Miłosz Kłeczek pogromca „Kasty” z TVP uciekał przed prawem!!!

Miłosz Kłeczek, który w TVP poluje na sędziów w programie „Kasta”, do 2017 r. zajmował się wielomilionowymi biznesami. Jako prezes jednej ze spółek nie wykonał prawomocnego wyroku sądu. Dług bezskutecznie próbował ściągnąć komornik.

Miłosz Kłaczek – tvp.info

O działalności Kłeczka biznesmena powiedział nam informator, któremu spółka Dixon, należąca kiedyś do gwiazdy Telewizji Polskiej, do dziś nie zapłaciła kilkudziesięciu tysięcy złotych. Teraz, z odsetkami, kwota znacznie urosła. – Kiedy tam się wreszcie dodzwoniłem, powiedziano mi, że pan prezes jest na zdjęciach do programu – mówi nasz rozmówca.

„Pan prezes” to właśnie Miłosz Kłeczek, reporter sejmowy telewizji publicznej, od stycznia prowadzący w TVP Info program „Kasta”. Głosi w nim, że polskie sądy są pełne różnego rodzaju patologii, a sędziowie krzywdzą uczciwych ludzi. Ma to przekonywać Polaków do zmian forsowanych przez ministra sprawiedliwości Zbigniewa Ziobrę. Twórcy „Kasty” zdążyli już wsławić się tym, że stanęli po stronie lichwiarza skazanego za brutalne wymuszenia na rolnikach. Zarzuca się im, że świadomie sfałszowali sądowy dokument.

Komornik i ucieczka spod zajęcia

Widzowie nie wiedzą, że Miłosz Kłeczek co najmniej do grudnia 2017 r. był biznesmenem. Do dziś jest głównym udziałowcem firmy Financial Poland handlującej w sieci towarami z Chin. W lipcu 2010 r. jako 23-latek założył Dixona i został jego prezesem. Firma oferowała m.in. pomoc w interesach z Chinami. Sprowadzała zabawki i elektronikę. Roczne przychody – ponad 2 mln zł.

Za pośrednictwem Dixona mieszcząca się pod Gdańskiem spółka UrbanCar postanowiła sprowadzać do Polski chińskie samochody elektryczne. Kłeczek miał pomóc w imporcie – załatwić kontakty z producentami i zająć się formalnościami. UrbanCar wpłacił ponad 8 tys. dol. (ok. 31 tys. zł) zaliczki, po czym przedstawiciel tej firmy pojechał do Chin wraz z Krzysztofem Kłeczkiem, ojcem Miłosza, który reprezentował Dixona.

– Odwiedzali fabryki, oglądali samochody, ale okazało się, że auta nie mają homologacji na nasz rynek. Biznes był nie do zrobienia, co pośrednik powinien wiedzieć już przed wyjazdem – opowiada nasz informator.

UrbanCar zażądał więc zwrotu pieniędzy. Dixon nie tylko nie chciał niczego oddać, ale też wystąpił przeciwko swojemu klientowi o dodatkową zapłatę.

Spór rozstrzygnął w lipcu 2014 r. Sąd Rejonowy Gdańsk-Północ – firma Kłeczka miała zapłacić spółce UrbanCar 8118 dol. plus odsetki i pokryć koszty sądowe.

W grudniu 2014 r. Miłosz Kłeczek wysłał pismo do prawników UrbanCar: „Zwracam się o podanie numeru konta do wpłaty i wyliczenia kwoty, jaką należy przelać w sprawie”. Pieniędzy jednak nie zwrócił, więc sprawa trafiła do komornika, który w lutym 2015 r. zajął rachunek bankowy Dixona. Na koncie nie było już ani złotówki.

