Kierowca z CB-radiem bez mandatu

Przepisy nie zabraniają korzystania z radia pozwalającego na rozmowy z innymi kierowcami. Odpowiedź Komendy Głównej Policji przecina dyskusję trwającą od miesięcy pomiędzy użytkownikami CB. A grono jest spore, bo na dziesięć pojazdów siedem – osiem porusza się z takim radiem. Chodzi o to, że niektórzy z posiadaczy CB dostali od policji mandat za korzystanie z radia. Czy słusznie?

I tak, i nie. Zgodnie z art. 45 ust. 2 pkt 1 kodeksu drogowego kierującemu pojazdem zabrania się korzystania podczas jazdy z telefonu wymagającego trzymania słuchawki lub mikrofonu w ręku. Biuro Prawne KGP uważa, że przepis ten odnosi się wyłącznie do telefonów komórkowych i nie można go rozszerzać na inne urządzenia nadawczo-odbiorcze typu CB-radio.

– Dokonując wykładni językowej, radia CB nie można uznać za telefon, gdyż telefon służy do przywoływania określonego abonenta – twierdzi podkomisarz Małgorzata Gołaszewska z KGP. W związku z tym można wskazać, że obowiązujące przepisy nie zabraniają korzystania w czasie jazdy z urządzeń nadawczo-odbiorczych typu CB.

Policja zwraca jednak uwagę na okoliczności, w jakich kierowca posługuje się radiem. – O ile sama rozmowa przez CB-radio nie jest zabroniona, o tyle w niektórych okolicznościach kierujący, korzystając z CB-radia, swoim zachowaniem może przyczynić się do utrudnienia lub spowodowania zagrożenia bezpieczeństwa lub porządku w ruchu drogowym, za co może zostać pociągnięty do odpowiedzialności – zastrzega policja.

W myśl art. 3 ust. 1 kodeksu drogowego uczestnik ruchu i inna osoba znajdująca się na drodze są obowiązani zachować ostrożność albo – gdy ustawa tego wymaga – szczególną ostrożność, unikać wszelkiego działania, które mogłoby spowodować zagrożenie bezpieczeństwa lub porządku ruchu drogowego, ruch ten utrudnić albo w związku z ruchem zakłócić spokój lub porządek publiczny oraz narazić kogokolwiek na szkodę.

Dla ukaranych kierowców mamy jednak niedobrą wiadomość. Kierowcy, którzy zostali ukarani mandatem karnym za korzystanie w trakcie jazdy z CB-radia, nie mają zbiorowego prawa do ubiegania się o uchylenie mandatu, a co za tym idzie – do zwrotu uiszczonej kwoty. Każdy tego typu wypadek musi być rozpoznany indywidualnie z uwzględnieniem okoliczności i powodów uzasadniających ukaranie mandatem.
Rzeczpospolita

Na pandemii świńskiej grypy rządy straciły miliardy euro

Koniec pandemii świńskiej grypy. Podatnicy na całym świecie zapłacili za nią miliardy euro. Państwa zostały z milionami przeterminowanych szczepionek
W nieco ponad rok od pierwszego ataku świńskiej grypy Światowa Organizacja Zdrowia (WHO) ogłosiła koniec pandemii. Szefowa organizacji Margaret Chan zapewniła, że wirus przestał już nam zagrażać. – Pandemia okazała się znacznie łagodniejsza, niż się obawialiśmy – przyznała. Zastrzegła jednak, że tym razem mieliśmy po prostu szczęście. – Gdyby sprawy poszły źle, bylibyśmy dzisiaj w całkowicie innej sytuacji – powiedziała.

Pandemia kosztowała podatników na całym świecie miliardy euro. Francuzi zamówili szczepionki za 860 mln euro, Niemcy za 417 mln euro, Holendrzy za 300 mln euro, a Włosi za 184 mln euro. Na wynagrodzenia dla pracujących po godzinach lekarzy i pielęgniarek sama Francja wydała 150 mln euro. Kolejne 95 mln euro poszło na wynajęcie magazynów, 8,5 mln na strzykawki, a 6 mln euro na kampanię informacyjną. Na próżno?

Zaszczepiło się jedynie 5 proc. Francuzów. Niewiele lepiej było w innych krajach. Na szczepienia zgłasza się 4 proc. Włochów, 10 proc. Niemców, 20 proc. Amerykanów i 25 proc. Brytyjczyków. Powód? Po początkowej panice okazało się, że grypa ma znacznie lżejszy przebieg, niż przewidywali eksperci WHO.

Przed rokiem WHO obawiała się, że na świńską grypę może umrzeć nawet 7 mln ludzi. Europejska Agencja Zdrowia (EHA) przewidywała, że wirusem zarazi się 30 proc. Europejczyków. Zmarło ponad 18,5 tys. ludzi. Przez grypę sezonową umiera co roku nawet pół miliona osób.

Państwa zostały z górą szczepionek. Części udało się renegocjować umowy z koncernami farmaceutycznymi. Francuzi za rezygnację z ponad połowy zamówionych szczepionek zapłacili trzem koncernom farmaceutycznym – GlaxoSmithKline, Sanofi-Pasteur i Novartis – 48 mln euro odszkodowania. Gdyby nie ugoda, za niepotrzebne leki rząd musiałby zapłacić 358 mln euro. Brytyjczykom i Portugalczykom udało się ograniczyć początkowe zamówienia o jedną trzecią.

Nie wszyscy mieli tyle szczęścia. Stany Zjednoczone muszą zniszczyć 40 mln niewykorzystanych szczepionek, bo minął im termin ważności. Holendrzy już zniszczyli 17 mln przeterminowanych leków. To samo czeka kolejne kraje. Niemiecki rząd w tym tygodniu ma zdecydować, kto zapłaci za prawie 34 mln niewykorzystanych szczepionek.

Czy WHO się pomyliła? Śledztwo przeprowadziła specjalna komisja Zgromadzenia Parlamentarnego Rady Europy. W przyjętej pod koniec czerwca rezolucji Zgromadzenie uznało, że ogłoszenie pandemii było nieuzasadnione. Brawa od posłów dostała polska minister zdrowia Ewa Kopacz, która jako jedyna w Europie odmówiła zakupu szczepionek. Zdaniem autorów rezolucji podjęła „odważną i mądrą decyzję”, nie poddając się „licznym naciskom”. Zgromadzenie wezwało też WHO do większej przejrzystości i zaostrzenia kontroli przy podejmowaniu decyzji.

