Warszawa: Dlaczego nie uratowano Ewy?

Co z tego, że mamy w szpitalu nowoczesny sprzęt, którym chwalimy się w telewizji? W weekend nie ma nikogo, kto może opisać zdjęcia tomografu. Boję się, że do śmierci pani Ewy mogła przyczynić się ta polska bylejakość. W piątek tuż po godz. 18 45-letnia Ewa Trautman wychodzi od okulisty; rutynowe badanie. Nagle upada na chodnik. Zbiegają się przechodnie, ktoś z komórki dzwoni po pogotowie.

Warszawa, ul. Bobrowiecka!

Erka wiezie Ewę do najbliższego szpitala, pięć osiedlowych ulic dalej. Szpital Czerniakowski uchodzi za jeden z najlepiej wyposażonych w stolicy. W styczniu uruchomił Szpitalny Oddział Ratunkowy. Dyżuruje całą dobę, ma nowy, supernowoczesny sprzęt.

Gdy wnoszą Ewę na oddział, jest jeszcze przytomna. Ma drgawki, wysoką temperaturę, szybko rośnie jej ciśnienie. W ciągu godziny do szpitala przyjeżdża jej mąż Tomasz i 19-letnia córka Ola. Ewa ma otwarte oczy, uśmiecha się na ich widok.

Tomasz: – Lekarka wyglądała na bardziej przerażoną ode mnie. Nie potrafiła powiedzieć, co działo się z żoną.

Dyżur na oddziale ratunkowym ma Joanna Rutkowska. Od razu zleca badanie tomografem. Ale jest problem – ostatni radiolog wyszedł z pracy o godz. 14. Kolejny przyjdzie dopiero w poniedziałek.

Doktor Rutkowska sama więc musi zanalizować zdjęcie i postawić diagnozę. Choć dopiero zaczęła specjalizację neurologiczną, nie ma jeszcze 30 lat, niedawno ukończyła studia medyczne – nie ma kogo się poradzić.

Bierze komórkę, fotografuje zdjęcie z tomografu i wysyła MMS-a do prof. Jerzego Jurkiewicza, neurochirurga. Profesor jest ordynatorem w Szpitalu Bielańskim, ale z Czerniakowskim podpisał umowę na konsultację trudniejszych przypadków.

71-letni prof. Jurkiewicz nie przyjeżdża w nocy do szpitala, stan Ewy ocenia na podstawie zdjęcia z komórki. Nie wiemy, co dokładnie radzi młodszej koleżance. Po rozmowie z profesorem Rutkowska notuje: „pacjentka niezakwalifikowana do leczenia operacyjnego”.

Rutkowska informuje męża Ewy, że to najprawdopodobniej napad padaczkowy, neuroinfekcja, co może oznaczać wirusowe zapalenie opon mózgowych. Pewności nie ma.

– Padaczka? – mąż się dziwi. – Żona na padaczkę nigdy nie chorowała. W ogóle nie chorowała, skarżyła się tylko na ciśnienie.

Ewa trafia na oddział neurologiczny. Dostaje leki przeciwobrzękowe, przeciwdrgawkowe i płyny.

W oczekiwaniu na radiologa

W sobotę stan Ewy znacznie się pogarsza. Neurolog Krzysztof Czuperski notuje: „nieprzytomna, bez kontaktu słownego”.

Personel szpitala słyszy, jak Czuperski dzwoni do Szpitala Zakaźnego przy ul. Wolskiej i pyta, czy mogą zabrać pacjentkę. Odpowiedź: nie ma miejsc.

Doktor Czuperski zleca drugie badanie tomografem. Radiologów nie ma w pracy, więc sam interpretuje zdjęcie. Za radą kolegi z Zakaźnego dorzuca Ewie antybiotyki i leki przeciwgorączkowe.

W niedzielę stan Ewy jest tak zły, że przewożą ją na oddział intensywnej terapii. Doktor Małgorzata Radzymińska notuje: „pacjentka przywieziona z podejrzeniem wirusowego zapalenia opon mózgowych”. Podaje Ewie leki przeciwwirusowe.