W trakcie egzekucji komorniczej, 11 czerwca 2015 r., Miłosz Kłeczek sprzedał warte 100 tys. zł udziały i przestał być prezesem spółki. Nowym szefem i właścicielem Dixona został Marek Przybył, partner biznesowy Kłeczka. W trakcie procesu o zwrot pieniędzy dla UrbanCar pojawił się wątek innej spółki Przybyła – Arkadar. Dixon przekonywał, że nie mógł oddać pieniędzy za samochody elektryczne, bo trafiły one za pośrednictwem Akadara do firmy Hot Trylion w Hongkongu, gdzie przepadły. Sąd nie dał temu wiary.

W grudniu 2015 r. komornik umorzył postępowanie wobec Dixona z powodu niemożności ściągnięcia pieniędzy. Do zapłaty spółka miała wówczas łącznie z odsetkami 51 tys. 154 zł.

– To jest irytująca sytuacja, że teraz ta osoba stara się wskazywać patologie wymiaru sprawiedliwości, a ma za kołnierzem ucieczkę od spłaty zobowiązań – denerwuje się nasz informator. Dixon funkcjonuje nadal, za rok 2017 spółka zaksięgowała 104 tys. zł straty.

Po wyjściu z Dixona Miłosz Kłeczek kontynuował działalność biznesową. W sierpniu 2015 r. założył spółkę Financial Poland. Działalność: hurtowa sprzedaż artykułów, głównie z Chin. Firmę reklamuje slogan „Import bez granic”. Adres w centrum Warszawy. To już poważniejsza sprawa – FP w 2017 r. miała ponad 9 mln zł przychodów i zarobiła 470 tys. zł. W tym samym roku, w grudniu, Kłeczek ustąpił z funkcji prezesa, ale zachował 90 proc. udziałów o wartości 45 tys. zł. Na zebraniach wspólników ma decydujący głos.

Ojciec też walczy z „kastą”

Kiedy Miłosz Kłeczek prowadził swoje biznesy, był już dziennikarzem. Zaczynał w TVN, gdzie m.in. zapowiadał pogodę w TVN Meteo. Ok. 2014 r. przeszedł do Superstacji, a w 2016 r. trafił do TVP Jacka Kurskiego i zaczął robić karierę czołowego reportera sejmowego. Należy do najbardziej zaangażowanych politycznie dziennikarzy, jest ulubieńcem parlamentarzystów PiS. W Sejmie – jak relacjonowali inni dziennikarze – ma dostęp do miejsc, do których inni nie mogą wchodzić od czasu wprowadzeniu przez marszałka restrykcji w poruszaniu się.

Reporter TVP zasłynął np. tak długim zadawaniem pytania Janowi Marii Jackowskiemu (chwaląc w pytaniu rząd i atakując opozycję), że senator nie miał już czasu na odpowiedź, a program szedł na żywo.

W 2018 r., przed wyborami na prezydenta Warszawy, kandydat PO Rafał Trzaskowski zapytał goniącego go Kłeczka o nazwisko i redakcję. – Pan nie jest policjantem, żeby mówić do mnie w ten sposób. Pan sobie wygogluje – odparł Kłeczek. W styczniu 2020 r. ekipa Kłeczka ścigała opozycyjnego marszałka Senatu Tomasza Grodzkiego z takim zaangażowaniem, że operator znokautował kamerą szefową gabinetu Grodzkiego. W TVP Info przedstawiono to tak, że kobieta „podeszła pod kamerę”.

Jak Kłeczek godził biznesy z dziennikarstwem? Były redaktor Superstacji mówi nam, że powszechną wiedzą w redakcji było to, iż „Miłosz ma bogatego ojca, który robi interesy”. „Bogaty” to wspomniany już Krzysztof Kłeczek. W Częstochowie – znany bohater wielu sporów sądowych. W 2011 r. był przedstawiony jako „niepokorny przedsiębiorca” na łamach „Gazety Częstochowskiej”, tygodnika związanego z lokalnym PiS i posłem tej partii Szymonem Giżyńskim. Wg artykułu Kłeczek senior zaczął być sekowany przez prawo, „gdy zaczął krytykować miejscowych sędziów i zarzucać niektórym z nich łamanie prawa”. A za swoją postawę „został skazany za groźby bezprawne (…) I nie był to bynajmniej koniec jego kłopotów, bo w toku są kolejne sprawy, w których jest oskarżany”.