Drugie śledztwo prowadzi od marca Parlament Europejski. Posłowie podejrzewają, że pod wpływem koncernów farmaceutycznych rządy państw UE dopuściły się marnotrawstwa publicznych pieniędzy na szczepienia. – Na dywanik wezwiemy wszystkie agendy i instytucje Komisji Europejskiej, które nie potrafiły właściwie zareagować na panikę – mówi Bogusław Sonik, europoseł PO.

Raport ma być gotowy do końca roku. – Już wkrótce zaprosimy na spotkanie minister Kopacz, bo ona jako jedyna nie poddała się pędowi do kupowania leków – mówi Sonik. Minister zdrowia tłumaczyła, że szczepionka powstała zbyt szybko, a koncerny farmaceutyczne nie chcą wziąć na siebie odpowiedzialności za ewentualne skutki uboczne.

Europosłowie chcą też sprawdzić powiązania ekspertów z koncernami farmaceutycznymi. Pod koniec czerwca okazało się, że trzej naukowcy doradzający WHO ogłoszenie pandemii świńskiej grypy byli związani z firmami farmaceutycznymi produkującymi szczepionki przeciwko tej chorobie. Według raportu prestiżowego pisma „British Medical Journal” dostawali od nich pieniądze za wygłaszanie wykładów, konsultacje i prowadzenie badań. WHO nigdy się do tego nie przyznała. Dopiero po publikacji raportu szefowa WHO oświadczyła, że interesy doradców nie miały wpływu na podejmowanie decyzji.

Tekst pochodzi z serwisu Wyborcza.biz – http://wyborcza.biz/biznes/0,0.html © Agora SA

Pszczyna: Prywaciarz robi zdjęcia kierowcom. Od jednego ma 80 zł

Władze Pszczyny wynajęły prywatną firmę, która ustawia swoje fotoradary i łapie kierowców łamiących przepisy. Od marca zarejestrowała 15 tysięcy wykroczeń. – To maszynka do robienia pieniędzy. I to naszym kosztem – denerwują się mieszkańcy, którzy założyli Społeczny Komitet Obrony Kierowców

Na pomysł wynajęcia prywatnej firmy z fotoradarami wpadł Tomasz Drąszkowski, wiceburmistrz Pszczyny. Miał dość piratów pędzących po ulicach miasta. – Na zakup własnego fotoradaru oraz programu do jego obsługi nas nie stać, nieopłacalna była też dzierżawa. Zdecydowaliśmy, że poszukamy firmy, która zajmie się wszystkim od początku do końca – mówi wiceburmistrz.

Wybór padł na firmę Radarsystem z Gdańska. Od marca w wybrane dni pracownicy Radarsystemu przyjeżdżają nieoznakowanymi samochodami do Pszczyny i robią zdjęcia kierowcom przekraczającym prędkość. Zdarza się, że nawet nie wyciągają sprzętu, tylko fotografują z zaparkowanego na poboczu auta.

Urządzenia są ustawione w taki sposób, że rejestrują auta, które przekroczą dozwoloną prędkość o 21 km/h. Potem graficy Radarsystemu wywołują zdjęcia oraz przygotowują wnioski o ukaranie kierowcy mandatem. Tak opracowana dokumentacja trafia do straży miejskiej, która po numerach rejestracyjnych ustala właściciela auta i wzywa go do zapłacenia mandatu. Jego wysokość waha się od 200 do 500 zł. Radarsystem od każdego zapłaconego mandatu dostaje 80 zł. Zgodnie z podpisaną z władzami miasta umową w ciągu trzech lat (na tyle została zawarta) firma nie może jednak zarobić więcej niż 740 tys. zł.

Od marca dwa pracujące w Pszczynie prywatne fotoradary zrobiły zdjęcia 15 tysiącom kierowców, którzy złamali przepisy ruchu drogowego. Wśród nich jest wielu urzędników, policjantów i lokalnych VIP-ów. Do wczoraj strażnikom miejskim udało się wystawić 1,4 tys. mandatów na ponad 220 tys. zł. – Pieniądze z fotoradarów będziemy inwestowali wyłącznie w budowę nowych dróg, progów zwalniających, parkingów, malowanie pasów czy wymianę oświetlenia – mówi wiceburmistrz Drąszkowski. Nie spodziewał się, że aż tak wielu kierowców zostanie sfotografowanych przez fotoradary. Nie wyklucza więc, że od września zdjęcia będą robione tylko tym, którzy przekroczą prędkość o 30 lub 40 km/h. – Jednak pierwszy efekt osiągnęliśmy, bo ludzie zaczęli wolniej jeździć po mieście – mówi wiceburmistrz.

Mieszkańcom nie spodobał się jednak pomysł władz miasta. Uważają, że fotoradary to maszynka do robienia pieniędzy. Piszą skargi do burmistrza, na policję i zapowiadają, że przed wyborami będą prowadzili kampanię przeciwko obecnym władzom miasta. Ci, którzy zostali ukarani mandatami, założyli nawet Społeczny Komitet Obrony Kierowców. Zarzucają władzom gminy, że prywatne radary działają nielegalnie. „Sprzeciwiamy się, aby prywatna firma czerpała korzyści finansowe z naszych mandatów. Chcemy zgrupować jak najwięcej poszkodowanych kierowców i przygotować grupowy pozew sądowy” – czytamy na stronie internetowej komitetu, który wczoraj miał już 80 członków.

Wiceburmistrz Drąszkowski zapewnia, że umowa z Radarsystemem została zawarta zgodnie z prawem, a fotoradary mają wszelkie potrzebne homologacje.

– Gminy mogą zawierać umowy na użyczenie lub dzierżawienie fotoradarów – potwierdza Małgorzata Woźniak, rzeczniczka Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Jednak z pojawienia się w mieście prywatnych fotoradarów nie jest zadowolona pszczyńska policja, która co miesiąc musi wydawać zgodę na ich ustawienie. – Najczęściej robią zdjęcia w rejonie DK1, gdzie złapanie jadącego za szybko kierowcy nie jest żadną sztuką – mówi aspirant Marek Cader z komendy miejskiej w Pszczynie. Jego zdaniem straż miejska powinna się zająć patrolowaniem miasta, a nie łapaniem piratów drogowych. – To są nasze kompetencje – podkreśla Cader.

