Głęboki dekolt i przekręt wart miliony: nabrała ich Iwona K.

Posiadłość za ponad dwa miliony, fontanny, limuzyny… – Tam pieniądze się wysypywały – opowiadają sąsiedzi agentki finansowej, która okradła klientów na co najmniej 10 milionów. Mąż jest policjantem.

Ewa pracuje w Warszawie w dużej korporacji, dobrze zarabia. Co miesiąc odkładała po kilka tysięcy złotych. Kiedy zgromadziła 40 tys. zł, zaczęła się rozglądać, gdzie mogłaby pieniądze zainwestować. Banki oferujące na lokatach po 1-2 proc. odpadały. Dlatego kobieta zainteresowała się inwestycją w polisy ubezpieczeniowe, którą jej znajomym zaproponowała agentka imieniem Iwona, kobieta z Bełżyc pod Lublinem.

– Uczciwa i solidna. Na początek gwarantuje 10 proc. zysku w skali roku – zachwalali.

Kobiety umówiły się telefonicznie i po kilku dniach w Warszawie dogadywały szczegóły inwestycji przy kawie. – Pani Iwona robiła świetne wrażenie. Bardzo otwarta, do tego energiczna i konkretna. Profesjonalistka. Od razu zaproponowała, abyśmy przeszły na ty. Oczywiście, miałam z tyłu głowy Amber Gold, ale pani Iwona tłumaczyła, że takie polisy ma też jej rodzina. Nie namawiała, nie była nachalna, rzeczowo opowiadała o ofercie, o zyskach. I najważniejsze, dawała czas do namysłu, nic na teraz. To zbudowało moje zaufanie.

Po kilku miesiącach oszczędzania Ewa poprosiła Iwonę K. o wypłatę odsetek i z dnia na dzień bez problemu otrzymała pieniądze. Dlatego wpłacała agentce kolejne sumy.

30 proc. zysku w roku

Z internetu można się do dziś dowiedzieć, że firma pani K. to „przedsiębiorstwo z rynku ubezpieczeniowego, gdzie każdy klient może uzyskać dostęp do najlepszej klasy usług w dobrych cenach”.

Magda spod Warszawy, znajoma Ewy: – Zawsze wszystko sprawdzam, przecież ciągle słyszy się o oszustach. Przeszukałam cały internet. Nie znalazłam żadnych niepokojących opinii o pani Iwonie. Wprost przeciwnie, same pozytywne. Obiecywany zysk był duży, ale nie na tyle duży, by wzbudzić podejrzenie. Nieco ponad 10 proc. Wpłaciłam pierwsze pieniądze, na próbę, kilkadziesiąt tysięcy.

Teresa z Markiem prowadzą w Lublinie zakład fryzjerski. Bez zaciskania pasa co roku potrafili odłożyć 20 tys. zł. Przed trzema laty, kiedy córka kończyła gimnazjum i zaczęła mówić o studiach w Krakowie, zaczęli odkładać pieniądze. Ktoś z rodziny opowiedział im o Iwonie. Wpłacili w kilku ratach w sumie 100 tys. zł. Agentka obiecała im 30 proc. zysku w ciągu roku, co oznaczało, że ze 100 tys. po trzech latach mieliby ponad 200 tys. zł kapitału. Nie zastanawiali się ani chwili.

Leszek pochodzi z Mielca, jest budowlańcem. Od ponad 15 lat pracuje w Norwegii, gdzie wraz z ekipą remontuje mieszkania. Od trzech lat inwestował pieniądze u Iwony K., tak jak brat stryjeczny. W sumie wpłacił agentce milion złotych.

Kolorowe tipsy i głębokie dekolty

Iwona K., seksowna 30-latka, w relacjach z klientami grała równiachę. Dużo opowiadała o trójce dzieci, mężu, domu, skarżyła się na zdeformowany biust po ostatniej ciąży, zwierzała się z najbardziej intymnych problemów. Lubiła się pokazać. Klientki zwróciły uwagę na często zmieniane fryzury, ekstrawaganckie kolory tipsów, drogą biżuterię. Klienci na obcisłe dżinsy, minispódniczki i głębokie dekolty sukienek.

Jesienią zeszłego roku policja i prokuratura zaczęły otrzymywać pierwsze zgłoszenia. Iwona nie wypłaciła na czas odsetek od lokaty, przestała odbierać telefony, nie odpisuje na maile, jej biuro w podlubelskich Bełżycach jest od dwóch tygodni zamknięte, widząc na ulicy jednego z klientów, udała, że go nie zna.

Pani K. została aresztowana w połowie listopada zeszłego roku. Początkowo sprawą zajmowali się śledczy z powiatowego Łukowa, ale rozmiar przekrętu sprawił, że śledztwo przeniesiono do wydziału przestępczości gospodarczej prokuratury w Lublinie.

