Szykany i presja na sędziów, czyli brudna gra o wyrok w sprawie działaczy KOD

Kolejne szykany dotykają suwalskiego sędziego Dominika Czeszkiewicza, który w styczniu ubiegłego roku uniewinnił działaczy KOD. Celem może być zastraszenie innego sędziego orzekającego w tej sprawie. Interwencję zapowiedział rzecznik praw obywatelskich.

O szykanach wobec dwóch sędziów, którzy uniewinnili działaczy KOD w procesie o zakłócanie otwarcia wystawy poświęconej gen. Andersowi, „Wyborcza” informowała już w styczniu. Wobec sędziego Dominika Czeszkiewicza, który wydał pierwszy wyrok uniewinniający, zainicjowano dyscyplinarkę. Pretekstem do tego stały się rzekome uchybienia w wyznaczeniu terminu przesłuchania małoletniej w innej sprawie. Kolegium Sądu Okręgowego w Suwałkach, które zainicjowało postępowanie dyscyplinarne, kieruje Jacek Sowul, nowo powołany przez Zbigniewa Ziobrę prezes sądu. Co istotne, Sowul uchylił w kwietniu ubiegłego roku wyrok w sprawie działaczy KOD i przekazał ją do ponownego rozpatrzenia. Jak ustalili reporterzy TVN 24, sędzia na kilka dni przed orzeczeniem spotkał się z wiceministrem sprawiedliwości Łukaszem Piebiakiem.

Kłopoty ma także Piotr Taraszakiewicz, który podtrzymał uniewinnienie ludzi z KOD. Jako przewodniczący wydziału karnego dostał upomnienie administracyjne za… brak prawidłowego nadzoru nad sędzią Czeszkiewiczem. Karę wymierzyła mu prezes Sądu Rejonowego w Suwałkach powołana przez Zbigniewa Ziobrę.

Dyskredytujący anonim

Szykany trwają. Do prezesa Sowula wpłynął anonimowy donos na Czeszkiewicza. Według informacji „Wyborczej” zarzuca się w nim sędziemu, że w godzinach pracy biegał, jeździł na rowerze, robił zakupy i odprowadzał dziecko do szkoły. „Pan prezes J. Sowul stwierdził, że są to konkretne zarzuty przewinień służbowych i należy przekazać tę kwestię do zbadania przez zastępcę rzecznika dyscyplinarnego” – czytamy w protokole z kolegium sądu okręgowego. Zarzuty z anonimu służą również do dyskredytowania Czeszkiewicza w przychylnych władzy lokalnych mediach.

– Kwestia wyznaczenia terminu przesłuchania kompletnie nie nadaje się na postawienie zarzutów dyscyplinarnych, dlatego zaczęto szukać innego pretekstu, by ukarać sędziego – mówi Beata Morawiec, prezes stowarzyszenia sędziów Themis, odwołana przez Zbigniewa Ziobrę ze stanowiska prezesa Sądu Okręgowego w Krakowie. – Nadawanie biegu anonimom i kierowanie ich do zas-tępcy rzecznika dyscyplinarnego nie mieści się w kanonach przyzwoitości. Paskudne metody – dodaje.

– Dostaję w kość z różnych stron. Zastawiam się, skąd nadejdzie kolejne uderzenie i za co. Powoli przyzwyczajam się do szykan. Oprócz zainicjowanego postępowania dyscyplinarnego szuka się na mnie haków i grozi wytykami. Wciąż muszę się tłumaczyć. Ale takie kroki to przede wszystkim sygnał ostrzegawczy dla pozostałych sędziów – mówi „Wyborczej” sędzia Dominik Czeszkiewicz.

Kolejny atak na Czeszkiewicza przypuścił Ryszard Filipow, wiceprzewodniczący wydziału karnego w Sądzie Okręgowym w Suwałkach – przeanalizował orzecznictwo dotyczące kar łącznych (dotyczą skazanych odpowiadających za kilka przestępstw) i wykrył, że sędzia Czeszkiewicz ma na koncie nietrafne rozstrzygnięcia. Kolegium sądu okręgowego przekazało również tę sprawę rzecznikowi dyscyplinarnemu. Co ciekawe, Filipow także orzekał w sprawie KOD i uchylił w przeważającej części drugi wyrok uniewinniający.

Morawiec: – Zarzucane sędziemu uchybienia są efektem zmiany linii orzeczniczej sądu apelacyjnego w sprawach dotyczących wyroków łącznych. Wszystko to wygląda, jakby szukano kija, by uderzyć w Czeszkiewicza.

Do trzech razy sztuka

Sprawa działaczy KOD wróciła właśnie trzeci raz do pierwszej instancji. Tym razem do sędziego Tomasza Szeligowskiego. – Współczuję sędziemu, który obecnie rozstrzyga sprawę. Jest pod wielką presją – uważa Czeszkiewicz.