Kłeczek senior jest też bohaterem tekstu „Rzeczpospolitej” z 2014 r. Dziennik opisuje jego walkę z sędzią Bogusławem Zającem z Sądu Okręgowego w Częstochowie wydającego wyroki w sprawach, w których biznesmen był stroną. Niezadowolony z orzeczeń Krzysztof Kłeczek stwierdził, że sędzia posługuje się tytułem sędziego sądu apelacyjnego, choć nim nie jest (zmieniły się przepisy pozwalające na używanie tytułu sędziego sądu wyższej instancji). Zawiadomił prokuraturę i domagał się unieważnienia wyroków wydanych przez Zająca. Ministerstwo Sprawiedliwości odrzuciło jednak wniosek biznesmena.

Kłeczek nie chce rozmawiać

Przed publikacją próbowaliśmy skontaktować się z Miłoszem Kłeczkiem. Nie odpisał na maila, a gdy odebrał telefon, natychmiast się rozłączył. Pytania skierowaliśmy do biura prasowego TVP.

Chcieliśmy wiedzieć:

– Czy TVP ma informacje na temat działalności biznesowej p. Miłosza Kłeczka w spółkach Dixon i Financial Poland?

– Czy TVP ma informacje o zaległościach komorniczych spółki Dixon w okresie, kiedy jej prezesem był p. Kłeczek?

– Czy do TVP dochodziły informacje o innych zaległościach p. Kłeczka z tytułu działalności gospodarczej w innych podmiotach niż sp. Dixon?

– Czy p. Kłeczek spłacił długi spółki, której był właścicielem i prezesem?

– Czy p. Kłeczek informował TVP, że jego ojciec Krzysztof Kłeczek jest osobą skonfliktowaną z wymiarem sprawiedliwości?

– Czy wg kodeksu etyki TVP konflikty p. Kłeczka i jego rodziny z wymiarem sprawiedliwości nie powinny być przeszkodą w prowadzeniu przez niego programu „Kasta”, w którym ocenia się działalność sędziów?

Na odpowiedzi czekamy. – wyborcza.pl

Prawnik miał przywłaszczyć ponad milion złotych. „Wykorzystywał zaufanie klientów”

Pomagał wywalczyć odszkodowania, a później przed swoimi klientami zatajał fakt otrzymania pieniędzy, które przychodziły na konto kancelarii. Tak – zdaniem prokuratorów z Legnicy (woj. dolnośląskie) – działał miejscowy adwokat. Prawnik miał przywłaszczyć sobie ponad milion złotych. Zdaniem śledczych adwokat Zbigniew Ś. w latach 2014-2016 miał przywłaszczać pieniądze klientów, których reprezentował w sprawach o odszkodowania za śmierć ich bliskich. – Pieniądze wypłacane za śmierć osób bliskich, z tytułu obrażeń ciała odniesionych w wypadkach komunikacyjnych i za szkodę w mieniu były wpłacane na konto bankowe prowadzone przez Ś. kancelarii adwokackiej – informuje Lidia Tkaczyszyn z Prokuratury Okręgowej w Legnicy.

Prokuratura: zatajał fakt przelewów, pieniądze przeznaczał dla siebie

Jak ustalili prokuratorzy mężczyzna wykorzystywał zaufanie osób, które reprezentował. Pełnomocnictwa od klientów obejmowały nie tylko zgodę na przelewanie na konto kancelarii odszkodowań, ale także na odbieranie korespondencji w prowadzonych przez adwokata sprawach i decyzji o przyznaniu odszkodowań.