Ewa traci oddech, Radzymińska każe podłączyć ją do respiratora.

Choć Ewa leży na intensywnej terapii, przy łóżku na zmianę są rodzice, teściowie. Mąż prawie ze szpitala nie wychodzi, wciąż dopytuje, co się dzieje z Ewą.

– Pewności nie ma.

Radiolog (nazwiska nie znamy) przychodzi do pracy w poniedziałek, ale zdjęcia tomograficzne wykonane w piątek i sobotę opisane zostają dopiero we wtorek i w środę.

Niedoskonałość techniczna

Mąż Ewy dzwoni do jej pracy, zawiadamia, że Ewa jest w szpitalu. Telefon odbiera Andrzej Rutkowski, współwłaściciel firmy (przypadkowa zbieżność nazwiska z lekarką). Firma zajmuje się dystrybucją środków do higieny ust, Ewa pracuje tu od 16 lat, jest szefową sekretariatu.

Wieczorem, już w domu, Rutkowski zwierza się żonie. Beata jest prawniczką, pracuje jako radca w Banku Ochrony Środowiska. Ewę poznała dopiero dwa miesiące wcześniej na weselu znajomych. Oboje są zmartwieni, ale na razie nie wiedzą, jak pomóc.

We wtorek Tomasz widzi, że do Szpitala Czerniakowskiego przyjeżdża w końcu prof. Jurkiewicz. Dołącza do niego inna konsultantka, radiolożka ze Szpitala Bródnowskiego (nazwiska nie jesteśmy pewni).

Pomagają radiolożce z Czerniakowskiego Katarzynie Karolak analizować zdjęcia tomograficzne z piątku i soboty. Sprawia im to trudność, skoro pracują nad opisem zdjęć aż do środy rano.

Prof. Jurkiewicz wpisuje do karty choroby Ewy: „Badanie tomografu komputerowego, ze względu na niedoskonałość techniczną, jest trudne do oceny. Proponuję utrzymać dotychczasowe postępowanie wobec pacjentki”.

Ostatecznie w środę prof. Jurkiewicz i inni odrzucają podejrzenia o napad padaczki i zapalenie opon mózgowych. Doktor Karolak wklepuje do komputera: „rozległe udary żylne”.

Tomasz jest zrozpaczony: od lekarzy po raz pierwszy słyszy, że żona może już z tego nie wyjść. Ale nie poddaje się.

Obdzwania inne szpitale w Warszawie. Jeszcze w środę spotyka się z neurochirurgiem z Wojskowego Instytutu Medycznego przy ul. Szaserów. Złe wiadomości: – Każdy zabieg może oznaczać, że mózg wypłynie z krwią. Żona ma duży obrzęk i wysokie ciśnienie śródczaszkowe.

Do lekarza z dyktafonem

Gdy Rutkowscy słyszą, jak źle jest z Ewą, Beata porusza niebo i ziemię. W końcu umawia Tomasza w szpitalu MSWiA przy ul. Wołoskiej. W czwartek przyjmuje ich sam dyrektor Marek Durlik. Zgadza się przejąć pacjentkę z Czerniakowskiego.

Ale Czerniakowski nie chce wypuścić Ewy. Wicedyrektor szpitala Marek Tulibacki tłumaczy: – Przeniesienie żony jest niemożliwe. Musiałaby wyrazić na to zgodę.

Tomasz wybucha: – Ale przecież jest nieprzytomna! Niczego nie podpisze!

Wybiega ze szpitala. Naradza się telefonicznie z Beatą. Postanawiają podjąć kolejną próbę wyrwania Ewy z Czerniakowskiego. Tym razem na spotkanie z dyrektorem pójdą Tomasz, Beata, jej mąż i dodatkowy świadek – jego wspólnik.

