary Pankiewicz – sędzi, która trzykrotnie – co w praktyce zdarza się bardzo rzadko – orzekała ws. aresztu dla podejrzanego.

gazeta.pl

Policjanci z Nysy z zarzutami przekroczenia uprawnień. „To były pojedyncze zdarzenia”

Prokuratorzy z Opola prowadzą śledztwo w sprawie czterech policjantów z Nysy. – Zarzuty dotyczą przekroczenia uprawnień i innych przestępstw mających miejsce w toku wykonywania czynności służbowych – informują prokuratorzy. Na razie nie ujawniają czy policjanci przyznali się do winy.

Czterech funkcjonariuszy z KPP w Nysie zatrzymali we wtorek policjanci na polecenie prokuratury. Mundurowi pracowali w wydziale kryminalnym. Usłyszeli już zarzuty. – Dotyczą one takich zachowań jak: wywieranie nacisków podczas przesłuchań, zatajanie faktów, sugerowanie treści zeznań, przyjęcie obietnicy korzyści majątkowej i ujawnienie informacji z postępowanie – wylicza Lidia Sieradzka z prokuratury okręgowej w Opolu.

Policja czeka na krok prokuratury

Jak podkreśla Sieradzka „były to pojedyncze zdarzenia”. Według prokuratorów nie było to działanie zorganizowanej grupy przestępczej. Na razie śledczy nie ujawniają czy policjanci przyznali się do winy. W biurze prasowym komendy wojewódzkiej policji w Opolu zapytaliśmy czy funkcjonariusze zostali zawieszeni w pełnieniu obowiązków służbowych. – Za wcześnie, by o tym mówić. Czekamy na oficjalne stanowisko prokuratury w tej sprawie – powiedział podinsp. Jarosław Dryszcz z KWP w Opolu.

tvn24.pl

Umorzona sprawa korupcji w Sądzie Najwyższym. Zaczęła się od wrocławskiego biznesmena

Umorzono śledztwo w sprawie korupcji w Sądzie Najwyższym. Chodzi o próbę kupienia za łapówkę wyroku Sądy Najwyższego. Miał on uchylić do ponownego rozpoznania sprawę cywilną jaką zajmowały się wrocławskie sądy Okręgowy i Apelacyjny. Był to spór pomiędzy biznesmenami o rozliczenie prowadzonej inwestycji. Sprawa zaczęła się od tajnej akcji o kryptonimie „Vesper” prowadzonej przez agentów wrocławskiego CBA. Przedsiębiorca, który przegrał proces, współpracował z CBA. Uczestniczył w tej operacji i pod kontrolą agentów wręczał łapówki. Materiały sprawy „Vesper” były głównym dowodem w śledztwie. Gdańska Prokuratura Apelacyjna oceniła, że nie da się ich wykorzystać do ewentualnego procesu. Stąd umorzenie. Choć – jak powiedział nam rzecznik prokuratury Mariusz Marciniak – operacja CBA była legalna.

Rzecz zaczęła się na przełomie 2008 i 2009 roku. Wrocławski biznesmen, który przegrał proces o 17 mln zł, dostać miał propozycję korupcyjną od jednego z prawników. Chodziło o obietnicę, że za pomocą znajomości w Sądzie Najwyższym można doprowadzić do uchylenia niekorzystnych wyroków.

Za pośrednictwem wrocławskiego prawnika biznesmen poznał sędziego NSA, zapalonego myśliwego. Ten obiecał załatwić sprawę u swojego znajomego w Sądzie Najwyższym. Na różnych etapach tej sprawy różnym jej uczestnikom wręczano pieniądze i inne prezenty. Na przykład sędziemu NSA zorganizowano polowanie w Rosji. Pojechał na nie z wrocławskim biznesmenem i udającym jego asystenta funkcjonariuszem CBA z Wrocławia. Upolowano głuszce i cietrzewie.

Sędzia Sądu Najwyższego – na prośbę swojego znajomego z NSA – przyjął do konsultacji projekt skargi kasacyjnej. Został wysłany mailem na jego oficjalny adres. I – w rozmowie telefonicznej podyktował jak taka skarga powinna być napisana. Kilka miesięcy temu Telewizja Republika ujawniła nagrane przez CBA dwie rozmowy sędziego NSA i Sędziego Sądu Najwyższego na ten temat. Wiemy o innych nagranych rozmowach obu panów. W tym o jednej, podczas której miało dojść do rozmowy o tym jak przekonać sędziego, zajmującego się sprawą, do wydania „właściwego” wyroku.

Operacja „Vesper” zakończyła się jesienią 2009. Do kupienia wyroku nie doszło. Być może – przynajmniej niektórzy uczestnicy tej operacji – zorientowali się, że to prowokacja. Kilka tygodni wcześniej media ujawniły tzw. „aferę hazardową”. Dotyczyła wrocławskiego biznesmena branży hazardowej Ryszarda Sobiesiaka i jego nieformalnych układów z politykami PO. Miały one zablokować uchwalenie przepisów niekorzystnych dla branży. Na trop „afery hazardowej” CBA wpadło realizując operację „Vesper”. Być może też współpracującym z biznesmenem sędziom nie udało się przekonać do pomocy tego, który wydawał wyrok.