Drąszkowski nie spodziewał się takiej niechęci mieszkańców do fotoradarów. Nie ma jednak zamiaru wycofywać się z umowy z Radarsystemem. – Nikt nie lubi płacić mandatów, ale przepisy są po to, aby ich przestrzegać – wyjaśnia. Szefowie Radarsystemu nie odpowiedzieli wczoraj na nasze pytania.

Źródło: Gazeta Wyborcza Katowice

Sosnowiec: Policjant niewinny, ale do służby po latach nie wróci

Najpierw policjanta aresztowano, oskarżono o współudział w kradzieży samochodu i dyscyplinarnie zwolniono ze służby. Po siedmiu latach sąd go uniewinnił, ale przełożeni odmówili mu powrotu do służby, bo… proces był za długi.

– Walczę o powrót do policji, bo chcę pokazać kolegom, że nie można człowieka zwolnić za coś, czego nie zrobił, a potem udawać, że nic się nie stało – mówi starszy sierżant Krzysztof Z., były policjant z Sosnowca.

Jego problemy zaczęły się 13 czerwca 2001 r. Pilnował rusztowania rozłożonego wokół budynków komendy oraz sąsiadującej z nim prokuratury. Dla wygody siedział we własnym renault clio, którym co jakiś czas objeżdżał teren. Podczas jednej z rund zauważył pędzące w jego stronę dwa samochody. Chwilę później na drodze pojawił się goniący je radiowóz. Sierżant Krzysztof Z. przez krótkofalówkę usłyszał, że koledzy ścigają skradzionego fiata uno oraz pilotującego go renault clio. – Ja też jadę clio – zameldował przez radio dyżurnemu.

Porzuconego fiata znaleziono kilka kilometrów od komendy, po clio i złodziejach nie było śladu. Policjanci z patrolu uznali więc, że szukali auta należącego do sierżanta Z. Nie pomogło tłumaczenie, że złodziei pilotowało clio I, co wynikało z policyjnej notatki, a on ma clio II. Krzysztof Z. poprosił o nagrania z monitoringu komendy, które potwierdziłyby, że jeździł tylko dookoła budynku. Okazało się jednak, że obraz z kamer nie był nagrywany. Sierżanta zatrzymało Biuro Spraw Wewnętrznych (policja w policji), a jego mieszkanie przeszukano. Choć nie znaleziono dowodów na współpracę z przestępcami, trafił do aresztu. – Za kratami przesiedziałem trzy miesiące, sześć dni i dziesięć godzin – wspomina.

W październiku 2001 r. sierżant Z. został zwolniony ze służby. Stwierdzono, że zarzucany mu czyn nie budzi wątpliwości. Krzysztof Z. ma żal do przełożonych, że nie poczekali na zakończenie sprawy karnej.

O sprawiedliwość walczył siedem lat. Prokuratura kwestionowała każdy niekorzystny dla siebie wyrok, jednak w końcu podoficer został prawomocnie uniewinniony. Z wyrokiem poszedł do komendy i poprosił o ponowne przyjęcie do służby. Dowiedział się jednak, że to niemożliwe, bo proces trwał siedem lat, a dla policji to za długo. „Przepisy zezwalają na zmianę decyzji dyscyplinarnej wyłącznie w ciągu pięciu lat od daty jej uprawomocnienia. Po tym okresie jest to niemożliwe” – napisali prawnicy komendy.

Krzysztof Z. odwołał się do Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego, ale sąd uznał, że nie może uchylić decyzji o zwolnieniu ze służby, bo została ona podjęta po legalnie przeprowadzonym postępowaniu dyscyplinarnym i nie ma znaczenia, że jego wynik jest sprzeczny z prawomocnym wyrokiem sądu.

Zwolniony sierżant złożył wczoraj skargę kasacyjną do Naczelnego Sądu Administracyjnego. Jego sprawą zainteresowała się też Helsińska Fundacja Praw Człowieka. – Ta historia pokazuje, że ustawa o policji nie nadąża za rzeczywistością. Przecież to nie wina sierżanta Z., że sądy potrzebowały aż siedmiu lat, aby go oczyścić z podejrzeń – mówi Piotr Kubaszewski z fundacji. Jeśli NSA odrzuci kasację, fundacja złoży skargę do Trybunału Konstytucyjnego na policyjne przepisy.

– Chłopakowi zniszczono karierę, pozbawiono go praw emerytalnych, wsadzono za kratki jak zwykłego bandytę, a kiedy udowodnił, że to wszystko było bezprawne, zamyka mu się drzwi przed nosem. Tak się nie robi – mówi Wiesław Budak, wiceprzewodniczący zarządu wojewódzkiego NSZZ Policjantów.

Krzysztof Z. prowadzi teraz własną działalność gospodarczą.

PS Inicjały podoficera zostały zmienione.

Źródło: Gazeta Wyborcza Katowice

Polska przegrywa miliony

Ministerstwu Spraw Zagranicznych może w tym roku zabraknąć środków na bieżącą działalność. W połowie czerwca wyczerpało bowiem fundusz na wypłatę odszkodowań za przegrane sprawy Polski przed Europejskim Trybunałem Praw Człowieka w Strasburgu (z tej samej rezerwy celowej pokrywane są zobowiązania wynikające z wyroków sądów krajowych w sprawach przeciwko Skarbowi Państwa).

Teraz nasz kraj musi pokrywać orzeczone odszkodowania ze środków przeznaczonych np. na utrzymanie placówek zagranicznych, centrali MSZ, działań promocyjnych i członkostwo Polski w Unii Europejskiej.

– Nieterminowe uregulowanie zobowiązań spowodowałoby dodatkowe skutki finansowe dla budżetu państwa w postaci odsetek za zwłokę – tłumaczy biuro prasowe MSZ.

W dodatku liczba spraw Polaków, które rozpatrywał Trybunał w Strasburgu w pierwszym półroczu, stanowi już ponad dwie trzecie liczby spraw rozpatrywanych przeciwko Polsce w całym ubiegłym roku.