Zabierają dyktafon, nagrywają negocjacje z ukrycia: – Wiemy, że środowisko lekarskie kryje swoje błędy. Baliśmy się, że bez świadków i nagrania dyrektor wszystkiego się wyprze.

Tulibacki najpierw nie chce przyjąć całej grupy, ale Tomasz nalega: bez świadków nie porozmawiają.

Zaczyna Beata: – Nie ma takiej prawnej możliwości, żeby pan odmówił wydania pacjentki.

Dyrektor oponuje: – Jest. Wskazania medyczne.

Beata naciska: – Jeżeli pan odmawia, to proszę to na piśmie. Ja wtedy idę do prokuratury z prośbą o nakaz.

Dyrektor nagle mięknie: – Pani mnie chyba nie zrozumiała. Nie widzę przeciwwskazań, by przewieźć pacjentkę, ale muszę porozmawiać z dyrektorem szpitala MSWiA.

Tajny informator

W czwartek ok. godz. 15 karetka wiezie Ewę na Wołoską. Lekarze powtarzają część badań, szybko stawiają diagnozę. Dyrektor Durlik dzwoni już o godz. 16.45: – Pani Ewa ma rozległy udar pnia mózgu.

Niestety, Piotr Orlicz, kierownik oddziału intensywnej terapii, podejrzewa śmierć pnia mózgu. Po czterech dniach – w poniedziałek – potwierdza to komisja lekarska. Następnego dnia zbiera się kolejna komisja. Diagnoza ta sama.

We wtorek 24 sierpnia po południu Ewa umiera. Tomasz jest z nią do ostatniej chwili.

Dopiero wtedy przypomina sobie, że w Szpitalu Czerniakowskim, gdy Ewa jeszcze żyła, podszedł do niego ktoś w kitlu i powiedział na boku: – Niech pan coś zrobi. W naszym szpitalu źle się dzieje.

Opowiada o tej rozmowie Rutkowskim. Oni odnajdują tego lekarza, spotykają się potajemnie. Słyszą: – Od piątku do poniedziałku w szpitalu nie było radiologa, który mógłby opisać prawidłowo zdjęcia z tomografu.

Beata znajduje rozporządzenie ministra zdrowia o szpitalnych oddziałach ratunkowych. Radiolodzy powinni w nich dyżurować na okrągło – a więc szpital łamał prawo.

Tajny informator wyciąga z systemu komputerowego szpitala opisy zdjęć, które po pięciu dniach od przyjęcia Ewy do Szpitala Czerniakowskiego redagowała radiolożka Katarzyna Karolak z pomocą prof. Jurkiewicza.

Z kolejnych wersji dokumentów wynika, że od godz. 11.46 we wtorek do godz. 9.14 w środę zmieniło się rozpoznanie. Pierwsza wersja mówi: „struktury mózgowia bez widocznych zmian ogniskowych”. Piąta, ostatnia wersja: „hypodensyjne obszary z zatarciem zróżnicowania struktur głębokich obu półkul mózgu”.

Co więcej, w kolejnych wersjach opisu zdjęć znikało krwawienie w mózgu. Jedna z pierwszych wersji mówi: „krew widoczna w komorze III”. Ostatnia: „nie uwidoczniono cech krwawienia wewnątrzczaszkowego”.

Beata Rutkowska: – Przypuszczam, że lekarze próbowali zatuszować fakt postawienia błędnej diagnozy i najprawdopodobniej dopuścili się próby fałszerstwa dokumentacji.

Beata idzie do prokuratury. – Prokuratorka słucha i ocenia, że mogło dojść do przestępstwa. Namawia, by szybko złożyć zawiadomienie, żeby mogli zabezpieczyć dowody. Składamy tego samego dnia w nocy faksem – opowiada.

Czasem mi wstyd, że jestem lekarzem

Z informatorem męża Ewy umawiam się z dala od szpitala, w kawiarni na pl. Konstytucji. Prosi o zachowanie nazwiska w tajemnicy:

– Boję się, że stracę pracę. Ale zgodziłem się zeznawać jako świadek. Nie mogę dłużej patrzeć obojętnie na to, co dzieje się w szpitalu. Panią Ewę można było uratować!