– Jeszcze w połowie listopada mieliśmy do czynienia z 17 pokrzywdzonymi osobami, które straciły 2,9 mln zł. Dziś jest ich blisko sto, a kwota, którą stracili, już dawno przekroczyła 10 mln zł. Ale to nie wszystko, bo sprawa jest rozwojowa. Każdego tygodnia zgłaszają się do nas kolejni pokrzywdzeni – tłumaczy prokurator Dariusz Siej, który prowadzi śledztwo w sprawie oszustw Iwony K.

Metoda była banalnie prosta. Iwona K. rzeczywiście była agentką kilku wiodących towarzystw ubezpieczeniowych. Pozyskiwała klientów i proponowała im różnego typu autentyczne lokaty i inwestycje. Żelazną zasadą tego typu operacji jest to, że klient wpłaca pieniądze na konto ubezpieczyciela. Tymczasem w przypadku pani K. klienci przekazywali środki bezpośrednio jej, z ręki do ręki.

– Klientami byli w zdecydowanej większości ludzie prości, nierozumiejący zasady funkcjonowania instrumentów finansowych – zauważa prokurator Siej. – Co prawda mieli świadomość, że proponowany przez agentkę zysk jest bardzo wysoki i być może mało realny do osiągnięcia, jednak za każdym razem, wręczając kobiecie pieniądze, otrzymywali od niej pokwitowanie. Niemal wszyscy klienci agentki byli stosunkowo nieźle sytuowani i nie inwestowali u niej tzw. ostatnich oszczędności. Być może właśnie dlatego robili to lekką ręką.

Co się stało z milionami?

Iwona K. do wszystkiego się przyznała. Ze szczegółami opowiedziała prokuratorowi o tym, w jaki sposób oszukiwała ludzi. Chciała zgłosić się na policję już kilka miesięcy wcześniej, ale nie starczało jej odwagi.

Co się stało z dziesięcioma milionami?

Prokurator Siej: – W chwili zatrzymania agentka miała przy sobie jedynie kilkanaście tysięcy złotych. To była jej jedyna gotówka. Nie była w stanie powiedzieć, co się stało z resztą.

Prokuratura sprawdzi majątki należące do członków rodziny agentki i wyjaśni, czy kobieta przed spodziewanym zatrzymaniem nie przepisała nieruchomości, działek, parceli i samochodów na inne osoby.

Przed zatrzymaniem wraz z mężem i trojgiem dzieci mieszkała w 300-metrowej willi otoczonej dwuhektarowym sadem. Sąsiadka o małżeństwie K.: – W tym domu pieniądze wysypywały się oknami. Oni bogacili się w zastraszającym tempie. Raz w bagażniku limuzyny pani Iwonki widziałam kilkanaście plików stuzłotówek, takich po 10 tysięcy. W ogóle się nie przejmowała, że ktoś mógłby jej te pieniądze ukraść. „Jestem ubezpieczona”, mówiła tylko i się śmiała.

Ci, którzy byli wewnątrz willi, pamiętają przepych: obrazy, stylowe meble, wanny z hydromasażem.

Pani K. chwaliła się klientom, że dom kosztował ją ponad 2 mln zł, w sam ogród zainwestowała ponad 200 tys. zł. Nie liczyła wykonanych na zamówienie dwóch pseudobarokowych fontann, sztucznej sześciometrowej choinki za 50 tys. zł i garażu na cztery auta, gdzie trzymała najnowsze audi za 250 tys. i terenowego jeepa za 130 tys. zł.

Gdyby nie areszt, zapewne sfinalizowałaby zakup domu jednorodzinnego w Lublinie i mieszkania, w którym została zatrzymana.

Sierżant bogatszy od komendanta

Pisząc o sprawie Iwony K., trudno pominąć jej męża, 34-letniego sierżanta sztabowego z komisariatu policji w Bełżycach. Łukasz K. jest tam funkcjonariuszem zespołu patrolowo-interwencyjnego. W służbie od dziesięciu lat.

Mimo że zarabiał niecałe 3 tys. zł miesięcznie na rękę, jeździł do pracy wspomnianym audi, a kiedy po służbie udawał się na polowanie, brał z garażu terenówkę, którą parkował przed budynkiem komisariatu. Widok drogich aut, którymi jeździł policjant, nie wzbudził podejrzeń przełożonych. Glina został zawieszony dopiero dwa tygodnie po aresztowaniu żony.

Powód zawieszenia: nie poinformował komendanta o wszczęciu postępowania karnego przeciwko żonie. Wytłumaczył szefowi, że od pewnego czasu znajdował się w separacji. Przeczą temu informacje, które uzyskaliśmy od znajomych K.

– Mieszkali razem, bywali razem. Tak jak zawsze. Normalna, szczęśliwa rodzina, której się świetnie powodziło – opowiadają znajomi.

Kurtka z jenota

Iwona K. trzeci miesiąc siedzi w areszcie. Ostatnio śledczy odrzucili wniosek adwokatów o jego uchylenie z powodu długiej rozłąki z dziećmi, w tym z córką, która niedawno skończyła trzy lata. Agentce grozi 15 lat więzienia.