Rekordowe odszkodowanie

Jak do tego doszło? Prokuratoria Generalna Skarbu Państwa niedoszacowała wysokości kwot ewentualnych odszkodowań i zadośćuczynień, jakie Polska będzie musiała w tym roku wypłacić.

Kwotą, która „dobiła” MSZ, było blisko milionowe odszkodowanie (247 tys. euro), jakie wypłacił w tym roku rząd za przegraną przed Trybunałem w sprawie trzech poznańskich przedsiębiorców ze spółki Trust, którym w latach 90. odmówiono odszkodowania za wywłaszczenie pod publiczną drogę. Choć wyrok w sprawie „Bugajny i inni przeciwko Polsce” zapadł przed Trybunałem 6 listopada 2007 r., dopiero 1 marca 2010 r. stał się ostateczny w związku z nieuwzględnieniem wniosku polskiego rządu o przekazanie sprawy do Wielkiej Izby Trybunału (rozpatruje m.in. odwołania od orzeczeń Izby Trybunału). Zadośćuczynienie poznańskim przedsiębiorcom jest najwyższym przyznanym dotychczas odszkodowaniem przez Trybunał na rzecz obywateli polskich.

Polacy więcej wiedzą

Budżet MSZ był obciążony odszkodowaniami zasądzanymi w Strasburgu również w 2009 r. Wtedy Polska wypłaciła rekordową od 1993 r. (od tego czasu do Trybunału zaczęły wpływać skargi polskich obywateli) sumę odszkodowań za przegrane przed Trybunałem sprawy, w wysokości około 4,9 mln zł – ustaliła „Rz”.

Dlaczego tak dużo? Około 3,2 mln zł kosztowały przegrane 123 sprawy, kolejne 1,2 mln zł wypłacono z tytułu ugód, a prawie pół miliona złotych z tytułu deklaracji jednostronnych (jedna ze stron zgadza się na ugodę). Rok wcześniej suma była trzykrotnie niższa.

– To pokazuje, że Polacy mają coraz większą świadomość swych praw, co oceniam jako coś dobrego – mówi Paweł Kowal, europoseł PiS i były wiceminister spraw zagranicznych.

Mecenas Bartłomiej Sochański, który reprezentował w Strasburgu Marię Hutten-Czapską w sprawie dotyczącej właścicieli nieruchomości, twierdzi, że powodem przegranych Polski przed Trybunałem są oprócz polskich przepisów „problemy mentalne”. – Prokuratorzy wnioskują np. o długi areszt tymczasowy, bo zawsze tak robili, a nasze postępowania są przewlekłe, bo procedura jest zbyt drobiazgowa, często niepotrzebnie. Wielu prawników wyniosło też z poprzedniego systemu lekceważący stosunek do prawa własności. Najwyższy czas, by zacząć traktować Trybunał poważnie. Trzeba odrobić europejską lekcję – inaczej przegranych spraw przybędzie.

Będzie gorzej

MSZ przewiduje, że w związku z przeprowadzoną właśnie reformą Trybunału czeka nas lawina orzeczeń w czwartym kwartale. Reforma weszła w życie 1 czerwca, wprowadzając uproszczenia proceduralne dla tzw. skarg repetytywnych. W tym trybie – jak tłumaczy MSZ – trzyosobowy skład sędziowski (wcześniej w danej sprawie orzekało siedmiu sędziów) może w sytuacji, gdy dane zagadnienie było już wcześniej przedmiotem orzecznictwa Trybunału, jednomyślnie uznać skargę za dopuszczalną i wydać orzeczenie lub uznać ją za niedopuszczalną bądź skreślić ją z listy skarg.

– Minister finansów powinien lepiej planować budżet, by nie dochodziło do takich sytuacji, że rezerwa celowa się wyczerpuje – mówi „Rz” Kowal.

Polski resort spraw zagranicznych twierdzi jednak, że ze względu na specyfikę Trybunału (np. w momencie wniesienia skargi nie trzeba wnosić o wysokość zadośćuczynienia, a roszczenia finansowe można zgłosić do zakończenia postępowania) nie można oszacować skali roszczeń.

– Samo zadośćuczynienie zaś jest ustalane na podstawie dotychczasowego orzecznictwa Trybunału w sprawach podobnych dotyczących państwa o porównywalnych warunkach socjoekonomicznych – twierdzi biuro prasowe MSZ.

Jednak według Bogusława Sonika, europosła PO, można znaleźć na to sposób. – W resorcie sprawiedliwości powinna istnieć komórka analizująca sprawy przeciwko Polsce w Trybunale i przewidująca, ile może nas to w danym roku kosztować. To pomogłoby zaplanować wydatki – mówi.

Europoseł Platformy nie obawia się jednak, że powodu wyroków, jakie zapadły w Strasburgu, w MSZ może zabraknąć środków na odpowiednie przygotowanie naszego przewodnictwa w Unii Europejskiej. – Tu nie ma żadnego związku. To przewodnictwo to kwestia prestiżowa i pieniędzy na to nie zabraknie – mówi.

Według danych MSZ od 1993 r. do stycznia 2009 r. w stosunku do Polski Trybunał wydał 634 wyroki i 30 034 decyzje o niedopuszczalności skargi lub skreśleniu skargi z listy spraw.

Na rozpoznanie czeka jeszcze kilka tysięcy spraw.

Statystyki

Ile spraw obywateli polskich rozpatrywał Europejski Trybunał Praw Człowieka w Strasburgu

∑ 1994 r. – 4

∑ 1995 r. – 24

∑ 1996 r. – 19

∑ 1997 r. – 37

∑ 1998 r. – 19

∑ 1999 r. – 32

∑ 2000 r. – 45

∑ 2001 r. – 95

∑ 2002 r. – 84

∑ 2003 r. – 120

∑ 2004 r. – 66

∑ 2005 r. – 184

∑ 2006 r. – 256

∑ 2007 r. – 315

∑ 2008 r. – 270

∑ 2009 r. – 292

∑ 2010 r. (do połowy roku) – 209 spraw.