W ostatnich dwóch miesiącach mieliśmy cztery lub pięć przypadków zakrzepicy żylnej. Większość pacjentów zmarła.

Boję się, że do ich śmierci mogła przyczynić się ta polska bylejakość. Niedoświadczeni lekarze przyjmują pacjentów i stawiają pierwszą, kluczową diagnozę. Mamy weekend i nikt bardziej doświadczony się nie kwapi, żeby im pomóc.

Co z tego, że mamy nowoczesny sprzęt, którym chwalimy się w telewizji? Z pracy odeszli radiolodzy, dyrektor nie chciał się zgodzić na podwyżkę. Ci, co zostali, nie dają rady dyżurować całą dobę. W weekend nie ma nikogo, kto może opisać zdjęcia tomografu.

Czasem mi wstyd, że jestem lekarzem. Część z nas zapomina o przysiędze Hipokratesa – po pierwsze: nie szkodzić. Może po śmierci pani Ewy coś się w końcu w naszym szpitalu, w Polsce zmieni?

Chcę wierzyć, że zrobiliśmy wszystko

Czy lekarze Szpitala Czerniakowskiego uważają, że zrobili wszystko, by ratować Ewę?

Dyrektor Leszek Wójtowicz: – Chcę wierzyć, że moi koledzy zrobili wszystko.

Wicedyrektor Tulibacki: – Wciąż zadaję sobie to pytanie. To był wyjątkowo trudny przypadek. Doświadczeni radiolodzy mówili, że widzieli takie tylko w książkach. Myślę, że nic więcej nie można było zrobić. Trafiła do nas za późno.

Dlaczego młodzi lekarze dyżurujący w oddziale ratunkowym nie mają wsparcia doświadczonych kolegów?

Tulibacki: – Każdy młody lekarz musi mieć trzy dyżury w miesiącu. W razie wątpliwości może zadzwonić do konsultantów. Tak było w tym wypadku.

Czy to normalne, że zdjęcie z tomografu konsultuje się, oglądając je w komórce?

Wójtowicz: – Zdjęcie przesyła się MMS-em, ale odczytuje się na komputerze, można sobie powiększyć. Jeśli są wątpliwości, konsultant przyjeżdża do szpitala.

Prof. Jurkiewicz: – Byłem 251 km od Warszawy, nie mogłem przyjechać. Zdjęcie oglądałem w komórce. Tak się robi, kiedy nie ma innej możliwości. Ja się czuję za opis odpowiedzialny. Lekarz może do mnie też zadzwonić i tylko opisać zdjęcie, ale zamiast tego lepiej chyba, kiedy wyśle MMS-a.

Czy profesor ma sobie coś do zarzucenia?

– Oczywiście, trzeba przeanalizować przyczyny choroby i zastanowić się w gronie lekarzy, czy można było postąpić inaczej. Ale robi się tak w każdym trudnym przypadku. Więcej na tym etapie nie mogę powiedzieć, obowiązuje mnie tajemnica lekarska.

Nie potrafię przejść obojętnie

Wczoraj do męża Ewy zadzwonili kolejni pracownicy Szpitala Czerniakowskiego. Powiedzieli, że grupa lekarzy chce opowiedzieć o nieprawidłowościach, które mogły mieć wpływ na śmierć Ewy: – Nie chcemy odpowiadać karnie za błędy dyrekcji.

Przyczyna śmierci Ewy wciąż jest zagadką, więcej będzie wiadomo po sekcji.

Andrzej Rutkowski wynajął kancelarię prawną, która ma kontynuować prywatne śledztwo w sprawie jego pracownicy i walczyć o odszkodowanie dla męża i córki Ewy.

Beata Rutkowska: – Nie znałam dobrze Ewy, zaangażowałam się w to z czystej potrzeby ukarania winnych. Jak widzę, że dzieje się coś złego, to nie potrafię przejść obojętnie. Chcę tego samego nauczyć moje dorastające córki.