Śledztwo w tej sprawie prowadziła najpierw krakowska Prokuratura Apelacyjna. Umorzyła je jesienią 2012 roku. Ale później – po kontroli Prokuratury Generalnej – wznowiono postępowanie i przekazano je do Gdańska. Kilka dni temu ponownie umorzono sprawę. Prokuratura w Gdańsku – wynika z przesłanego mediom komunikatu – uznała, że materiały sprawy „Vesper” nie nadają się na dowody.

Szczegóły są tajne. Śledczy wskazują oględnie na „restrykcyjne” warunki jakie muszą być spełnione by materiały z operacji specjalnej uznać za dowód w śledztwie i później w sadowym procesie. Te warunki wynikają m.in. z wyroków Sądu Najwyższego i Europejskiego Trybunału Praw Człowieka.

Jeden z nich mówi o tym, że operację specjalną można rozpocząć gdy są wiarygodne informacje o przestępstwie już popełnionym. A nie takim, które być może w przyszłości popełnione będzie. Inny – na który zwraca uwagę prokuratura w komunikacie – dotyczy „pasywnej” postawy uczestników tajnej akcji. Chodzi na przykład o to, by agenci CBA sami nie namawiali na wzięcie łapówki.

W gdańskiej prokuraturze prowadzone jest nadal śledztwo ale w pięciu innych wątkach. Dotyczą m.in. osób z wrocławskiego wymiaru sprawiedliwości. W jednym z nich chodzi o powoływanie się na dojścia do wrocławskiego magistratu.

Czytaj więcej: http://www.gazetawroclawska.pl/artykul/3911723,umorzona-sprawa-korupcji-w-sadzie-najwyzszym-zaczela-sie-od-wroclawskiego-biznesmena,2,id,t,sa.html

Czytaj także

Miała być wielka afera w wymiarze sprawiedliwości. Ale sprawa się przedawniła

Porażka wymiaru sprawiedliwości. Wrocławski sąd apelacyjny umorzył – z powodu przedawnienia – sprawę trzech osób, które miały powoływać się na korupcyjne wpływy w sądzie i prokuraturze. Na ławie oskarżonych siedzieli wrocławski adwokat Jacek L., przedsiębiorca Bogdan O. i Tomasz K. osoba przed laty doskonale znana w przestępczym półświatku. Zapadł też wyrok uniewinniający w jedynym wątku sprawy, w którym nie doszło do przedawnienia. Oskarżeni mieli – w 2003 roku – utrudniać wrocławskie śledztwo przeciwko warszawskiemu gangsterowi Markowi K.
Na początku 2003 roku prokuratura Psie Pole poszukiwała listem gończym warszawskiego gangstera Marka K. Adwokat, przedsiębiorca i człowiek znany w półświatku mieli wówczas przekonywać gangstera, że za łapówkę załatwią mu korzystną decyzję sądu. Dzięki niej gangster mógł uniknąć aresztowania. Tak też się stało. Sąd wydał decyzję, dzięki której poszukiwany listem gończym mężczyzna do aresztu nie trafił.

Później tenże sam gangster Marek K. „skruszył się” i zaczął opowiadać, że ową decyzję załatwił sobie za łapówkę. W 2006 roku mecenas L. i inne związane z tą sprawa osoby trafiły do aresztu.

Wtedy podejrzenia sięgały korupcji w wymiarze sprawiedliwości. Śledczy próbowali udowodnić, że doszło do wręczenia łapówki wrocławskiemu sędziemu, który wydał korzystną dla gangstera decyzję. Ale dowodów na to, że sędzia wziął nie znaleziono.

Dzisiaj – po siedmiu latach od zatrzymań i aresztów – wrocławski Sąd Apelacyjny ostatecznie zakończył sprawę. W pierwszej instancji prowadził ją Sąd Okręgowy w Opolu. W kwietniu ubiegłego roku cała trójka została skazana na kary po półtora roku więzienia, m.in. za powoływanie się na korupcyjne układy i utrudnianie śledztwa. Dodatkowo opolski sąd ocenił, że trzej oskarżeni oszukali gangstera, bo wzięli od niego pieniądze niby na łapówkę, a tak naprawdę wzięli je do własnych kieszeni.

Dziś Sąd Apelacyjny ten wyrok zmienił. Powoływanie się na korupcyjne układy – czyli tak zwana „płatna protekcja” – to przestępstwo, które przedawniło się więc sprawę sąd musiał umorzyć. A na utrudnianie śledztwa, dotyczącego gangstera, dowodów nie było żadnych – ocenił dzisiaj Sąd Apelacyjny. Zarzut oszustwa zaś opolski sąd dopisał oskarżonym bezprawnie. Nie mógł tego zrobić, bo takiego zarzutu prokuratura nie postawiła w akcie oskarżenia.