– Jest oczywiste, że głównym celem szykan jest wywarcie wpływu nie na sędziego Czeszkiewicza, ale na sędziego, który teraz rozstrzyga sprawę KOD. To także komunikat dla wszystkich sędziów w Polsce, którzy orzekają nie po myśli tego czy innego ministra – mówi „Wyborczej” jeden z prawników, który zna szczegóły sprawy.
RPO interweniuje

W sprawie Czeszkiewicza po naszej publikacji będzie interweniował rzecznik praw obywatelskich. – Podejmiemy z urzędu opisaną dziś sprawę. Skierujemy wystąpienie do prezesa sądu – dowiedziała się w piątek „Wyborcza” ze źródeł w biurze RPO.

gazeta.pl

Zakopane nielegalnie pobierało opłatę miejscową – wyrok NSA

Gmina Zakopane bezprawnie pobiera opłatę za czyste powietrze – uznał w czwartek Naczelny Sąd Administracyjny, który oddalił skargę kasacyjną samorządu.

Urząd Miasta Zakopanego pobiera opłatę miejscową od turystów za każdy dzień pobytu pod Tatrami w wysokości 2 złotych. Do kasy Zakopanego rocznie wpływa z tego tytułu około 2,7 mln złotych. W lipcu 2017 roku Wojewódzki Sąd Administracyjny w Krakowie uznał jednak, że samorząd pobiera opłatę za czyste powietrze bezprawnie, gdyż powietrze nie spełnia wymaganych norm.

Sąd stwierdził, że uchwała rady miasta dotycząca pobierania opłaty miejscowej z 2008 r. jest wadliwa i zachodzą przesłanki do uznania jej nieważności.

Uchwałę do sądu zaskarżył jeden z turystów, profesor krakowskiej ASP Bogdan Achimescu. Jego zdaniem nie powinno się płacić za powietrze, które jest zanieczyszczone. Poparły go organizacje ekologiczne i Rzecznik Praw Obywatelskich.

Jak podają media, jakość powietrza w Zakopanym jest katastrofalna. Tylko w 2017 roku normy obecności cząstek PM10 zostały przekroczone w tym mieści już 49 razy.

Dzisiaj Sąd Najwyższy oddalił skargę kasacyjną samorządu. Wyrok jest prawomocny. Oznacza to, że opłata, która została wprowadzona w 2008 roku, zostanie zniesiona. Każdy turysta, który ma dowód, że zapłacił opłatę miejscową, będzie mógł się ubiegać o jej zwrot w zakopiańskim urzędzie miasta.

rp.pl

Prawnik miał przywłaszczyć ponad milion złotych. „Wykorzystywał zaufanie klientów”

Pomagał wywalczyć odszkodowania, a później przed swoimi klientami zatajał fakt otrzymania pieniędzy, które przychodziły na konto kancelarii. Tak – zdaniem prokuratorów z Legnicy (woj. dolnośląskie) – działał miejscowy adwokat. Prawnik miał przywłaszczyć sobie ponad milion złotych. Zdaniem śledczych adwokat Zbigniew Ś. w latach 2014-2016 miał przywłaszczać pieniądze klientów, których reprezentował w sprawach o odszkodowania za śmierć ich bliskich. – Pieniądze wypłacane za śmierć osób bliskich, z tytułu obrażeń ciała odniesionych w wypadkach komunikacyjnych i za szkodę w mieniu były wpłacane na konto bankowe prowadzone przez Ś. kancelarii adwokackiej – informuje Lidia Tkaczyszyn z Prokuratury Okręgowej w Legnicy.

Prokuratura: zatajał fakt przelewów, pieniądze przeznaczał dla siebie

Jak ustalili prokuratorzy mężczyzna wykorzystywał zaufanie osób, które reprezentował. Pełnomocnictwa od klientów obejmowały nie tylko zgodę na przelewanie na konto kancelarii odszkodowań, ale także na odbieranie korespondencji w prowadzonych przez adwokata sprawach i decyzji o przyznaniu odszkodowań.

– Zbigniew Ś. zatajał przed klientami fakt przyznania pieniędzy oraz wpłaty należnych środków na konto kancelarii. Następnie przeznaczał pieniądze na własne potrzeby – mówi Tkaczyszyn. Co gdy klienci nabierali podejrzeń? Jak twierdzą śledczy zaniepokojonym osobom adwokat przekazywał nieprawdziwe informacje dotyczące stanu danej sprawy, a później unikał z nimi kontaktu. W ten sposób mecenas miał przywłaszczyć ponad milion złotych.