źródło: MSZ

Rzeczpospolita

Warszawa: Prokurator chciał seksu od podejrzanej? Wpadł w bieliźnie

Uchylono immunitet stołecznemu prokuratorowi, który proponował seks podejrzanej, za co miałby umorzyć postępowanie przeciw niej. Obniżono mu też o połowę pobory.

W piątek sąd dyscyplinarny przy Prokuratorze Generalnym uchylił immunitet prokuratorski Konradowi P., co oznacza zgodę na postawienie mu zarzutu – poinformował prok. Mateusz Martyniuk, rzecznik Prokuratury Generalnej. Zarazem w poniedziałek sąd o połowę obniżył uposażenie obwinionego – do czasu prawomocnego zakończenia sprawy.

Obie decyzje są jeszcze nieprawomocne, a Konrad P. może się od nich odwołać.

Młody prokurator dostał sprawę młodej kobiety, podejrzanej o kradzież w centrum handlowym. Miał zaproponować jej seks w zamian za umorzenie sprawy, na co kobieta miała się zgodzić, ale zarazem – powiadomić o tej propozycji organa ścigania. Przygotowały one operację tzw. kontrolowanego wręczenia „korzyści osobistej”.

W maju br. kobieta przybyła na umówione spotkanie do pokoju prokuratora (gdzie wcześniej zainstalowano kamery i mikrofony). Według „Dziennika-Gazety Prawnej”, policja i prowadząca sprawę prokurator mieli transmisję na żywo z gabinetu. Policjanci mieli wkroczyć, gdy Konrad P. był w samej bieliźnie. Został on zawieszony w czynnościach służbowych.

Śledztwo w sprawie prowadzi Prokuratura Okręgowa Warszawa-Praga. Jej rzeczniczka prok. Renata Mazur powiedziała, że z chwilą prawomocnego uchylenia prokuratorowi immunitetu, śledczy przystąpią do czynności związanych z postawieniem mu zarzutu. Prokuratura nie udziela żadnych innych informacji, nawet tego, jaki to mógłby być zarzut.

Mógłby on dotyczyć art. 228 Kodeksu karnego, który przewiduje karę od 6 miesięcy do 8 lat pozbawienia wolności dla tego, kto w związku z pełnieniem funkcji publicznej przyjmuje korzyść majątkową lub osobistą albo jej obietnicę. Jeśli wiąże się z tym „zachowanie stanowiące naruszenie przepisów prawa”, kara wynosi od roku do 10 lat. W wypadku „mniejszej wagi”, sprawca podlega grzywnie, karze ograniczenia wolności albo do 2 lat pozbawienia wolności.

W grę mógłby też wchodzić art. 199 Kodeksu karnego, który przewiduje karę pozbawienia wolności do lat 3 dla tego, kto przez „nadużycie stosunku zależności lub wykorzystanie krytycznego położenia”, doprowadza inną osobę do obcowania płciowego lub do „innej czynności seksualnej”.

Po ewentualnym wyroku skazującym Konrad P. mógłby zostać nawet usunięty z prokuratury – o czym zdecydowałby sąd dyscyplinarny.

wp.pl

Konin: Obiektyw + policjant = kłopoty

Zatrzymanie przez policję, wizyta na komisariacie i mnóstwo nerwów – taki koszmar przeżył Tomasz Godlewski z Konina. Jak opowiada, chciał tylko zrobić zdjęcie własnego samochodu – ale policjanci uznali, że fotografuje ich akcję. Wtedy zaczęły się problemy. Jak opowiada Tomasz Godlewski, chciał tylko zrobić zdjęcie reklamy na swoim samochodzie. Pech chciał jednak, że znalazł się w pobliżu przeprowadzających akcję policjantów.

Zdjęcia nie zrobił, bo odległość była za duża. Ale funkcjonariusze uznali, że mężczyzna fotografuje właśnie ich. I zareagowali. – Policjant krzyczał, że mam mu dać telefon. Podszedł, złapał mnie za ramiona i chciał zabrać mi telefon. Nie pozwoliłem. Zostałem zatrzymany, wykręcono mi rękę i poprowadzono do radiowozu – relacjonuje mężczyzna.

Rozmowę, a raczej pyskówkę z policjantami w radiowozie Godlewski nagrał telefonem komórkowym.

Na filmie słychać rozmowę funkcjonariuszy z zatrzymanym. Wzburzony Godlewski pyta, na jakiej podstawie został zatrzymany. W odpowiedzi słyszy tylko pytania: „Proszę pana, a komu pan robił zdjęcia?!”

Kiedy odpowiada, że fotografował swój samochód, funkcjonariusze chcą zobaczyć ostatnie zdjęcie z jego telefonu. Godlewski odmawia. Policjant straszy, że jeśli okaże się, że na zdjęciu jest radiowóz to „założy mu inną sprawę”. Ale nie potrafi podać podstawy zatrzymania mężczyzny.
Mec. Łukasz Chojniak

W końcu powód się znajduje: „utrudnianie czynności służbowych”. Znajduje się też powód sprawdzenia telefonu – „podejrzenie, że telefon jest kradziony”.

Zamiast przeprosin – mandat

Godlewski przyznaje, że do dzisiaj czuje się bardzo niekomfortowo. Gdy policjanci go zatrzymali, nie miał nawet czasu zamknąć swojej firmy. Wszystko zostawił otwarte.

– W końcu stwierdzono, że telefon jest mój i żadnych zdjęć na nim nie ma. Zapytałem, kto mnie teraz przeprosi, co z moim honorem? – oburza się Godlewski. W odpowiedzi zaproponowano mu… mandat w wysokości 500 zł.

Mandatu oczywiście nie przyjął. Sprawa ma trafić do sądu grodzkiego. Na zakończenie przygody policjanci mieli dla pana Tomasza jeszcze parę dobrych rad: żeby na przyszłość nie reagował tak nerwowo, bo to znaczy, że ma coś na sumieniu.

Godlewski złożył skargę na zachowanie do komendanta policji w Koninie. Teraz prowadzone jest postępowanie wyjaśniające.