Śledztwo w tej sprawie miało być wielką aferą we wrocławskim wymiarze sprawiedliwości. Krążyły opowieści o nieprawdopodobnych aferach, jakie wyszły na jaw przy okazji podsłuchów, założonych przez CBŚ w tej sprawie. Ale – poza mecenasem Jackiem L – nikomu z sądownictwa, prokuratury czy palestry zarzutów nie postawiono.

Mecenas L został wcześniej prawomocnie skazany w innym wątku tej sprawy. Zarzucono mu m.in., że złożył w prokuraturze zawiadomienie o przestępstwie, którego nie było. Z ustaleń śledztwa wynikało, że oskarżenie rzucił na osobę skonfliktowaną ze swoim znajomym. Wyrok – półtora roku więzienia. Sprawa przeszła przez wszystkie instancje – łącznie z Sądem Najwyższym – i wszędzie wyrok został utrzymany w mocy. Ale mecenas mówi, że skazano go nieuczciwie i jest niewinny żądnego przestępstwa. Mówi, że jego sprawa to efekt nagonki na prawnicze środowiska , prowadzonej za czasów IV RP”. Zapowiada, że będzie próbował wznowić proces, w którym został prawomocnie skazany.

Prawo dopuszcza taką możliwość gdyby dziś pojawiły się „nowe okoliczności”, jednoznacznie wskazujące, że przestępstwa nie było a skazanie to pomyłka.

gazetawroclawska.pl

Koperta pod stołem to nie łapówka, czyli znana okulistka niewinna, choć winna

Zaskakujący wyrok w korupcyjnej sprawie znanej okulistki. Sąd uniewinnił Ariadnę G., mimo że dostawała pieniądze od firm jako dyrektor kliniki okulistycznej w Katowicach. Zakwalifikował dawaną gotówkę jako „nieformalne opłaty”. O tej sprawie było głośno nie tylko dlatego, że Ariadna G. to założycielka i wieloletnia szefowa kliniki – największej w kraju i jednej z największych w Europie – ale też dlatego, że jest ona byłą synową I sekretarza PZPR Edwarda Gierka.

Wyrok wydał warszawski sąd rejonowy pod koniec listopada 2013 r. Uzasadnienie ogłosił za zamkniętymi drzwiami. Dopiero dziś, gdy skończył je pisać, wiadomo, dlaczego uniewinnił lekarkę. „Wyborcza” poznała szczegóły tego uzasadnienia.

Najpierw artykuł, potem NIK i prokuratura

Problemy utalentowanej lekarki, która jest niekwestionowanym autorytetem w dziedzinie okulistyki, zaczęły się od tekstu w „Tygodniku Podhalańskim”. Po nim prokuratura wszczęła śledztwo, a NIK kontrolę.

Upadek dyrektorki następuje rok później, gdy do prokuratury wpływają zawiadomienia o łapówkach z austriackiej firmy, która dostarczała medykamenty do kliniki. Okulistka traci stanowisko, przechodzi na emeryturę.

Padły mocne podejrzenia: kupowanie sprzętu bez przetargów, prowadzenie z oferentami negocjacji przed rozpoczęciem procedur przetargowych, przyjmowanie do warunków przetargu parametrów wskazanych przez oferentów. Przez rok śledztwo toczyło się niemrawo.

Prokuratura przesłuchuje Agnieszkę B., przedstawicielkę austriackiej firmy medycznej C., która dostarczała medykamenty do szpitala. Jej zeznania nic nie wnoszą. Śledztwo nabiera tempa rok później, gdy do akt wpływają zawiadomienia o przyjmowaniu korzyści majątkowych przez dyrektor G. Ich autorami są właściciele austriackiej firmy oraz ta sama Agnieszka B., która jeszcze niedawno, zeznając, nic istotnego nie opowiedziała.

Według niej miało być tak: Agnieszka B. najpierw pracuje w firmie L. założonej przez Francuza (polskiego pochodzenia). Francuz poleca jej skontaktowanie się z G., którą zna m.in. z kongresów dla lekarzy. Firma z branży optycznej musi mieć bowiem wśród klientów tak ważną placówkę jak śląska klinika okulistyczna. Umawia spotkanie.

Jest przełom 1999/2000. Agnieszka B. uzyskuje informacje – nie wiadomo od kogo – że jest zwyczaj przekazywania G. 10 proc. prowizji za kontrakt od zapłaconej przez szpital faktury. Informuje o tym Francuza, a ten podobno przyjmuje to do wiadomości.

Śledczy zakładają, że B. wikła się w proceder samodzielnie, bo Francuz zaprzecza potem, że płacono takie prowizje. Pieniądze miały być wręczane w pokoju dyrektorki, w szpitalu. Pierwszy raz 22,5 tys. zł pod koniec 2003 r. W sumie przez pół roku ok. 100 tys. zł. Pieniądze na prowizje miały pochodzić z kasy firmy. Jak je rozliczano? Księgowa miała kupować puste faktury. Część pieniędzy miała też pochodzić z darowizn na sanktuarium w Gietrzwałdzie – po wpłaceniu darowizny część miała wracać w gotówce.

Koperty po wiedeńsku

B. zmienia pracę. Przechodzi do polskiej odnogi austriackiej firmy C. Za jakiś czas nowy pracodawca wykupi część firmy, w której B. pracowała wcześniej.