Do winy się nie przyznaje

Mężczyzna został zatrzymany. Usłyszał 10 zarzutów. Ś. nie przyznał się do winy. Nie chciał też złożyć wyjaśnień. Prokuratorzy skierowali do sądu wniosek o tymczasowe aresztowanie mężczyzny. – Przesłankami była obawa ukrywania się przed organami ścigania oraz surowość zagrożenia karą pozbawienia wolności za zarzucane mu przestępstwa – wyjaśnia prokurator. Sąd zastosował się do wniosku śledczych. Mężczyzna najbliższe trzy miesiące ma spędzić w areszcie chyba, że wpłaci kaucję w wysokości 50 tysięcy złotych. Wówczas środek zapobiegawczy zostanie zamieniony na dozór policji, zakaz opuszczania kraju i zatrzymanie paszportu. Sprawą zajmuje się Prokuratura Okręgowa w Legnicy.

http://www.tvn24.pl

Ktoś zaciągnął kredyt na jej dane. Trzy lata walczy i…

Pani Ewa w styczniu 2015 r. dowiedziała się, że ma na koncie komornika. I 50 tys. zł kredytu do zwrotu. Wskazała winnego oszustwa. Jest wyrok. Ale pieniędzy brak.

Pani Ewa w styczniu 2015 r. dowiedziała się, że ma dług w Alior Banku. Kredyt nie był spłacany, na jej konto wszedł więc komornik. Zajął jakieś oszczędności oraz większość pensji wpływającej na konto pani Ewy.

Pechowa konsumentka natychmiast wszczęła alarm, dzięki któremu bank wstrzymał windykację i pomógł zdjąć z konta zajęcie komornicze. Pieniądze wcześniej pobrane z konta jednak nie wróciły.

„Zawiadomiłam prokuraturę o popełnieniu przestępstwa i wskazałam winowajcę, który przyznał się do działań na moją szkodę. Postępowanie prokuratorskie trwało prawie dwa lata. Prokurator przedstawił zarzuty, sprawa trafiła do sądu. 6 lutego 2017 r. odbyła się rozprawa, na której został wydany wyrok” – relacjonuje pani Ewa, która była przekonana, że w tej sytuacji nie ma już najmniejszych przeszkód, by odzyskała wyłudzone pieniądze. W sumie chodzi o kwotę ponad 7 tys. zł.

W banku pani Ewa dowiedziała się, że orzeczenie sądu musi się uprawomocnić, by bank mógł podjąć jakiekolwiek działania. Pani Ewa próbowała negocjować z bankowcami, ale niestety dostała oficjalne pismo, że nic z tego.

„Nie mam wyroku sądu, bo nie jestem stroną postępowania i nie otrzymam odpisu. Gdzie i do kogo mam napisać, by bank oddał mi moje pieniądze?” – skarży się czytelniczka.

Sprawa jeszcze w lutym wydawała mi się prosta. Jest przestępstwo, jest oskarżony, jest wyrok sądu. Dalej rzecz powinna wyglądać tak, że bank zwraca niesłusznie pobrane pieniądze i przeprasza – koniec sprawy. Okazuje się, że jest jakiś problem. „W marcu 2017 r. zadzwoniłam do Departamentu Bezpieczeństwa Banku i tam potwierdzono (niestety, tylko telefonicznie) fakt odbioru orzeczenia sądu, które wskazuje winnego” – pisze do mnie pani Ewa. Bank jednak w oficjalnym piśmie do klientki pisze, że to, co wczesną wiosną przekazał mu sąd, nie było prawomocnym orzeczeniem, a jedynie… aktem oskarżenia.

Wiem, że Alior Bank to duża firma i że jego pracownicy mają wiele spraw na głowie, ale bardzo proszę o zakończenie jest trzyletniej sagi. To, że wymiar sprawiedliwości potrzebował ponad dwa lata, by rozkminić tę w sumie prostą sprawę, jest już samo w sobie wystarczająco smutne. Uważam, że bank powinien w tej sprawie poczynić bardziej dynamiczne działania, niż tylko poinformować klientkę, że ma dostarczyć orzeczenie sądu, którego ta klientka nie otrzymała i które niekoniecznie było publikowane.

Z korespondencji, którą otrzymałem od pani Ewy, wynika, że jej prośba o udostępnienie orzeczenia została odrzucona. Bo… nie jest stroną sprawy. Sąd uważa, że wysłał orzeczenie, komu trzeba, a bank twierdzi, że takiego dokumentu nie otrzymał. I że „podjął stosowne działania”. Tyle że minęło pół roku i nie przyniosły one ani sukcesu, ani żadnej informacji dla klientki. Czy ktoś mi wytłumaczy, o co tu chodzi? A przede wszystkim: czy ktoś poprawi los klientki? Będę się tej sprawie przyglądał i poinformuję Was o jej zakończeniu.

gazeta.pl

Adwokat Szymon Matusiak ze Szczecina złamał tajemnicę adwokacką?

Zachowanie tajemnicy adwokackiej to fundament tego zawodu. Tak powie każdy adwokat do którego udamy się na rozmowę. Ale czy tak jest zawsze, czy możemy być pewni, że wszystkie informacje przekazane adwokatowi będą rzeczywiście tajemnicą?

Zacznijmy od końca, wykonaliśmy kilkadziesiąt telefonów aby zapytać adwokatów czy jeśli wyślemy adwokatowi mailem informacje i dokumenty dotyczące sprawy, którą chcemy zlecić, będą one objęte tajemnica adwokacką. Wszyscy odpowiedzieli że „oczywiście„, „to jest tajemnica adwokacka„, „niczego nie ujawnię„…. Wyjaśnijmy, pytaliśmy o zlecenie sprawy, a więc na etapie przed udzieleniem pełnomocnictwa.