Prawnicy: zachowanie policjantów bezprawne

Przedstawiony w sprawie materiał wskazuje, że funkcjonariusze mogli przekroczyć uprawnienia, co jednoznacznie uprawnia do wszczęcia wobec nich postępowania dyscyplinarnego i to jest oczywiste minimum. Ale również trzeba się zastanowić nad tym, czy nie doszło tutaj do popełnienia przestępstwa przekroczenia uprawnień
Mec. Łukasz Chojniak, adwokat

Prawnicy nie mają w tej sprawie wątpliwości. – Ten materiał jest druzgocący – ocenia adwokat Łukasz Chojniak. Według niego, zatrzymanie Godlewskiego było niesłuszne, a mężczyzna powinien domagać się zadośćuczynienia i odszkodowania. – Policjanci nie potrafili nawet wyjaśnić podstawy zatrzymania – komentuje Chojniak. – Jak widać, od 89 roku nic się nie zmieniło – dodaje.

Jak wyjaśnia, przypadkowe nagranie policjanta podczas wykonywania czynności służbowych nie jest naruszeniem prawa. – To po stronie policji leży zabezpieczenie poufności, jeśli funkcjonariusze nie chcą, by ktoś był świadkiem. Ale jeśli spotykam policjanta będącego w terenie i robię mu zdjęcie, to nie naruszam żadnego przepisu – dodaje.

– Przedstawiony w sprawie materiał wskazuje, że funkcjonariusze mogli przekroczyć uprawnienia, co jednoznacznie uprawnia do wszczęcia wobec nich postępowania dyscyplinarnego i to jest oczywiste minimum. Ale również trzeba się zastanowić nad tym, czy nie doszło tutaj do popełnienia przestępstwa przekroczenia uprawnień – twierdzi adwokat.

jk/sk
Publikacja: 18:30 16.06.2010 / TVN24

Bezprawie nasze codzienne

Polska jest krajem bezprawia. I nie chodzi o to że brakuje przepisów. Wręcz przeciwnie, jest ich nadmiar. Ale właśnie to jest też bezprawie. Istniejące przepisy są bezprawne, w sensie szkodliwe, nie wychodzące naprzeciw ludziom, źle sformułowane, łamiące ducha prawa i wszelkie zasady prawne, pozostawiające wiele możliwości interpretacji, wchodzące z mocą wsteczną. Stosuje się różna przepisy dla opisania tej samej rzeczy. W zależności jaki urzędas obsługuje człowieka, ile kto dał łapówki, taka jest wykładnia danego przepisu w danej gminie. Zależne od tego co chce osiągnąć dany … urzędol. Może zastosować wtedy taki przepis jaki mu pasuje. „A może wtedy zastosujemy przepis taki, albo taki”, „To podciągnie się wtedy pod ten a ten paragraf”. Dowolność interpretacji prawa i uznaniowość w urzędach. Sprzeczne przepisy, wykluczające się nierzadko na wzajem. Masy niepotrzebnych kodeksów i dzienników ustaw. Przepisy –gumy, które można stosować jak komu akurat wygodnie. To wszystko powoduje że mamy do czynienia z BEZPRAWIEM!!! To nie jest prawo. To typowe lewo, spełniające wszelkie europejskie standardy. W tej dziedzinie jesteśmy na równie z innymi barbarzyńcami, wdrażającymi te świństwa pod pozorem (Tfu!) postępu.

Prawo powinno być zwięzłe, krótkie, proste, przejrzyste, niesprzeczne. Brzmi jak marzenie. Tak żeby największy tuman mógł je zrozumieć i zapamiętać. Ale to kosztowałoby wysiłek ze strony prawników, którzy musieliby takie prawo pisać. A jeśli ktoś zostaje prawnikiem tylko dlatego że jego tatuś też jest? To już nawet nie wie co to znaczy prawo. Korporacja działa. Czy się stoi czy się leży, dyplom się należy. Mamy np. wydział prawa i administracji. Student poznaje według tej nazwy i prawo, a więc jak się je uchwala i administrację, a więc jak się je stosuje. Niby pokrewne. Ale mają się tak do siebie jak ekologia i wyrąb lasów. Nie można być i jednym i drugim jednocześnie. To jakieś horrendalne nieporozumienie. Gdzie rozdział władz? Prawo i jego ustanawianie, należy do zakresu władzy ustawodawczej. Administracja zaś, to władza wykonawcza. Ona ma wdrażać w życie to co uchwali ustawodawca. Ale co tu się dziwić skoro i posłowie, a więc władza ustawodawcza, bywają ministrami; a więc władzą wykonawczą. Taki premier Tusk, jako poseł, najpierw coś sobie uchwali, że rząd powinien to czy tamto, a potem jako premier to wykonuje, co sobie sam jako poseł zlecił. I jeszcze bierze za to pensje. Skubany.

Mamy niby d***krację. To oznacza że rządzimy się sami jako naród, jako obywatele. Jesteśmy w konstytucji zapisani jako suweren, i sami wybieramy siebie, czyli swych przedstawicieli do władz. Mamy, jeśli wierzyć ustawom, pełnię wolności. To samo w kwestii gospodarczej. Pełnia wolności. Przynajmniej według ustaw. Wolny rynek kwitnie, konkurencja się rozwija. Niech mi tylko ktoś wytłumaczy dlaczego w takim razie mamy tyle przepisów regulujących coś tam. Czy to jest wolność? Jeśli państwo może dowolną umowę pomiędzy dwoma dorosłymi osobami rozwiązać? Bo umowa nie zawierała czegoś tam? Mamy coraz to więcej urzędoli? Rozmnażających się niczym karaluchy, pijawki, zaraza czy głupota! Kontrolujących coraz to dalsze aspekty naszego życia? Czy to jest wolność? Masa ograniczeń, nakazów, zakazów, przepisów mówiących co wolno, a co nie. Przecież kiedyś tego nie było. Był rzekomo straszny ucisk. Wyzysk i co tam jeszcze. A teraz mamy rzekomo wolność?! Więc po co to wszystko? Sami niby się rządzimy, mamy wolny rynek nie podlegający regulacjom rządu? Teoretycznie. A dekretów cztery razy więcej niż za okupacji. Urzędasów tyleż. Bo pewnie sami nie umieliśmy by tej wolności udźwignąć? Sobie z nią poradzić? A tak ONI nas wspomagają. Nami kierują i prowadzą. Do świetlanej przyszłości. Ciekawe czy już łagry zaczęli nam budować, czy wykorzystają stare. Nigdy jeszcze w historii nie było tyle przepisów i urzędników! To ewenement. Są jak muchy na gó***e, w swoim żywiole. TO HAŃBA I BEZCZELNOŚĆ NAZYWAĆ TO WOLNOŚCIĄ! KPINA Z LUDZI! ROBI SIĘ Z NAS WARIATÓW!