Podczas rozmów z Austriakami kobieta ma stawiać warunek: trzeba nawiązać współpracę z profesor G. Uprzedziła o prowizjach, a ci, choć niechętnie, się zgadzają. Tym razem ma to być 13 proc. od faktury. Pieniądze mają być przekazywane w euro w Wiedniu w latach 2006-07 r. Po dzisiejszym kursie prawie 270 tys. zł.

Faktem jest, że G. bywała w Wiedniu. Austriacy mówią, że pieniądze na prowizję brali z kasy firmy. Oficjalnie rozliczano je jako zaliczki na usługi marketingowe (na wydrukach jest nazwisko G.). Pieniądze w kopercie mieli przekazywać Agnieszce B. Nie liczyła ich. Nigdy nie widzieli, jak polska współpracowniczka wręczała kopertę. Miała być „dyskretna”. Austriacy mówią, że raz koperta wypadła na ziemię, ale nie są pewni komu.

Ostatnia koperta miała być przekazana w grudniu 2007 r., już po pierwszych zeznaniach Agnieszki B. w prokuraturze (nie opowiedziała o prowizjach). Austriacy mówili, że chcą zakończyć proceder. Woleli rozliczać się, opłacając badania w szpitalu lub szkolenia, na których by wykładała G. Ale sprawa ucichła. Potem było zaś zawiadomienie do prokuratury.

Dlaczego doniosła?

Prokuratura ma zeznania Austriaków, Agnieszki B. i jeszcze jednej osoby, która raz miała wręczyć łapówkę (ten wątek umorzono). Nikt poza Agnieszką B. nie widział wręczania kopert.

Ona sama była nieprecyzyjna co do dat spotkań z G., przekazywanych kwot i tego, za jakie umowy one były. Prokuratura sprawdzała, skąd wypłacano gotówkę na prowizje. Śledczy w firmie medycznej Francuza nie potwierdzili kupowania pustych faktur. Znaleziono tylko kilka pism z darowiznami po 5-7 tys. zł na sanktuarium.

Prokurator musiał odpowiedzieć na jeszcze jedno pytanie: dlaczego Austriacy i B. sami przyznali się do procederu? Odpowiedź: obawiali się, że wyjdzie na jaw podczas kontroli NIK. Informując zaś prokuraturę o prowizjach, sami uniknęli odpowiedzialności karnej.

Profesor oskarżono o przyjęcie 13 łapówek z art. 228 par. 1 kodeksu karnego: „kto, w związku z pełnieniem funkcji publicznej, przyjmuje korzyść majątkową lub osobistą albo jej obietnicę, podlega karze pozbawienia wolności od 6 miesięcy do lat 8”.

Nie ma korzyści, nie ma przestępstwa

Wyrok wydał sędzia Maciej Jabłoński. Sądził sprawę z oskarżenia Janusza Kaczmarka przeciwko Jarosławowi Kaczyńskiemu. Chciał skierować Kaczyńskiego na badania psychiatryczne. Po tej decyzji odsunięto go od sprawy. Kazał też policji doprowadzić siłą na rozprawę redaktora naczelnego „Gazety Polskiej”, gdy ten nie stawił się na proces z TVN.

Sąd uznał istnienie nieformalnego porozumienia pomiędzy Agnieszką B. a profesor G. Zeznania głównego świadka przyjął za wiarygodne, choć z zastrzeżeniem.

Sędzia badał też motyw przyznania się do procederu. Musiał zapewne dać odpowiedź na pytania, czy B., pobierając pieniądze z firm na prowizje, nie zachowała ich dla siebie. Oskarżenie G. byłoby zaś dla niej wygodnym alibi. Sędzia uznał, że nie zatrzymywała ich. Przyjął, że przyznała się z obawy przed kontrolą NIK. Tym samym uniknęła odpowiedzialności karnej.

Z powodu braku związku pomiędzy kopertami a korzyścią, jaką miałaby mieć okulistka, prokuratura przegrała jednak sprawę przed sądem. Bo nikt nie potwierdził, żeby profesor wpływała na przetargi. Nie sprawiała ona nawet wrażenia osoby przychylnej.

Kwestia każdego przetargu była sprawą otwartą. Dlatego sąd orzekł, że proceder nie wyczerpał znamion czynu zabronionego, i uniewinnił prof. G. Sąd potępił jednak działania Agnieszki B., uznając, że przesuwają one granice znanej patologii w szpitalach, np. sponsorowanie kongresów, w stronę finansowego, nieformalnego wsparcia.

Sędzia Jabłoński podkreśla, że „zjawiska korupcyjne są przedmiotem sporów co do jej granic”. Przychyla się do opinii, że trzeba badać powód wręczenia korzyści majątkowej i to, jaki jest jej skutek, a nie tylko jej wartość.

Inne firmy nie oskarżały G. o prowizje. Prokuratura umorzyła wątki związane z raportem NIK.