Zerknijmy teraz jak to odbywa się w praktyce w Szczecinie.

Adwokat Szymon Matusiak ze Szczecina miał dwóch klientów. Dla uproszczenia nazwijmy ich „M” i „W”. Po jakimś czasie „M” i „W” popadli w konflikt i rozpoczęły się procesy pomiędzy nimi. Chodziło o zapłatę pewnych kwot, sprawa toczyła się przed Sądem Rejonowym w Wałczu (sygn. akt: I C 522/15). Podczas tego procesu adwokat Szymon Matusiak przekazał treść korespondencji (wydruki e-maili) jaką otrzymał wcześniej od klienta „M”, klientowi „W””. Klient „M” przegrał proces z klientem „W”, sąd wydając wyrok oparł się między innymi na treści ujawnionej przed adwokata Szymona Matusiaka korespondencji.

Szokujące zachowanie adwokata Szymona Matusiaka znalazło swój finał przed ORA w Szczecinie. Jeszcze bardziej szokująca decyzję podjął zastępca rzecznika dyscyplinarnego adwokat Piotr Paszkowski, który uznał że w postanowieniu z dnia 24 lipca 2017 roku (znak RD-33/17) że takowe ujawnienie korespondencji mailowej nie jest naruszeniem tajemnicy adwokackiej a „wydaniem dokumentu„!!!! Co ciekawe kiedy osoba z naszej redakcji kontaktował się z adwokatem Piotrem Paszkowskim w innej sprawie pytając czy przesłana korespondencja mailowa przed zleceniem sprawy będzie objęta tajemnicą adwokacką, ten wielokrotnie zapewniał, że jest adwokatem i wszystko co otrzyma drogą mailową jest objęte tajemnicą adwokacką. Czyżby podwójne standardy obowiązywały Pana adwokata Piotra Paszkowskiego? Dlaczego ORA w Szczecinie nie chce sobie poradzić z tak ewidentnym przypadkiem naruszenie zasad etyki adwokackiej?

Obecnie sprawa rozpatrywana jest przez Sąd Dyscyplinarny przy ORA w Szczecinie (sygn akt: SD-25/17), a klient „M” którego korespondencję ujawnił adwokat Szymon Matusiak, zdecydował się na skierowanie sprawy na drogę postępowania cywilnego – sprawa przed Sądem Okręgowym w Szczecinie (sygn. akt: IC 815/17) – pierwsza rozprawa odbędzie się 28 lutego 2018 roku.

Wielokrotnie próbowaliśmy skontaktować się z adwokatem Szymonem Matusiakiem prosząc ustosunkowanie się do stawianym mu zarzutów. Nasze prośby pozostały bez odpowiedzi.

O sprawie będziemy informować.

Fundusze wyparowały na Cypr, czyli gdzie są pieniądze 2 tys. polskich inwestorów?

Ponad 2 tys. osób powierzyło blisko pół miliarda złotych funduszom, które inwestowały w grunty rolne i leśne. Certyfikaty tych funduszy oferowały m.in. państwowe banki Alior Bank i BOŚ. Ale zamiast zysków, są ogromne straty.

– Sprzedaliśmy z mężem dom na wsi. W styczniu 2016 r. za namową doradcy w Alior Banku prawie 195 tys. zł wpłaciłam do funduszu, który miał inwestować w ziemię rolną. Zapewniano mnie, że to świetna inwestycja – opowiada pani Ewa. Po roku wycofała pieniądze. – W czerwcu 2017 r. dostałam niecałe 3 tys. zł. Od tamtej pory ani grosza więcej.

Nasza czytelniczka należy do grupy ponad 2 tys. osób, które włożyły w sumie blisko 500 mln zł w alternatywne fundusze Towarzystwa Funduszy Inwestycyjnych FinCrea. Nie były to inwestycje dla drobnych ciułaczy. Przepustką była wpłata co najmniej 40 tys. euro, czyli ok. 170 tys. zł. Wśród inwestorów są milionerzy, ale też ludzie, którzy zaryzykowali oszczędności życia. Jak w złoto Amber Gold.

Szanse na to, że odzyskają przynajmniej tyle, ile wpłacili, są dziś nikłe. Według naszych informacji zarządzający funduszami wyprowadzili z nich pieniądze.

Fundusze powstawały od 2012 r. Inwestycje Rolne kupowały ziemię; Lasy Polskie – działki leśne; Selektywny inwestował w spółki i nieruchomości; Vivante miał zarobić na wybudowaniu pod Otwockiem nowoczesnego domu spokojnej starości.

Trzy lata później fundusze pęczniały od gotówki. Certyfikaty inwestycyjne [„cegiełki” funduszu] oferowały bowiem duże banki – Alior, a od 2016 r. – Bank Ochrony Środowiska. Ważnym dystrybutorem był też spółdzielczy bank SGB.