Warszawa: Szokująca śmierć w szpitalu.

To jedna z najbardziej bulwersujących spraw, jakie ostatnio wydarzyły się w warszawskich szpitalach. 45-letnia Ewa Trautman w piątek zasłabła na ulicy. Ktoś zadzwonił po karetkę. Ewa trafiła do Szpitala Czerniakowskiego. Tam zrobiono jej tomografię, ale aż do wtorku nie opisano wyniku badań, bo… radiolog skończył pracę w piątek o 14. W tym czasie kobieta, ukochana żona Tomasza i matka Oli, umierała na szpitalnym łóżku.

– Moja żona zmarła przez bylejakość warszawskich lekarzy. Przez nich straciłem żonę, a moja córka jest sierotą – to dramatyczne i pełne bólu wyznanie to słowa Tomasza Trautmana, który historię śmierci swojej ukochanej żony opisał w rozmowie z dziennikarzami „Gazety Wyborczej”. Wcześniej o tej bulwersującej śmierci informowała stacja TVN.

Ewa Trautman zasłabła na ulicy. Miał pecha, bo zły los dopadł ją 13 sierpnia w piątek po południu. A wtedy w wielu szpitalach panuje już atmosfera „fiesty i maniany”. W szpitalach zostają okrojone zespoły, personel udaje się na weekend, a część obowiązków zostaje odłożona na potem.

Pacjentce wykonano badanie tomograficzne na drogim sprzęcie, ale okazało się, że radiolog, który może je opisać, o godz. 14 skończył pracę. Lekarka na dyżurze sama musiała rozpoznać wyniki, chociaż dopiero zaczyna specjalizacje neurologiczną. Nie ma jeszcze 30 lat. Komórką zrobiła zdjęcie wyników i wysłała MMS do 71-letniego prof. Jerzego Jurkiewicza. Ten ma podpisaną umowę na konsultację trudnych przypadków ze Szpitalem Czerniakowskim. Profesor do szpitala nie przyjechał. Nie wiadomo też, co poradził lekarce, ale ta wpisała do karty pacjentki „niezakwalifikowana do leczenia operacyjnego” – pisze „Gazeta Wyborcza”.

Pan Tomasz dowiedział się, że jego żona miała prawdopodobnie atak padaczki (nigdy na nią nie chorowała) i ma neuroinfekcję. W sobotę stan Ewy pogorszył się. Kobieta stracił przytomność.

Ostatecznie jej badanie zostało opisane dopiero we wtorek! Kobieta umierała w tym czasie na szpitalnym łóżku. Rodzina załatwiła jej przeniesienie do innego szpitala – MSWiA. Szpital Czerniakowski nie chciał jednak wydać pacjentki! Rodzina postawiła jednak na swoim. Tyle, że na ratunek było już za późno. W szpitalu MSWiA szybko rozpoznano u chorej śmierć pnia mózgu. Ewa zmarła we wtorek 24 sierpnia.

Z Tomaszem Trautmanem skontaktował się pracownik Szpitala Czerniakowskiego. Z tym człowiekiem rozmawiali też dziennikarze „Gazety Wyborczej”. Na razie prosi o tom by nie podawać jego nazwiska. Ale będzie zeznawać w sądzie. – Boję się, że stracę pracę, ale zgodziłem się zeznawać jako świadek. Nie mogę dłużej patrzeć na to, co dzieje się w szpitalu. Sądzę, że panią Ewę można było uratować – mówi pracownik szpitala Czerniakowskiego.