Nowym dyrektorem szpitala został Dariusz Jorg z NIK, tej samej, która szukała nieprawidłowości w klinice okulistycznej założonej przez profesor. Jorg jest dyrektorem do dziś. Agnieszka B. nie pracuje już dla Austriaków.

Taki wyrok nie odstraszy

Grażyna Kopińska, ekspert Fundacji Batorego, jest zaskoczona: – Szef szpitala dostaje koperty od firmy, która wygrywa w nim przetargi, i nie jest to korupcja? Taki wyrok nie będzie pełnił funkcji odstraszającej. A to ważne, bo korupcja na linii pacjent – lekarz maleje, ale na linii szpital – firmy medyczne rośnie. Szpitale mają teraz dużo pieniędzy do wydania, a jest nad tym słaba kontrola.

Kopińska zauważa jednak, że paradoksalnie tok rozumowania sądu nie jest błędny. Gdyby bowiem uznać, że nie musi być związku pomiędzy korzyścią a funkcją, to każdy prezent przyjęty przez urzędnika, np. od zagranicznej delegacji, byłby podstawą do postawienia mu zarzutów.

Wyrok jest nieprawomocny. Prokuratura zapowiada apelację, ale sprawy nie komentuje.

gazeta.pl

„Gdzie ws. radarów były służby specjalne?”

– W dokumentach ws. przetargu na radary, do których dotarły „Wiadomości” TVP1 fałszerstwo goni fałszerstwo – tak wiceprzewodniczący Zespołu Doradców Gospodarczych TOR Adrian Furgalski komentował w TVP Info informacje „Wiadomości” TVP1 o podejrzeniu nieprawidłowości przy przetargu na radary dla lotnisk w Warszawie i Krakowie. „Wiadomości” TVP1 ustaliły, że firma, która wygrała wart 26 mln zł przetarg na dostawę i montaż specjalistycznych radarów na lotniskach w Warszawie i Krakowie, mogła posłużyć się fałszywymi dokumentami, próbując udowodnić swoje doświadczenie w instalowaniu takich urządzeń w innych portach lotniczych na świecie.

– Kiedy reporterzy „Wiadomości” przedstawili mi te dokumenty, to przecierałem oczy ze zdumienia. Dlatego, że tam fałszerstwo goni fałszerstwo – mówił Adrian Furgalski. – Pomijam już fakt, że firma która startowała w przetargu, jest firmą handlową nie mającą z rynkiem lotniczym nic wspólnego. Reprezentuje ona firmę czeską, która już dwa lata temu próbowała nam wcisnąć taki radar. Wtedy odpowiedź Państwowej Agencji Żeglugi Powietrznej była taka: odrzucamy, nie macie doświadczenia w lotnictwie cywilnym, a parametry tego radaru w naszym przekonaniu nie zapewniają norm bezpieczeństwa. Uważam, że w ciągu dwóch lat, ta firma nie jest w stanie przedstawić radaru, który nie będzie zagrażał bezpieczeństwu – dodał.

Ekspert wskazywał na fakt, że informacje o potencjalnych nieprawidłowościach były kierowane do PAŻP od połowy roku, a mimo to zdecydowano się na podpisanie umowy. – Gdzie są odpowiednie służby? – dopytywał się Furgalski. – Mamy tarczę antykorupcyjną i ABW z mocy przepisów musi sprawdzać wszystkie przetargi powyżej 20 mln zł. Więc, jeśli nie ma potwierdzenia, że taki radar gdziekolwiek pracuje, fałszowane są podpisy, wymaga to sprawdzania. Jeżeli sama Państwowa Agencja Żeglugi Powietrznej była głucha na bardzo dużą ilość ostrzeżeń, to nasuwa się pytanie, gdzie są służby specjalne, bo one winne zapewnić temu przetargowi bezpieczną otoczkę – podkreślił.

Furgalski stwierdził, że w razie potwierdzenia się zarzutów, umowa na radary będzie nieważna. Zasugerował także, że ministerstwo transportu powinno skontrolować proces kontrowersyjnego przetargu.

tvp.info

Zatrudniają syna dyrektora, wygrywają miejskie kontrakty

Dyrektor Tadeusz Dziuba odpowiada za większość miejskich inwestycji. Jest inżynierem, tak samo jego syn. A firma, która zatrudnia Dziubę juniora, wygrywa ratuszowe przetargi. Wydział inwestycji i remontów urzędu odpowiada za praktycznie wszystkie miejskie inwestycje, poza drogowymi. Co roku wydział dyrektora Tadeusza Dziuby gospodaruje milionami złotych.

Niedawno opisywaliśmy sprawę budowy basenu przy Zespole Szkół nr 7 przy ul. Roztocze. Na początku września z pompą przecinano tam wstęgę przy zakończonej inwestycji, ale basen nadal jest zamknięty. Budowa kosztowała około 8 mln zł, odpowiadała za nią firma Edach. Na forum internetowym „Gazety” pod naszą publikacją anonimowy internauta napisał, że pracownikiem Edachu jest syn dyrektora Dziuby.

Co wie ojciec o synu?