Do inwestowania zachęcały gwarancje zysku na określonym poziomie, do czego zobowiązywała się spółka giełdowa Piotra Wiśniewskiego W Investments. Dziś pod nazwą Baltic Bridge firma kwestionuje swoje zobowiązania wobec klientów.

Pod koniec maja 2016 r. Wiśniewski w tajemnicy przed inwestorami sprzedał spółkę zarządzającą funduszami. Kupiła ją cypryjska firma Vapour Fund Management Ltd., obecnie Meridian Fund Management, za którą stoją m.in. Michał Krawczyk i Michał Matynia.

Pierwsze ostrzeżenie: brak wypłat

Do jesieni 2016 r. klienci funduszy nie mieli powodów do niepokoju. Ale wtedy Alior Bank dowiedział się, że od kilku miesięcy funduszami zarządza inna firma. Pod koniec roku doszło do dużej redukcji wykupów certyfikatów, czyli wypłat pieniędzy inwestorom. – Fundusze powinny wykupić co najmniej 5 proc. certyfikatów. Jednak redukcje zleceń inwestorów, którzy postanowili wypłacić pieniądze, sięgały blisko 100 proc. Ludzie dostawali więc grosze – mówi Krzysztof Polak, dyrektor Biura Maklerskiego Alior Banku.

Brak wypłat w pełnej wysokości był sygnałem, że fundusze straciły płynność.

Co się stało z gotówką? Jeden z tropów prowadzi do transakcji dokonanej tuż przed zmianą zarządzającego. Fundusz Selektywny za ponad 37 mln zł (blisko jedna trzecia jego aktywów) kupił udziały w zarejestrowanej na Cyprze spółce Winterfox, do której należą firmy udzielające „chwilówek”. Nowy zarządzający funduszami, firma Meridian, uważa, że transakcja służyła wyprowadzeniu pieniędzy. Największym udziałowcem Winterfox była spółka Monterregi; ta z kolei należy – jak dowodzi Meridian – pośrednio do Piotra Wiśniewskiego.

Informacje te potwierdza kancelaria Matczuk Wieczorek i Wspólnicy (MWW), którą pod koniec 2016 r. wynajął zaniepokojony Alior Bank.

– Przypuszczamy, że spółka ma zerową wartość. Cena, jaką za nią zapłacono, jest nieuzasadniona – mówi Tomasz Matczuk, radca prawny w MWW. Dodaje, że sprzedawana spółka cypryjska była powiązana z Wiśniewskim, a pieniądze z jej sprzedaży przelano na konta kolejnych spółek i osób powiązanych z byłym zarządzającym.

Wiśniewski zaprzecza, że Winterfox jest wydmuszką. Zapewnia, że nie jest właścicielem spółki Monterregi. Winę za problemy funduszy zrzuca na firmę Meridian.

Gdzie się podziały pieniądze inwestorów?

Inwestycja kontrolowanej przez Piotra Wiśniewskiego spółki zarządzającej funduszami w Winterfox nie jest jedyną, którą bada łódzka prokuratura. Doniesienia w sprawie wątpliwych transakcji złożyła w imieniu inwestorów kancelaria Matczuk Wieczorek i Wspólnicy (MWW), która działa na zlecenie największego dystrybutora funduszy – Alior Banku.

– Mamy duże wątpliwości dotyczące licznych inwestycji realizowanych w 2016 r. przez byłego i kolejnego zarządzającego w funduszach Selektywnym i Vivante, bo nosiły znamiona konfliktu interesów – mówi Tomasz Matczuk, radca prawny w MWW.

Choć fundusze firmowała FinCrea Towarzystwo Funduszy Inwestycyjnych, to nie towarzystwo decydowało o tym, na jakie przedsięwzięcia szły pieniądze inwestorów. Robiły to podmioty, którym FinCrea zlecała zarządzanie pieniędzmi klientów. Do maja 2016 r. zarządzającym był Dom Maklerski W Investments (DM WI), kontrolowany przez inwestora giełdowego Piotra Wiśniewskiego. Wiosną zarządzanie przejął Meridian Fund Management, za którym stoją m.in. Michał Krawczyk i Michał Matynia.

Gdzie jest nadzór?

Kancelaria MWW zwraca uwagę na brak wystarczającego nadzoru nad funduszami, który sprawuje kilka instytucji, m.in. depozytariusz, którym w przypadku tych funduszy jest Raiffeisen Bank. Depozytariusz prowadzi rachunki funduszy i powinien kontrolować prawidłowość wycen ich udziałów.

– Uczestnicy funduszy oczekiwali, że depozytariusz będzie stał na straży ich interesu, dbając o zbadanie czy aktywa nabywane przez fundusz rzeczywiście istnieją i czy są właściwie wyceniane. Powstają wątpliwości, czy weryfikacja nie odbyła się za późno, gdy „mleko się wylało”– mówi Matczuk.

Raiffeisen zapewnia, że o wykrytych nieprawidłowościach informuje na bieżąco Komisję Nadzoru Finansowego.