– Zbigniew Ś. zatajał przed klientami fakt przyznania pieniędzy oraz wpłaty należnych środków na konto kancelarii. Następnie przeznaczał pieniądze na własne potrzeby – mówi Tkaczyszyn. Co gdy klienci nabierali podejrzeń? Jak twierdzą śledczy zaniepokojonym osobom adwokat przekazywał nieprawdziwe informacje dotyczące stanu danej sprawy, a później unikał z nimi kontaktu. W ten sposób mecenas miał przywłaszczyć ponad milion złotych.

Do winy się nie przyznaje

Mężczyzna został zatrzymany. Usłyszał 10 zarzutów. Ś. nie przyznał się do winy. Nie chciał też złożyć wyjaśnień. Prokuratorzy skierowali do sądu wniosek o tymczasowe aresztowanie mężczyzny. – Przesłankami była obawa ukrywania się przed organami ścigania oraz surowość zagrożenia karą pozbawienia wolności za zarzucane mu przestępstwa – wyjaśnia prokurator. Sąd zastosował się do wniosku śledczych. Mężczyzna najbliższe trzy miesiące ma spędzić w areszcie chyba, że wpłaci kaucję w wysokości 50 tysięcy złotych. Wówczas środek zapobiegawczy zostanie zamieniony na dozór policji, zakaz opuszczania kraju i zatrzymanie paszportu. Sprawą zajmuje się Prokuratura Okręgowa w Legnicy.

http://www.tvn24.pl

Głęboki dekolt i przekręt wart miliony: nabrała ich Iwona K.

Posiadłość za ponad dwa miliony, fontanny, limuzyny… – Tam pieniądze się wysypywały – opowiadają sąsiedzi agentki finansowej, która okradła klientów na co najmniej 10 milionów. Mąż jest policjantem.

Ewa pracuje w Warszawie w dużej korporacji, dobrze zarabia. Co miesiąc odkładała po kilka tysięcy złotych. Kiedy zgromadziła 40 tys. zł, zaczęła się rozglądać, gdzie mogłaby pieniądze zainwestować. Banki oferujące na lokatach po 1-2 proc. odpadały. Dlatego kobieta zainteresowała się inwestycją w polisy ubezpieczeniowe, którą jej znajomym zaproponowała agentka imieniem Iwona, kobieta z Bełżyc pod Lublinem.

– Uczciwa i solidna. Na początek gwarantuje 10 proc. zysku w skali roku – zachwalali.

Kobiety umówiły się telefonicznie i po kilku dniach w Warszawie dogadywały szczegóły inwestycji przy kawie. – Pani Iwona robiła świetne wrażenie. Bardzo otwarta, do tego energiczna i konkretna. Profesjonalistka. Od razu zaproponowała, abyśmy przeszły na ty. Oczywiście, miałam z tyłu głowy Amber Gold, ale pani Iwona tłumaczyła, że takie polisy ma też jej rodzina. Nie namawiała, nie była nachalna, rzeczowo opowiadała o ofercie, o zyskach. I najważniejsze, dawała czas do namysłu, nic na teraz. To zbudowało moje zaufanie.

Po kilku miesiącach oszczędzania Ewa poprosiła Iwonę K. o wypłatę odsetek i z dnia na dzień bez problemu otrzymała pieniądze. Dlatego wpłacała agentce kolejne sumy.

30 proc. zysku w roku

Z internetu można się do dziś dowiedzieć, że firma pani K. to „przedsiębiorstwo z rynku ubezpieczeniowego, gdzie każdy klient może uzyskać dostęp do najlepszej klasy usług w dobrych cenach”.

Magda spod Warszawy, znajoma Ewy: – Zawsze wszystko sprawdzam, przecież ciągle słyszy się o oszustach. Przeszukałam cały internet. Nie znalazłam żadnych niepokojących opinii o pani Iwonie. Wprost przeciwnie, same pozytywne. Obiecywany zysk był duży, ale nie na tyle duży, by wzbudzić podejrzenie. Nieco ponad 10 proc. Wpłaciłam pierwsze pieniądze, na próbę, kilkadziesiąt tysięcy.