Sprawdziliśmy i rzeczywiście okazało się, że Paweł Dziuba jest młodym inżynierem budownictwa zatrudnionym w Edachu. Gdy zapytaliśmy o to Dziubę seniora, ten stwierdził, że jego potomek raczej już tam nie pracuje. – Był na stażu. Chyba przedłużono z nim umowę, ale nie jestem pewien. Syn ze mną już nie mieszka – podkreśla.

Dyrektor Dziuba widocznie nie ma pełnych informacji. – Pan Paweł Dziuba jest inżynierem budownictwa, który u nas zdobywa niezbędny staż potrzebny do starania się o uprawnienia kierownika budowy. Został przyjęty do naszej firmy 26 września ub.r. – potwierdza Mirosław Farion, dyrektor ds. handlowych Edachu.

Jednocześnie Farion broni się, że zlecenie na budowę basenu jego przedsiębiorstwo dostało dużo wcześniej, nim przyjęto Dziubę juniora. Umowę z miastem spółka podpisała jeszcze we wrześniu 2011 r.

Odkąd syn dyrektora zdobywa doświadczenie w Edachu, firma ta wygrała przynajmniej dwa miejskie przetargi. Wiosną ratusz zlecił jej budowę zaplecza socjalno-sanitarnego przy gimnazjum nr 16 na Czechowie. W tym miesiącu Edach zdobył kontrakt na ocieplenie gimnazjum nr 7 na LSM.

– Jego pracy u nas absolutnie nie można łączyć z tym, że jego ojciec jest dyrektorem wydziału inwestycji w ratuszu. Co więcej, dbamy o to, aby nie zajmował się projektami dla gminy. Zawsze wygrywamy przetargi, oferując najniższą cenę – przekonuje Farion. Twierdzi, że Edach nie może liczyć na jakiekolwiek preferencyjne traktowanie.

– Dość powiedzieć, że dla gminy budowaliśmy również żłobek przy ul. Wolskiej. Urząd poprosił nas o roboty nieuwzględnione w projekcie, zgodziliśmy się, a do tej pory nie otrzymaliśmy za to wynagrodzenia. Nie można więc mówić o jakiejkolwiek przychylności – udowadnia Farion.

Sam Paweł Dziuba wczoraj był dla nas nieuchwytny.

Czyste ręce dyrektora

Zapytany przez nas o to prezydent Lublina Krzysztof Żuk zapowiada, że ratuszowi kontrolerzy sprawdzą prawidłowość przetargów wygranych przez Edach: – Dla pełnego wyjaśnienia sprawy polecę jednak wydziałowi audytu i kontroli, aby zbadał przetargi, co do których mogą być wątpliwości.

Żuk zastrzega też, że wierzy, iż w całej sprawie dyrektor Dziuba zachował czyste ręce: – Na blisko sto przetargów ogłoszonych w tym roku ta firma wygrała zaledwie dwa. Dyrektor nie uczestniczył w postępowaniach przetargowych, nie brał udziału w głosowaniach, w których komisje wybierały zwycięzców, więc wszystko jest transparentne.

gazeta.pl

24 tys. zł? Sąd: To żadna łapówka. Drobna kwota. Sprawa umorzona

Według sędziego z Nowej Huty 24 tys. zł łapówki przyjętej przez prominentną urzędniczkę to kwota tak drobna, że sprawa korupcyjna może być umorzona – donosi „Gazeta Wyborcza”. Irena C., dyrektor Departamentu Transportu i Komunikacji Urzędu Marszałkowskiego Województwa Małopolskiego, została oskarżona o to, że pomogła wygrać intratny przetarg firmie budowlanej. Ta z wdzięczności sfinansowała jej ocieplenie domu za 24 tys. zł.

Sędzia w Nowej Hucie orzekł, że sprawę trzeba umorzyć. Uznał, że wysokość łapówki wcale nie jest taka duża, i zarzucany czyn zakwalifikował jako „występek mniejszej wagi”.

Szczęśliwie sąd wyższej instancji podzielił racje zawarte w apelacji śledczych. Proces zaczął się od nowa.

Cały artykuł w dzisiejszej „Gazecie Wyborczej”.

Zatrzymanie adwokata po prowokacji dziennikarskiej. Był gotów sfałszować testament za 65 tys. zł

Funkcjonariusze Centralnego Biura Śledczego zatrzymali w czwartek szczecińskiego adwokata Marka K. W wyniku prowakcji dziennikarskiej „Superwizjera TVN” udało się ustalić, że mecenas gotowy był za 65 tys. zł sfałszować testament. Teraz grozi mu do 10 lat więzienia.

Sprawę ujawnili dziennikarze „Superwizjera TVN”, do których od pół roku docierały sygnały na temat nielegalnej działalności mecenasa Marka K. Reporterka poprosiła adwokata o pomoc, tłumacząc, że dwa miesiące temu zmarła jej matka, nie zostawiwszy po sobie testamentu. Wyjaśniła, że ma również dwóch braci i chciałaby uniknąć walki o spuściznę po mamie.