KNF o sprawie wie od stycznia 2017 r. – Prosiliśmy o weryfikację aktywów funduszy oraz sprawdzenie, czy za zmianą zarządzającego, brakiem wykupów i płynności oraz nietransparentną polityką informacyjną nie kryją się poważniejsze nieprawidłowości. Nasze obawy w dużej mierze się potwierdziły – podkreśla Tomasz Matczuk.

KNF nie udziela informacji, zasłaniając się tajemnicą zawodową, ale zdaniem poszkodowanych inwestorów robi za mało. W listach do KNF proszą o zdecydowane działania, nawiązując do głośnej afery Amber Gold, w której poszkodowanych zostało 11 tys. osób, a oszukani przez firmę domagają się zwrotu ponad 800 mln zł: „Państwo musi działać sprawnie, jeżeli nasze środki mają zostać ochronione. Proszę nie dopuścić do tego, aby była to kolejna sprawa, gdy państwo szuka winnych dopiero, gdy pieniędzy obywateli odzyskać się już nie da”.

Kancelaria MWW (reprezentuje blisko tysiąc inwestorów) od kilku miesięcy zabiegała w FinCrea TFI o odebranie Meridianowi prawa zarządzania funduszami. FinCrea TFI zrobiła to dopiero 16 października. Zapewnia, że od kilku miesięcy prowadzi kontrolę aktywów i transakcji oraz działań zarządzającego.

Meridian nie ma sobie nic do zarzucenia: – W lipcu 2016 r. TFI przeprowadziło kontrolę, która nie wykryła żadnych nieprawidłowości w zarządzaniu funduszami – zapewnia Michał Matynia z Meridiana. Druga kontrola rozpoczęła się w sierpniu 2017 r. – Nie została zakończona, jednak w jej toku TFI nie wskazywało na żadne nieprawidłowości czy też bezprawne lub nierzetelne działania firmy zarządzającej – mówi Matynia.

Liczenie strat

Wszyscy uczestnicy afery solidarnie spychają odpowiedzialność na pozostałych. A klienci? Pani Ewa, która w fundusz rolny zainwestowała prawie 195 tys. zł, nie myśli już o krociowych zyskach z inwestycji w ziemię rolną, a jedynie o tym, ile pieniędzy uda jej się odzyskać.

W kwietniu 2016 r. – zgodnie z wyceną potwierdzoną przez FinCrea TFI i depozytariusza – wartość aktywów netto czterech funduszy wynosiła 551 mln zł. W ciągu półtora roku zmalały o 142 mln zł!

Problem w tym, że fundusze są tyle warte na papierze. Trzeba sprawdzić m.in., czy wyceny nieruchomości uwzględniają ceny rynkowe konkretnych nieruchomości oraz czy przy wycenie obligacji emitowanych przez podmioty cypryjskie uwzględniono ryzyko, że mogą nigdy nie zostać spłacone.

Ile realnie inwestorzy mogą odzyskać? Nie wiadomo. W najgorszym scenariuszu będzie to niewielka część zainwestowanych pieniędzy.

gazeta.pl

Parkometr nie zarobi na parkujących na dziko – wyrok NSA

Opłatę za pozostawienie auta w płatnej strefie można pobierać tylko za postój w miejscach do tego wyznaczonych.

Tak uznał w poniedziałek siedmioosobowy skład Naczelnego Sądu Administracyjnego. Oznacza to, że za parkowanie w płatnej strefie, ale poza miejscami wyznaczonymi – czyli tam, gdzie teoretycznie auto stać nie może, np. przy barierkach, pasach, w bramach, na chodnikach czy tuż za wyznaczonym miejscem – grozi co najwyżej mandat karny.

Skoro za postój w takim miejscu kierowca nie musi płacić, nie można go ukarać wynoszącą 50 zł opłatą dodatkową za brak biletu z parkometru.

Uchwała ma charakter abstrakcyjny, czyli nie ma związku z żadną konkretną sprawą. O jej wydanie wnosił prezes NSA, wskazując na poważne rozbieżności w orzecznictwie dotyczącym tej kwestii.
Rozbieżne poglądy

Z wniosku prezesa wynika, że sądy administracyjne nie są zgodne co do tego, czy opłatę za parkowanie w płatnej strefie można pobierać tylko od tych kierowców, którzy stawiają auta w miejscach wyznaczonych, czy także od tych, którzy parkują w strefie na dziko.

Siedmioosobowy skład NSA uznał, że opłaty mogą być pobierane tylko od kierowców, którzy parkują swoje samochody w strefie w wyznaczonych do tego miejscach. Sąd dokonał szczegółowej analizy przepisów dotyczących opłat za parkowanie i ich zmian na przestrzeni ostatnich 20 lat.

W ocenie NSA posłużenie się przez ustawodawcę różnymi pojęciami: „ustalenie strefy płatnego parkowania” i „wyznaczenie miejsc płatnego postoju”, a także rozdzielenie kompetencji do tego między różne podmioty oznacza, że ustalenie strefy nie jest równoznaczne z wyznaczeniem miejsca płatnego parkowania. Zatem nie cały obszar strefy jest miejscem, gdzie pobiera się opłaty za parkowanie.