Politycy, z głębokości swojego szamba i odmętów kanalizacji, zapewniają nas że możemy cieszyć się wolnością. To po co tyle nie kontrolowanych przez nikogo służb? Niezależnie od PRL – owskiej SB, w III Rzeczypospolitej, czyli II PRL, dorobiliśmy się aż siedmiu tajnych służb: CBŚ, ABW, Agencji Wywiadu, Służby Kontrwywiadu Wojskowego, Służby Wywiadu Wojskowego, CBA i Wywiadu Skarbowego, które przecież muszą werbować agenturę. Do tego dochodzi jeszcze Policja i Straż Miejska. Ale to oczywiście nie jest państwo policyjne. To wolność. Coraz więcej kamer, fotoradarów, kontroli. Ale to dla naszego dobra. A jakże! Jakieś sanepidy, i inne ośrodki społeczne zaglądają nam we wnętrzności brzucha i prześwietlają na wylot całą naszą działalność. Od przełyku do odbytu. I to wielokrotnie! W tą i z powrotem. Ale to nie rewizja, to wolność gospodarcza. Cóż za pokrętna retoryka. Gdyby istniał kat, nazwaliby go pewnie ogrodnikiem społecznym. Wyrywa chwasty. Rząd to nie banda złodziei i kupa morderców, tylko zatroskany o nasze i kraju dobro, gabinet specjalistów. Sejm i Senat to nie oszuści, kłamcy, karierowicze i cwaniacy, tylko wybrańcy narodu.

Jesteśmy w niewoli urzędoli. Oni są panami w tym państwie i największym złem tego kraju. Ponieważ Bruksela karze nam jeszcze zwiększać ich ilość, to Bruksela jest naszym wrogiem! Proste jak drut. Dopóki nie będzie ich powiedzmy nie więcej niż pięćset na cały kraj, nie będzie można nazwać Polski krajem wolnym. To papierek lakmusowy wszystkich rządzących. A ONI tylko ciągle zwiększają liczbę kolesi na stanowiskach. Oczywiście dla naszego dobra. W takiej Bośni, trochę ponad sto lat temu, było dwieście urzędasów na cały kraj. Szło? Dało radę? Zaiste prawdę mówił papież Pius VII, że chrześcijaństwa nie da się pogodzić z d***kracją. Żaden porządny chrześcijanin nie może być d***kratą. Nie podałem tu żadnych przykładów, bo chyba słusznie uważam że każdy może sobie przykładów sam znaleźć setki bez większego wysiłku. Zna je z codziennego życia, lub niech wpisze po prostu słowo „Bezprawie” do Google, i znajdzie się ich masa. Bezprawie w Polsce i nie tylko, jest tak powszechne, że nie muszę chyba nikogo specjalnie do tego przekonywać.

newsweek.pl

Poznań: Aresztowany mówi, że tak bije policja…

W poznańskim areszcie przebywa 33-letni Wojciech M. Został zatrzymany 9 czerwca. Sińce na jego twarzy i ślady po użyciu paralizatora w okolicach serca powoli bledną.
Mężczyzna twierdzi, że pobiła go policja. Tymczasem funkcjonariusze podkreślają, że o pobiciu nie ma mowy. Po prostu zatrzymali mężczyznę, który bił innego. Musieli więc użyć siły. Obrońcy Wojciecha M. złożyli jednak doniesienie do prokuratury na postępowanie policji.

– Brat umówił się z człowiekiem, który miał mu oddać pieniądze, w komisie na Wildzie – mówi siostra zatrzymanego. – Nagle
wpadli tam antyterroryści, kazali się wszystkim położyć na podłodze, a brata skuli, zabrali na zaplecze, rzucili na podłogę i bili. Użyli też paralizatora, przystawiali mu go do serca…

– Reprezentuję Wojciecha M. i widziałam się z nim tego dnia, na dwie godziny przed zatrzymaniem. Nie miał wówczas żadnych obrażeń – mówi adwokat Lucyna Relewicz. – Kiedy zobaczyłam go ponownie, podczas przesłuchania w prokuraturze, nie mogłam uwierzyć… Miał obrażenia na głowie, spuchnięte ręce i poruszał się z trudem. Złożyłam stosowne oświadczenie do protokołu, żądając badania przez biegłego lekarza sądowego.

Przed posiedzeniem w sądzie dotyczącym zastosowania aresztu wobec Wojciecha M., adwokaci zrobili mu kilka zdjęć. Jednak sąd nie zgodził się, by udokumentować także ewentualne ślady na klatce piersiowej zatrzymanego.

– Sąd uchylał też pytania dotyczące jego obrażeń, twierdząc, że to nie dotyczy sprawy – kontynuuje mecenas Relewicz. – Ślady paralizatora w okolicach serca i na szyi zobaczyłam dopiero kilka dni później, podczas widzenia w areszcie. Pan M. narzekał też na ból żeber.Jego rodzina zwróciła się do prokuratury z żądaniem obdukcji. Ja interweniowałam u dyrektora Aresztu Śledczego w Poznaniu. Jednak prześwietlenie wykonano dopiero po 10 dniach od zatrzymania, to jest 19 czerwca. Uważam, że za późno…

Tak bije policja

– Do nas nie wpłynęła żadna skarga – powiedział Andrzej Borowiak, rzecznik poznańskiej policji. – O okolicznościach zatrzymania Wojciecha M. mogę powiedzieć tylko, że otrzymaliśmy zawiadomienie od innego mężczyzny o osobach, które go nachodzą, żądając pieniędzy. Twierdził, że był wywieziony do lasu, zastraszany. 9 czerwca ten mężczyzna poszedł do komisu z telefonami komórkowymi na spotkanie z tymi właśnie osobami.