– Okoliczności, o których pani mówi, nie są mi obce – przyznał adwokat. – Prowadziłem już taką sprawę, gdzie pomogłem – mówił także. Następnie mecenas zapytał, czy kobieta dysponuje dokumentami lub listami, które pisała matka. – Pisma do urzędu, listy do ciotki, wujka, pocztówki – wyliczał. Ostatecznie „klienci” umówili się z adwokatem na spreparowanie testamentu, który miał się „odnaleźć w podomce” zmarłej matki. Wszystko za 65 tys. zł.

Zawiadomieni przez dziennikarzy funkcjonariusze CBŚ zatrzymali adwokata w dniu, w którym umówił się z reporterką „Superwizjera” na odbiór sfałszowanego testamentu. Jak podaje „Superwizjer” w sporządzeniu testamentu adwokatowi miała pomóc – jak to ujął – „firma zewnętrzna”.

CBŚ zabezpieczyło też ponad 700 akt spraw prowadzonych przez kancelarię Marka K.

Teraz sam potrzebuje adwokata

Adwokat przebywa obecnie w areszcie, a prokuratura postawiła mu już zarzuty, m.in. brania udziału w fałszowaniu dokumentów i w oszustwie. Prokurator wystąpił również do sądu o tymczasowy areszt.

– Prokurator skierował wniosek o zastosowanie wobec podejrzanego tymczasowego aresztowania – mówiła TVN24 Małgorzata Wojciechowska, rzecznik Prokuratury Okręgowej w Szczecinie. – Wniosek prokuratora został uwzględniony. Sąd zastosował tymczasowe aresztowanie na okres dwóch miesięcy, ale wyznaczył również kwotę poręczenia majątkowego w wysokości 300 tys. zł. Wpłacenie tego poręczenia będzie skutkowało uchyleniem tymczasowego aresztu.

Adwokata czeka również postępowanie dyscyplinarne, które rozpoczęła już Szczecińska Rada Adwokacka.

Co z tajemnicą adwokacką?

Kontrowersje wśród członków Rady Adwokackiej wzbudził natomiast fakt zabezpieczenia przez prokuraturę akt spraw prowadzonych przez Marka K. Zgodę na wgląd do akt wydał prokuratorom sąd, jednak członkowie Rady obawiają się, że może naruszona zostać tajemnica adwokacka.

Zdaniem Włodzimierza Łyczywka z Okręgowej Rady Adwokackiej w Szczecinie, nie jest pożądane, aby prokuratura mogła zaglądać do akt spraw, w których zawarte są tajemnice powierzane mecenasom przez klientów. – To jest niewyobrażalna rzecz od dwóch tysięcy lat, od kiedy istnieje pomoc prawna – mówił Łyczywek w TVN24.

Miał już sprawę dyscyplinarną

Marek K. w 2006 r. został już raz ukarany przez sąd dyscyplinarny karą grzywny – ponad 3 tys. zł i pięcioletnim zakazem opieki nad aplikantami. „Karę dyscyplinarną orzeczono, gdyż mecenas nie powiadomił swojej klientki o niekorzystnym dla niej wyroku, wobec czego musiała ona zapłacić kilka tysięcy karnych odsetek. Sąd Najwyższy podtrzymał wskazany wyrok sądu dyscyplinarnego. Jak nieoficjalnie ustalili dziennikarze, mecenas nie respektował postanowienia sądu i cały czas prowadził aplikanta” – podaje „Superwizjer”.

tvn24.pl

100 tys. zł łapówki dla prokuratorki? CBA bada sprawę

CBA podejrzewa, że Anna Monika Molik, wrocławska prokurator rejonowa, przyjęła 100 tys. zł łapówki za wydanie korzystnego rozporządzenia dla jednego z przedsiębiorców. Jest nim słynny ongiś burmistrz Świebodzic, a wcześniej senator Unii Demokratycznej Jan Wysoczański, skazany za handel kradzionymi samochodami
Informacje o akcji CBA podała wczorajsza „Rzeczpospolita”. Według ustaleń dziennika pod koniec 2009 r. do Anny Moniki Molik, szefowej Prokuratury Rejonowej Wrocław Krzyki-Zachód, zwróciła się jej bardzo dobra znajoma mec. Agnieszka Godlewska. Ta była pełnomocnikiem Wysoczańskiego w jego sporze z bałkańskim przedsiębiorcą Refikiem Zuliciem.

Zatrzymana nieruchomość

Godlewska razem z adwokatem Ryszardem Bedryjem chciała, żeby Molik pomogła ich klientowi w zabezpieczeniu ewentualnego zbycia nieruchomości Zulicia, do której prawa rościł sobie również Wysoczański. Z zapisu wspólnych rozmów kobiet wynika, że Molik na to przystała. Wysoczański ma za załatwienie tej sprawy zapłacić 100 tys. zł łapówki. Zulić rzeczywiście otrzymał od prokuratury zakaz sprzedaży spornej nieruchomości. Jego zażalenie na to postanowienie zostało oddalone. Później jeszcze, jak ustaliśmy, ta sama prokuratura postawiła mu zarzut ukrywania majątku przed wierzycielami, ale te zarzuty zostały oddalone przez sąd.