Jak zauważył przewodniczący składu, prezes Izby Gospodarczej NSA Janusz Drachal, miejsca płatnego postoju wyznacza się za pomocą znaków pionowych i poziomych (linie). Są to znaki informacyjne.
Dwa znaki czy jeden

Sąd zaznaczył, że płatne miejsca postojowe co do zasady powinny być wyznaczone jednymi i drugimi znakami. Sędziowie rozróżnili ich funkcje. Te pionowe, które informują o sposobie korzystania z drogi, NSA uznał za wystarczające do wyznaczenia płatnego miejsca postojowego. Takiej roli w ocenie NSA samodzielnie nie spełniają zaś znaki poziome, czyli linie.

sygn akt II GPS 2/17

Opinia dla „Rzeczpospolitej”

Adam Bodnar, rzecznik praw obywatelskich

Uchwała Naczelnego Sądu Administracyjnego jest zgodna ze stanowiskiem prezentowanym przez rzecznika praw obywatelskich. Rady gmin, których regulaminy stref płatnego parkowania nie są zgodne ze stanowiskiem zaprezentowanym przez NSA, powinny je teraz niezwłocznie dostosować do uchwały siedmiu sędziów. Kierowcy, którzy niesłusznie zostali obciążeni opłatami dodatkowymi za postój bez biletu z parkometru w miejscu do tego niewyznaczonym, choć w strefie płatnego parkowania, mogą je kwestionować przed sądami administracyjnymi.

rp.pl

„Ja pracuję do 15:30”. Bulwersująca prawda, dlaczego nie ostrzeżono przed nawałnicą – winny jest… piątek

Wyjaśnienia brzmią tak kuriozalnie, że początkowo nie sposób w nie uwierzyć. Prawda jest taka, że Starostwo Powiatowe w Chojnicach nie przekazało okolicznym gminom ostrzeżeń o nadciągającej burzy, bo… SMS z IMGW z ostrzeżeniem przyszedł po godzinie 15.00 w piątek. A wtedy w urzędach nie ma już nikogo.

Udało nam się porozmawiać z dyrektorem Wydziału Bezpieczeństwa i Zarządzania Kryzysowego w Starostwie Powiatowym w Chojnicach. Do jego wyjaśnień przejdziemy za chwilę, najpierw przypomnijmy, jakie były skutki nawałnic w piątkowy wieczór 11 lipca. W Borach Tucholskich wichura połamała tysiące drzew, w miejscowości Suszek zginęły dwie harcerki, we wsi Rytel i okolicach akcja usuwania zniszczeń wciąż trwa.

Oczywiście, że w takich chwilach pojawia się pytanie, czy można było zrobić coś więcej, by uniknąć niektórych tragedii. I pewnie nie ma co od razu poszukiwać winnych – w końcu sił natury nie da się w pełni okiełznać. Ale co nieco przewidzieć się da. I można próbować zapobiec. Pod jednym warunkiem – że ktoś podejmie próbę zapobieżenia.

Jak ustaliła „Gazeta Pomorska”, ostrzeżenie o drugim stopniu zagrożenia IMGW z Gdyni wysłał o godzinie 14.27. Wśród adresatów tego powiadomienia znaleźli się starosta chojnicki oraz szef powiatowego Wydziału Bezpieczeństwa i Zarządzania Kryzysowego. Starosta Stanisław Skaja zapewniał, że ostrzeżenie to zostało przekazane do wszystkich gmin w powiecie, ale odpowiedzialny za zarządzanie kryzysowe dyrektor Andrzej Nogal potwierdził, że… nie. Powiadomienie dostał, ale nic z nim nie zrobił. Po prostu je zignorował. Dlaczego? Bo był piątek, bo było po 15.00, bo w urzędach wtedy już są komputery powyłączane, bo przecież takich ostrzeżeń przychodzi wiele – wyjaśnia w rozmowie z naTemat.

Andrzej Nogal
Dyrektor Wydziału Bezpieczeństwa i Zarządzania Kryzysowego w Starostwie w Chojnicach

Czy ja mam sobie coś do zarzucenia? Odpowiem w ten sposób: otrzymałem ostrzeżenie jak wiele, wiele innych na komórkę. Odczytałem to ostrzeżenie przed 16. No bo wiadomo, jak przychodzi SMS, to nie zawsze to człowiek odbiera. Jeśli jest po 15.30 to takiego SMS-a już nie ma gdzie wysłać. Urzędy miasta i gminy już wtedy nie pracują. Ja też pracuję do 15.30. A wysyłanie tego do gmin i jednostek, które tam mamy u siebie w rozdzielniku odbywa się faksem i mailem. W tych urzędach i tak nikt by tego nie odebrał.