Teresa z Markiem prowadzą w Lublinie zakład fryzjerski. Bez zaciskania pasa co roku potrafili odłożyć 20 tys. zł. Przed trzema laty, kiedy córka kończyła gimnazjum i zaczęła mówić o studiach w Krakowie, zaczęli odkładać pieniądze. Ktoś z rodziny opowiedział im o Iwonie. Wpłacili w kilku ratach w sumie 100 tys. zł. Agentka obiecała im 30 proc. zysku w ciągu roku, co oznaczało, że ze 100 tys. po trzech latach mieliby ponad 200 tys. zł kapitału. Nie zastanawiali się ani chwili.

Leszek pochodzi z Mielca, jest budowlańcem. Od ponad 15 lat pracuje w Norwegii, gdzie wraz z ekipą remontuje mieszkania. Od trzech lat inwestował pieniądze u Iwony K., tak jak brat stryjeczny. W sumie wpłacił agentce milion złotych.

Kolorowe tipsy i głębokie dekolty

Iwona K., seksowna 30-latka, w relacjach z klientami grała równiachę. Dużo opowiadała o trójce dzieci, mężu, domu, skarżyła się na zdeformowany biust po ostatniej ciąży, zwierzała się z najbardziej intymnych problemów. Lubiła się pokazać. Klientki zwróciły uwagę na często zmieniane fryzury, ekstrawaganckie kolory tipsów, drogą biżuterię. Klienci na obcisłe dżinsy, minispódniczki i głębokie dekolty sukienek.

Jesienią zeszłego roku policja i prokuratura zaczęły otrzymywać pierwsze zgłoszenia. Iwona nie wypłaciła na czas odsetek od lokaty, przestała odbierać telefony, nie odpisuje na maile, jej biuro w podlubelskich Bełżycach jest od dwóch tygodni zamknięte, widząc na ulicy jednego z klientów, udała, że go nie zna.

Pani K. została aresztowana w połowie listopada zeszłego roku. Początkowo sprawą zajmowali się śledczy z powiatowego Łukowa, ale rozmiar przekrętu sprawił, że śledztwo przeniesiono do wydziału przestępczości gospodarczej prokuratury w Lublinie.

– Jeszcze w połowie listopada mieliśmy do czynienia z 17 pokrzywdzonymi osobami, które straciły 2,9 mln zł. Dziś jest ich blisko sto, a kwota, którą stracili, już dawno przekroczyła 10 mln zł. Ale to nie wszystko, bo sprawa jest rozwojowa. Każdego tygodnia zgłaszają się do nas kolejni pokrzywdzeni – tłumaczy prokurator Dariusz Siej, który prowadzi śledztwo w sprawie oszustw Iwony K.

Metoda była banalnie prosta. Iwona K. rzeczywiście była agentką kilku wiodących towarzystw ubezpieczeniowych. Pozyskiwała klientów i proponowała im różnego typu autentyczne lokaty i inwestycje. Żelazną zasadą tego typu operacji jest to, że klient wpłaca pieniądze na konto ubezpieczyciela. Tymczasem w przypadku pani K. klienci przekazywali środki bezpośrednio jej, z ręki do ręki.

– Klientami byli w zdecydowanej większości ludzie prości, nierozumiejący zasady funkcjonowania instrumentów finansowych – zauważa prokurator Siej. – Co prawda mieli świadomość, że proponowany przez agentkę zysk jest bardzo wysoki i być może mało realny do osiągnięcia, jednak za każdym razem, wręczając kobiecie pieniądze, otrzymywali od niej pokwitowanie. Niemal wszyscy klienci agentki byli stosunkowo nieźle sytuowani i nie inwestowali u niej tzw. ostatnich oszczędności. Być może właśnie dlatego robili to lekką ręką.