Co podsłuchało CBA

Stenogramy z podsłuchów, które CBA zainstalowało w telefonach adwokatów i prokuratorki, mają jednoznaczny wydźwięk.

„Chciałam ci tylko powiedzieć, że Monia chyba jest w bardzo pilnej potrzebie. Tak zwany wiatr w kieszeniach jest” – tak Godlewska relacjonuje swoją rozmowę z Molik Bedryjowi, który pośredniczy w kontaktach z Wysoczańskim. Innym razem mówi mu: „Ona (Molik) nic nie zrobi, dopóki nie będzie hajsu! Powiedz mu (Wysoczańskiemu), że jest frajerem, bo mógłby mieć to w tym tygodniu załatwione”. Godlewska potrafi jasno postawić sprawę: „Najpierw siano, później załatwimy”.

CBA zarejestrowało również rozmowy między nią a Anną Moniką Molik. 19 grudnia 2009 r. prokurator Molik pyta Godlewską: „A powiedz mi, czy – że tak powiem – rzeczona przesyłka dotarła, czy nie dotarła?”. 31 grudnia po spotkaniu Godlewskiej z synem Wysoczańskiego Molik dopytuje: „Dotarł, że tak powiem, nieszczęśnik? Skutecznie?”.

„Nie przyjęłam pieniędzy”

Dziś Anna Monika Molik mówi nam: – Nigdy w życiu od nikogo nie żądałam ani nie przyjęłam żadnych pieniędzy za załatwienie jakiejkolwiek sprawy w prokuraturze.

Nie zaprzecza, że z Agnieszką Godlewską znają się na gruncie prywatnym: – Te stenogramy to dla mnie szok! Nie jestem w stanie sobie przypomnieć, o czym mogłyśmy wówczas rozmawiać. Rozmawiałyśmy bardzo często, ale o prywatnych sprawach.

– Czy mecenas Godlewska kontaktowała się z panią w sprawie Jana Wysoczańskiego?

– Tak, w tej sprawie kontaktowała się ze mną jako pełnomocnik pokrzywdzonego Jana Wysoczańskiego. To normalne, że adwokaci rozmawiają z prokuratorami o sprawach swoich klientów, próbują przekonać do swoich racji, przedstawiając je zarówno na piśmie, jak i w formie ustnej, ale zawsze rozmowa ustna znajduje odzwierciedlenie w dokumentach znajdujących się w sprawie. Moja relacja prywatna z mecenas Godlewską w żadnej mierze nie miała wpływu na podejmowane w tej sprawie decyzje.

Agnieszka Godlewska z kolei sugeruje, że materiał CBA może być sfabrykowany: – To jakiś stek bzdur, strzępki rozmów odbywających się na przestrzeni kilku miesięcy. Każdy mógł sobie je pociąć i posklejać.

Od „Yeti” do „Astrea”. W tle afera hazardowa

Operacja specjalna CBA „Astrea” to odprysk operacji o kryptonimie „Yeti”, z której wykluła się m.in. afera hazardowa. Ich efektem jest śledztwo dotyczące przestępstw we wrocławskim wymiarze sprawiedliwości. Prowadzi je V Wydział ds. Przestępczości Zorganizowanej i Korupcji Prokuratury Apelacyjnej w Krakowie.

Przeczytaj o akcji „Yeti”

Mimo że informacje o łapówce Wysoczańskiego znane były prokuratorom od 2009 r., to do tej pory w tej sprawie nic nie zrobiono. – Wynika to z planu śledztwa, przyjętej taktyki i harmonogramu – mówi Piotr Kosmaty, rzecznik Prokuratury Apelacyjnej w Krakowie. – Było to również spowodowane obszernością materiałów zgromadzonych przez CBA, koniecznością przeprowadzenia ich analizy, również pod kątem procesowym, a to skomplikowane.

Na pytanie, dlaczego prokurator Molik i dwójka zaprzyjaźnionych z nią wrocławskich adwokatów nie zostali zatrzymani, Kosmaty odpowiedzieć nie chciał.

Małgorzata Klaus z Prokuratury Okręgowej we Wrocławiu poinformowała nas natomiast, że: – Zostało już wszczęte postępowanie wyjaśniające, które da odpowiedź na pytanie, czy konieczne jest wszczęcie wobec prokurator Molik postępowania dyscyplinarnego.

Awansowała po sprawie posła Jackiewicza

Anna Monika Molik szefową Prokuratury Rejonowej Wrocław Krzyki-Zachód została w 2008 r. Wcześniej była w niej szeregowym prokuratorem. Awansowała niedługo po śledztwie w głośnej sprawie posła PiS Dawida Jackiewicza. Poseł uderzył albo – jak sam utrzymuje – odepchnął pijanego mężczyznę, który miał zaczepiać jego żonę i małego syna. Mężczyzna, nie odzyskawszy przytomności, po tygodniu zmarł w szpitalu. Prokurator Anna Monika Molik po ciągnącym się rok śledztwie umorzyła je, a w uzasadnieniu swojej decyzji napisała, że śmiercionośny – w efekcie – cios posła był „adekwatny do sytuacji”.

gazeta.pl