Po rozmowie z FAKT.PL w sprawę obiecała się zaangażować osobiście minister zdrowia Ewa Kopacz. – Wiem, że samorząd bada tę sprawę. Ale nasz departament kontroli też przeprowadzi jej analizę. Mi samej jest bardzo przykro. Mi jako lekarzowi. Bo wiem, co czuje lekarz, który traci pacjenta. I mam nadzieję, że lekarze, którzy leczyli tę pacjentkę, czują się podobnie, niezależnie od tego, czy popełnili błąd czy nie, bo to wykaże odpowiednie postępowanie. Będę też chciała osobiście wziąć udział w wyjaśnieniu tej sprawy – mówi nam Ewa Kopacz.

fakt.pl

Hodowcy długów – zarabiają na polskich szpitalach

Na chorej służbie zdrowia można świetnie zarobić. Dawni handlarze długami szpitali dzisiaj sami pożyczają szpitalom pieniądze. Zarabiają na tym dziesiątki milionów złotych
Długi szpitali to morze pieniędzy. Ministerstwo Zdrowia szacuje je na prawie 10 mld zł. To, co spędza sen z powiek dyrektorom placówek i ministerialnym urzędnikom, dla kilku wtajemniczonych jest kurą znoszącą złote jaja. To do ich kieszeni trafiają pieniądze przeznaczone na leczenie chorych.

Kim są, skąd się wzięli i w jaki sposób uzależnili od siebie dyrektorów państwowych szpitali? Do tego wrócimy. Najpierw przyjrzymy się podupadłej służbie zdrowia.

Państwowe szpitale mają 9,85 mld zł długów – to ostatnie dane resortu zdrowia na koniec marca. Tylko w pierwszych trzech miesiącach tego roku zadłużenie wzrosło o 220 mln zł. Najszybciej zadłużają się placówki w województwach kujawsko-pomorskim i świętokrzyskim. Ich długi w trzy miesiące wzrosły aż po blisko 10 proc.

Co niepokoi jeszcze bardziej, to szybko rosnące długi przeterminowane. Czyli takie, które grożą wejściem komornika na szpitalne konta. Od stycznia do marca zwiększyły się o prawie 8 proc., do 2,42 mld zł.

Dlaczego długi rosną? Mniejszy strumień pieniędzy z Narodowego Funduszu Zdrowia, który nie chce płacić za nadwykonania. Szpitale, kiedy kończą się pieniądze z kontraktów, muszą działać dalej. Muszą kupować leki, narzędzia, zużywają prąd, gaz, ciepło.

Zakłady energetyczne, gazownie, hurtownie leków czy dostawcy sprzętu – wszyscy są na szpitale skazani. Pierwsi, bo dostaw nie odetną. Naraziłoby to życie pacjentów i na taką firmę posypałyby się gromy.

Dyrektorzy to wiedzą. Opowiada szef jednego ze śląskich szpitali: – Pod koniec roku zabrakło pieniędzy na rachunki za prąd. Nękali mnie i grozili, że odetną dostawy. To im mówię: spróbujcie, a za chwilę będą tu wszystkie telewizje!

Z kolei dla hurtowników i dostawców sprzętu medycznego liczy się każdy kontrakt. Choć szpitale są biedne, chętnych nie brakuje. Państwowy prędzej czy później zapłaci. Razem z odsetkami.

Zarobić na długach

Kiedy szpital zaczyna mieć nóż na gardle, na gwałt szuka pieniędzy. Najpierw puka do banków, ale te odprawiają go z kwitkiem. Żaden nie chce dawać pieniędzy zadłużonym lecznicom. Za duże ryzyko – tłumaczą bankowcy.

Żeby dopiąć budżety, szukają gdzie indziej. Gdy pojawia się firma gotowa wyłożyć pieniądze na spłatę długów, dyrektorzy niewiele się zastanawiają. I tu wracamy do wtajemniczonych.

W całym kraju z długów służby zdrowia żyje kilkanaście firm. Liczą się jednak trzy: giełdowe spółki Magellan i M.W. Trade oraz Electus należący do Domu Maklerskiego IDM SA. Wszystkie zaczynały od handlu długami szpitali. Teraz same pożyczają im pieniądze. I świetnie na tym zarabiają.