W tym przypadku było to ostrzeżenie o drugim, a nie trzecim – najwyższym stopniu zagrożenia. I dlatego podjąłem taką decyzję. Bo to i tak by nigdzie nie doszło.

Poza tym media też otrzymują informacje z IMGW i one o tym zagrożeniu informowały. Wysyłanie tego komunikatu do mediów nie miałoby sensu.

Teraz na stronie głównej starostwa można znaleźć apel do samorządowców z całej Polski o pomoc finansową na usuwanie skutków nawałnic. A nieco niżej można znaleźć link do informacji o działającym (ponoć) w powiecie Regionalnym Systemie Ostrzegania.

natemat.pl

W półtora roku z kaprala na pułkownika. Szef ABW awansował o 14 stopni w 18 miesięcy

Przez 18 miesięcy kierowania Agencją Bezpieczeństwa Wewnętrznego jej szef Piotr Pogonowski awansował już z kaprala na pułkownika. Kancelaria Prezydenta nie chce podać, kiedy otrzymał pierwszy stopień oficerski.

Informację o błyskawicznym awansie Pogonowskiego ujawnił TVN24.pl. Z informacji portalu wynika, że szef ABW przez półtora roku awansował aż o 14 stopni. Nawet w przewidzianym ustawą przyspieszonym trybie awansowania powinno to zająć dziewięć lat. W trybie normalnym – dwa razy dłużej.

Tajny awans Pogonowskiego

Służby długo broniły się przed udzieleniem informacji o stopniu Pogonowskiego. Kancelaria Prezydenta zapytana, kiedy Andrzej Duda mianował go na pierwszy stopień oficerski, odpisała, że taka wiadomość „podlega przepisom o ochronie informacji niejawnych” i nie może zostać udostępniona. O tym, jaki stopień ma Pogonowski, nie można też przeczytać na stronie ABW, gdzie jest on tytułowany jako „prof. dr hab.”.

Pogonowski jest prawnikiem po Katolickim Uniwersytecie Lubelskim, był pracownikiem naukowym na tej uczelni. W latach 2008-09 razem z Mariuszem Kamińskim budował Centralne Biuro Antykorupcyjne, a wcześniej z Antonim Macierewiczem Służbę Wywiadu Wojskowego.

W latach 90. działał w kierowanej przez Kamińskiego Lidze Republikańskiej. W 2011 r. bez powodzenia kandydował do Sejmu z listy PiS. W wywiadzie dla „Gazety Polskiej” przedstawiał się wtedy jako wyznawca „idei IV RP”, a Kamińskiego nazywał swoim „dobrym duchem”. – Tym, co przyspieszyło moją decyzję o wejściu do polityki, był Smoleńsk i to, co nastąpiło później. Jak każdy normalny Polak przeżyłem tę tragedię głęboko, ale większy szok i zdumienie wywołało to, co działo się potem – mówił.

Szefem ABW został jesienią 2015 r. Od razu nakazał wszcząć postępowanie sprawdzające wobec stojącego na czele CBA Pawła Wojtunika, którego formalnie nie można było odwołać, bo miał jeszcze dwa lata do końca kadencji. Dzięki temu PiS pozbył się Wojtunika i służby specjalne zostały opanowane przez ludzi związanych z partią.

Kilkanaście dni na kurs oficerski

Szybkie awanse to specjalność PiS. Po pierwszych rządach tej partii (2005-07) opisywaliśmy, jak przyjmowani do służb sympatycy tej partii zaliczali kilkunastodniowe kursy na pierwszy stopień oficerski. Normalnie taki kurs trwa osiem miesięcy. Rekordzistą był Witold Marczuk, b. komendant straży miejskiej w Warszawie, potem szef ABW i Służby Kontrwywiadu Wojskowego. W niecałe dwa lata awansował z podporucznika na generała.

Szef ABW nie zawsze musi legitymować się stopniem oficerskim i być funkcjonariuszem. Cywilami byli Krzysztof Kozłowski, Andrzej Milczanowski, Piotr Naimski, Zbigniew Siemiątkowski, Janusz Pałubicki czy Andrzej Barcikowski.

gazeta.pl

Adwokat Szymon Matusiak ze Szczecina musi przeprosić za kłamstwa

W marcu zapadł przed Sądem Apelacyjnym we Wrocławiu wyrok na mocy którego szczeciński adwokat Szymon Matusiak został zmuszony do przeproszenia za swoje kłamstwa wypowiadane pod adresem jednej ze spółek. Sąd nie miał najmniejszych wątpliwości co do kłamstw adwokata i to wyrażanych publicznie na łamach Kuriera Szczecińskiego. Dlatego też adwokat został zobowiązany do przeprosin na łamach tego samego tytułu prasowego.

Przeprosiny Matusiak

Przeprosiny Matusiak

Przypomnijmy, iż wcześniej adwokat Szymon Matusiak został ukarany przez dziekana ORA w Szczecinie za obraźliwe odnoszenie się do klientów. O złych nawykach adwokata pisaliśmy także wcześniej na naszych łamach https://www.bezprawie.pl/?p=546