Andrzej Borowiak dodał, że kiedy policja, która wiedziała o miejscu i godzinie spotkania, zjawiła się tam nieoczekiwanie, Wojciech M. oraz inne osoby biły pokrzywdzonego na zapleczu.
– Zatrzymano trzy osoby pod zarzutem wymuszenia pieniędzy – na gorącym uczynku. To nie było tak, że ci panowie siedzieli na kanapie i dyskutowali o pieniądzach. Ten człowiek był bity, stąd zatrzymanie miało charakter dynamiczny, policjanci zastosowali chwyty obezwładniające – powiedział Andrzej Borowiak. – Nie mogę się ustosunkować do zarzutu, że policja pobiła zatrzymanego. Tym zajmie się prokuratura.

– Złożyliśmy doniesienie do Prokuratury Rejonowej Poznań Wilda oraz pisma do Prokuratury Okręgowej i Apelacyjnej o objęcie nadzorem tego postępowania, a także skargę do policji – poinformował adwokat Andrzej Reichelt. – W tej sprawie nie chodzi o pana M. czy pana X., tylko o zasadę.

– Żyjemy w państwie prawa, gdzie od karania są sądy, a nie policja – dodaje mecenas Lucyna Relewicz. – A nawet sąd nie może ukarać pobiciem.

Kim jest Wojciech M? Dotąd nie był karany. Pół roku temu został zatrzymany przez funkcjonariuszy Centralnego Biura Śledczego po zarzutem kierowania grupą zajmującą się przemytem i handlem narkotykami. Z aresztu wyszedł w marcu po wpłaceniu 200 tys. zł kaucji.

Głos Wielkopolski

Rzeszów: Nietypowy marketing księdza

Ksiądz ujawniał, kto nie płaci na parafię. Proboszcz z Łukawca koło Rzeszowa złamał prawo o ochronie danych osobowych i wywiesił przed kościołem listę z nazwiskami parafian, którzy nie wpłacili na budowę nowej plebanii i nowego cmentarza. Nie spodobało się to jednemu z parafian. Sprawa trafiła do sądu. Jednak postępowanie zostało umorzone.

Łukawiec to dwutysięczna wieś koło Rzeszowa. Proboszcz z miejscowej parafii wywiesił przed kościołem listę z nazwiskami i adresami parafian oraz informacjami, kto wpłaca na budowę nowej plebanii i nowego cmentarza, a kto nie jest skory do datków. Nie spodobało się to jednemu z parafian Stanisławowi Pasierbowi.

– Ksiądz przyszedł po kolędzie, spisał dane. Tym zachowaniem chciał wymusić ode mnie pieniądze, ale ja się nie dam – mówi Stanisław Pasierb, który pozwał księdza do sądu.

68-letni Stanisław Pasierb poczuł się szczególnie urażony opublikowanymi listami. To właśnie na nich ksiądz co miesiąc upubliczniał informację, że pan Stanisław nigdy nie dorzucił nawet złotówki na nową plebanię oraz cmentarz. Mężczyzna, który twierdzi, że prosił bezskutecznie księdza o nie umieszczanie jego nazwiska, postanowił zawiadomić prokuraturę.

– Sporządziliśmy akt oskarżenia, zarzucając proboszczowi popełnienie przestępstwa za sporządzenie i udostępnienie list z danymi osobowymi – mówi Renata Krut -Wojnarowska z Prokuratury Rejonowej w Rzeszowie.

Sąd Rejonowy w Rzeszowie uznał proboszcza winnym upublicznienia danych osobowych. Jednak postępowanie warunkowo umorzył na dwa lata. Nakazał także księdzu zapłacić półtora tysiąca złotych na cele charytatywne.

– Nie mieliśmy żadnych wątpliwości, że złamał ustawę o danych osobowych. Czyn ten może być ukarany karą do 2 lat pozbawienia wolności – informuje Renata Krut-Wojnarowska z Prokuratury Rejonowej w Rzeszowie.

Ksiądz zaskarżył skazujący go wyrok. Kilkanaście dni temu w Sądzie Okręgowym w Rzeszowie odbyła się rozprawa apelacyjna. Sąd przychylił się do wniosku proboszcza i całkowicie umorzył postępowanie ze względu na niską szkodliwość czynu. Duchowny nie zostanie także wpisany do rejestru karanych.

– Na listach były same inicjały – komentuje wyrok Marcin Świerk z Sądu Okręgowego w Rzeszowie.

Na udostępnionych nam przez Gazetę Wyborczą listach wyraźnie widać pełne dane osobowe z informacjami, kto i ile wpłacał co miesiąc, a kto w ogóle nie płacił. Jak to możliwe, że sędziowie nie wzięli pod uwagę faktu, że wywieszone przed kościołem listy naruszyły dobre imię mieszkańców?

– Jest to nadużycie przepisu. Błędnie zastosowano w tym przypadku prawo. To jest ewidentne przestępstwo. Tworzono przecież i wywieszono zbiór danych. Mam apel do prokuratora generalnego o wniesienie kasacji, to jest przecież rażące naruszenie prawa, jest wrażenie, że jest przepis, a można go bezkarnie łamać – mówi prof. Andrzej Gaberle z Katedry Prawa i Administracji Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie.

Ksiądz proboszcz uważa, że nagonka na niego jest zemstą. Kogo i za co? Niektórych mieszkańców , którzy nie chcą obok swoich domów cmentarza. Nie pomogły protesty. Listy z nazwiskami proboszcz wywieszał prawie 4 lata.

Ksiądz Adam Boniecki, redaktor naczelny Tygodnika Powszechnego zdecydowanie potępia zachowanie proboszcza parafii w Łukawcu. Uważa, że publiczne informowanie. kto nie wpłaca na rozbudowę plebanii czy cmentarza nie jest zgodne z wartościami chrześcijańskimi.

– Publikowanie nazwiska kogoś, kto nie dał, to wywieranie na niego presji. To przypomina metody PRL-owskie. Jeżeli to metoda na wyduszenie pieniędzy, to na pewno nie jest to metoda na związanie ludzi z Kościołem, nikt nie lubi być upokorzony publicznie. To są błędy szkodliwe dla Kościoła – twierdzi Ks. Adam Boniecki, redaktor naczelny Tygodnika Powszechnego. *

* skrót materiału

Reporter: Artur Borzęcki aborzecki@polsat.com.pl(Telewizja Polsat)