Jak to działa? Taka pożyczka jest droższa niż kredyt bankowy. Jej cena to nawet kilkanaście procent rocznie. Prawdziwą żyłą złota jest jednak dopiero sytuacja, gdy szpital przestaje spłacać raty w terminie. Wówczas zadłużenie zaczyna rosnąć lawinowo. Dochodzą karne odsetki i opłaty za tzw. doradztwo (firmy przekonują, że nie tyle pożyczają szpitalom pieniądze na spłatę długów, ile pomagają im wyjść z tarapatów – a to kosztuje) -. W sumie mogą sięgnąć kilkunastu milionów złotych.

Tak było w przypadku szpitala w Pabianicach, którego pożyczka od firmy Electus doprowadziła na skraj bankructwa. Z pożyczonych 15 mln zł na spłatę długów zrobiło się dwa razy więcej. Szpital musiał m.in. co miesiąc dopłacać firmie 134 tys. za obsługę umowy. Electus tłumaczył, że dyrektor szpitala wiedział, co podpisuje.

W podobne tarapaty wpadło wtedy wiele szpitali. Po wejściu w życie ustawy restrukturyzacyjnej, by dostać pomoc od państwa, musiały pospłacać swoje przeterminowane długi. Pieniądze wykładały firmy windykacyjne, a spłatę rozkładały na raty. Oprocentowanie – nawet 20 proc. w skali roku. Lecznice zamieniały więc jeden dług na kolejny, tyle że znacznie większy. Wpadając z deszczu pod rynnę.

Hodowla długów

A wystarczyło, żeby politycy odrobili lekcję z niedalekiej przeszłości. Bo to, co się dzieje, przypomina sytuację z połowy lat 90. Wtedy „hodowla” państwowych długów przez prywatne firmy doprowadziła skarb państwa do olbrzymich strat.

Działało to tak: dyrektorzy szpitali (ale też szkół czy dowódcy jednostek wojskowych) kupowali drogi sprzęt, ale za niego nie płacili. Wystawiali tylko fakturę. Dostawca szybko odzyskiwał pieniądze, sprzedając dług innej firmie. Ta kolejnej, zarabiając na szybko rosnących karnych odsetkach. I tak dalej. Ostatni w łańcuszku – zgodnie z ustawą podatkową – regulował długami skarbu państwa swoje podatki.

Dopiero po dwóch latach wprowadzono przepisy ograniczające możliwość potrącenia podatków długami skarbu państwa. Do tej pory nie wiadomo, ile straciło państwo na „hodowli długów”. Z raportu Najwyższej Izby Kontroli wynika, że tylko w latach 1995-96 potrącono długami służby zdrowia ponad miliard złotych podatków.

Wypływa Magellan

Wtedy hodowlą zajmowały się płotki. Rekiny pojawiły się wraz z reformą służby zdrowia wprowadzoną przez rząd Jerzego Buzka w styczniu 1999 r. Choć początkowo grozy nie wzbudzały.

Wspomniany już Magellan, dzisiaj notowany na warszawskiej giełdzie, powstał w 1998 r. tuż po wygranych przez AWS wyborach. Kapitał – cztery tysiące złotych. Jedyna właścicielka – łodzianka Mariola Błaszkowska, modelka i prezenterka TV4.

Jej mąż Jacek, znany w Łodzi adwokat i działacz nieistniejącego już Ruchu Społecznego AWS, przyjaźnił się z Jackiem Dębskim, który właśnie został szefem Urzędu Kultury Fizycznej i Turystyki. – Powiedział Błaszkowskiemu, że przyda się firma, która będzie organizować zlecone przez niego imprezy, spotkania, szkolenia – opowiadał w „Gazecie” pierwszy prezes Magellana Tomasz Włazik, również działacz AWS.

Dębski szybko o koledze zapomniał i spółka nie robiła nic. Ożywiła się dopiero po roku, ale już zupełnie w innej branży. Przejęła spory jak na tamte czasy dług (ponad 50 tys. zł) likwidowanej hurtowni farmaceutycznej Disfapol wobec innej hurtowni leków – Aflopy. W zamian dostała 10 tys. zł gotówką i długi innych firm. I tak ruszyło. 1999 r. był ostatnim chudym rokiem Magellana.