Co się stało z milionami?

Iwona K. do wszystkiego się przyznała. Ze szczegółami opowiedziała prokuratorowi o tym, w jaki sposób oszukiwała ludzi. Chciała zgłosić się na policję już kilka miesięcy wcześniej, ale nie starczało jej odwagi.

Co się stało z dziesięcioma milionami?

Prokurator Siej: – W chwili zatrzymania agentka miała przy sobie jedynie kilkanaście tysięcy złotych. To była jej jedyna gotówka. Nie była w stanie powiedzieć, co się stało z resztą.

Prokuratura sprawdzi majątki należące do członków rodziny agentki i wyjaśni, czy kobieta przed spodziewanym zatrzymaniem nie przepisała nieruchomości, działek, parceli i samochodów na inne osoby.

Przed zatrzymaniem wraz z mężem i trojgiem dzieci mieszkała w 300-metrowej willi otoczonej dwuhektarowym sadem. Sąsiadka o małżeństwie K.: – W tym domu pieniądze wysypywały się oknami. Oni bogacili się w zastraszającym tempie. Raz w bagażniku limuzyny pani Iwonki widziałam kilkanaście plików stuzłotówek, takich po 10 tysięcy. W ogóle się nie przejmowała, że ktoś mógłby jej te pieniądze ukraść. „Jestem ubezpieczona”, mówiła tylko i się śmiała.

Ci, którzy byli wewnątrz willi, pamiętają przepych: obrazy, stylowe meble, wanny z hydromasażem.

Pani K. chwaliła się klientom, że dom kosztował ją ponad 2 mln zł, w sam ogród zainwestowała ponad 200 tys. zł. Nie liczyła wykonanych na zamówienie dwóch pseudobarokowych fontann, sztucznej sześciometrowej choinki za 50 tys. zł i garażu na cztery auta, gdzie trzymała najnowsze audi za 250 tys. i terenowego jeepa za 130 tys. zł.

Gdyby nie areszt, zapewne sfinalizowałaby zakup domu jednorodzinnego w Lublinie i mieszkania, w którym została zatrzymana.

Sierżant bogatszy od komendanta

Pisząc o sprawie Iwony K., trudno pominąć jej męża, 34-letniego sierżanta sztabowego z komisariatu policji w Bełżycach. Łukasz K. jest tam funkcjonariuszem zespołu patrolowo-interwencyjnego. W służbie od dziesięciu lat.

Mimo że zarabiał niecałe 3 tys. zł miesięcznie na rękę, jeździł do pracy wspomnianym audi, a kiedy po służbie udawał się na polowanie, brał z garażu terenówkę, którą parkował przed budynkiem komisariatu. Widok drogich aut, którymi jeździł policjant, nie wzbudził podejrzeń przełożonych. Glina został zawieszony dopiero dwa tygodnie po aresztowaniu żony.

Powód zawieszenia: nie poinformował komendanta o wszczęciu postępowania karnego przeciwko żonie. Wytłumaczył szefowi, że od pewnego czasu znajdował się w separacji. Przeczą temu informacje, które uzyskaliśmy od znajomych K.

– Mieszkali razem, bywali razem. Tak jak zawsze. Normalna, szczęśliwa rodzina, której się świetnie powodziło – opowiadają znajomi.

Kurtka z jenota

Iwona K. trzeci miesiąc siedzi w areszcie. Ostatnio śledczy odrzucili wniosek adwokatów o jego uchylenie z powodu długiej rozłąki z dziećmi, w tym z córką, która niedawno skończyła trzy lata. Agentce grozi 15 lat więzienia.

W areszcie śledczym w Lublinie była agentka wciąż się wyróżnia. Na spacerniak nakłada parkę z kołnierzem z jenota – hit tego sezonu. Pożycza ją koleżankom z celi, gdy idą na widzenie ze swoimi chłopakami.

* Imiona oszukanych zmienione.