Nie udałoby się bez polityki. Patronem Błaszkowskiego był obecny minister sprawiedliwości Krzysztof Kwiatkowski, wówczas sekretarz premiera Jerzego Buzka. Poznali się za rządów koalicji SLD-PSL. Kwiatkowski z bratem organizowali w Łodzi happeningi rozbijane przez policjantów. Potem w świetle kamer wygrywali wytaczane policji procesy. W sądach i na konferencjach prasowych brylował adwokat Błaszkowski.

Za rządów AWS młody mecenas był m.in. szefem rady nadzorczej Łódzkiego Zakładu Energetycznego (a potem jego prezesem) i członkiem rady państwowej Polfy Lublin, która sprzedawała swoje produkty przez największe sieci hurtowni.

Zysk na chorym zdrowiu

To stało się kluczem do sejfu szpitalnych długów. Kolejny rok Magellan zamknął już z prawie 17 mln zł przychodów, zarabiając 900 tys. zł. Działał już na terenie całego kraju, współpracując z kilkudziesięcioma hurtowniami farmaceutycznymi i sprzętu medycznego.

Błaszkowski, pytany wtedy przez „Gazetę”, czy nie głupio mu zarabiać na ułomnościach zreformowanej przez jego partię służby zdrowia, bagatelizował sprawę. – Jestem w AWS osobą mało znaczącą i nie miałem wpływu na reformę zdrowia – tłumaczył. I zapewniał, że nikt z nim nic nie konsultował.

Dzisiaj Magellan, notowany na warszawskiej giełdzie, wart jest prawie 240 mln zł. Większościowym akcjonariuszem jest Polish Enterprise Fund IV zarządzany przez Enterprise Investor. Spółka działa już nie tylko w Polsce, ale także w Czechach i na Słowacji. Na liście jego dłużników jest ponad 300 placówek. Na koniec czerwca były mu winne 355 mln zł.

Jak na drożdżach rosną zyski spółki. W ubiegłym roku zarobiła na czysto 18,3 mln zł, o 10 proc. więcej niż rok wcześniej. Spółka szacuje, że po pierwszym półroczu miała już 10,7 mln zł czystego zysku.

Electus, który zaczynał od zera dwa lata po Magellanie, teraz również jest notowany na warszawskiej giełdzie. W ubiegłym roku zarobił ponad 21 mln zł.

Najmniejszy z tej trójki jest M.W. Trade, który zarobił w ubiegłym roku 3 mln zł, ponad dwukrotnie więcej niż przed rokiem. Ten rok zapowiada się jeszcze lepiej. Już w pierwszym kwartale zysk firmy przekroczył 1,1 mln zł. To dwa razy więcej niż w tym samym okresie roku ubiegłego. Na koniec ubiegłego roku szpitale były winne M.W. Trade 55 mln zł.

Cały rok 2010 zapowiada się dla nich rekordowo. Szpitale podpisały niższe kontrakty niż w zeszłym roku. Szanse na ich podwyższenie są niewielkie. Dyrektorzy placówek muszą szukać pieniędzy na własną rękę.

Szpitalom niewiele pomoże to, że od stycznia komornik może zająć miesięcznie jedynie do 25 proc. miesięcznych wpływów szpitala z NFZ. Mało która firma oddaje dzisiaj w ogóle sprawę do sądu. Wolą dogadać się z dyrekcją. Dług rozłożą na dłużej, za to z wyższymi odsetkami.

Szpitalom pozostaje czekać na kolejną ustawę oddłużeniową. Na której po raz kolejny najlepiej zarobią hodowcy długów. Nikt przecież lepiej od nich nie zna się na polskiej służbie zdrowia.

Tekst pochodzi z serwisu Wyborcza.biz – http://wyborcza.biz/biznes/0,0.html © Agora SA