W areszcie śledczym w Lublinie była agentka wciąż się wyróżnia. Na spacerniak nakłada parkę z kołnierzem z jenota – hit tego sezonu. Pożycza ją koleżankom z celi, gdy idą na widzenie ze swoimi chłopakami.

* Imiona oszukanych zmienione.

Zatrudniają syna dyrektora, wygrywają miejskie kontrakty

Dyrektor Tadeusz Dziuba odpowiada za większość miejskich inwestycji. Jest inżynierem, tak samo jego syn. A firma, która zatrudnia Dziubę juniora, wygrywa ratuszowe przetargi. Wydział inwestycji i remontów urzędu odpowiada za praktycznie wszystkie miejskie inwestycje, poza drogowymi. Co roku wydział dyrektora Tadeusza Dziuby gospodaruje milionami złotych.

Niedawno opisywaliśmy sprawę budowy basenu przy Zespole Szkół nr 7 przy ul. Roztocze. Na początku września z pompą przecinano tam wstęgę przy zakończonej inwestycji, ale basen nadal jest zamknięty. Budowa kosztowała około 8 mln zł, odpowiadała za nią firma Edach. Na forum internetowym „Gazety” pod naszą publikacją anonimowy internauta napisał, że pracownikiem Edachu jest syn dyrektora Dziuby.

Co wie ojciec o synu?

Sprawdziliśmy i rzeczywiście okazało się, że Paweł Dziuba jest młodym inżynierem budownictwa zatrudnionym w Edachu. Gdy zapytaliśmy o to Dziubę seniora, ten stwierdził, że jego potomek raczej już tam nie pracuje. – Był na stażu. Chyba przedłużono z nim umowę, ale nie jestem pewien. Syn ze mną już nie mieszka – podkreśla.

Dyrektor Dziuba widocznie nie ma pełnych informacji. – Pan Paweł Dziuba jest inżynierem budownictwa, który u nas zdobywa niezbędny staż potrzebny do starania się o uprawnienia kierownika budowy. Został przyjęty do naszej firmy 26 września ub.r. – potwierdza Mirosław Farion, dyrektor ds. handlowych Edachu.

Jednocześnie Farion broni się, że zlecenie na budowę basenu jego przedsiębiorstwo dostało dużo wcześniej, nim przyjęto Dziubę juniora. Umowę z miastem spółka podpisała jeszcze we wrześniu 2011 r.

Odkąd syn dyrektora zdobywa doświadczenie w Edachu, firma ta wygrała przynajmniej dwa miejskie przetargi. Wiosną ratusz zlecił jej budowę zaplecza socjalno-sanitarnego przy gimnazjum nr 16 na Czechowie. W tym miesiącu Edach zdobył kontrakt na ocieplenie gimnazjum nr 7 na LSM.

– Jego pracy u nas absolutnie nie można łączyć z tym, że jego ojciec jest dyrektorem wydziału inwestycji w ratuszu. Co więcej, dbamy o to, aby nie zajmował się projektami dla gminy. Zawsze wygrywamy przetargi, oferując najniższą cenę – przekonuje Farion. Twierdzi, że Edach nie może liczyć na jakiekolwiek preferencyjne traktowanie.

– Dość powiedzieć, że dla gminy budowaliśmy również żłobek przy ul. Wolskiej. Urząd poprosił nas o roboty nieuwzględnione w projekcie, zgodziliśmy się, a do tej pory nie otrzymaliśmy za to wynagrodzenia. Nie można więc mówić o jakiejkolwiek przychylności – udowadnia Farion.

Sam Paweł Dziuba wczoraj był dla nas nieuchwytny.

Czyste ręce dyrektora

Zapytany przez nas o to prezydent Lublina Krzysztof Żuk zapowiada, że ratuszowi kontrolerzy sprawdzą prawidłowość przetargów wygranych przez Edach: – Dla pełnego wyjaśnienia sprawy polecę jednak wydziałowi audytu i kontroli, aby zbadał przetargi, co do których mogą być wątpliwości.

Żuk zastrzega też, że wierzy, iż w całej sprawie dyrektor Dziuba zachował czyste ręce: – Na blisko sto przetargów ogłoszonych w tym roku ta firma wygrała zaledwie dwa. Dyrektor nie uczestniczył w postępowaniach przetargowych, nie brał udziału w głosowaniach, w których komisje wybierały zwycięzców, więc wszystko jest transparentne.

gazeta.pl

Ksiądz profesor plagiatował innych, ale sąd mu odpuścił

Sprawa księdza profesora z KUL Stanisława T., oskarżonego o plagiat umorzona, choć jak uzasadnił sąd doszło do jawnego plagiatu. Duchowny jednak twierdził, że dopuścił się go nieświadomie
Ks. prof. Stanisław T. to wieloletni wykładowca KUL, były kierownik Katedry Historii Źródeł Kościelnego Prawa Polskiego KUL i były skarbnik Towarzystwa Naukowego KUL. Obecnie jest na bezpłatnym urlopie.

Prokuratura w grudniu ubiegłego roku zarzuciła mu, że przywłaszczył sobie autorstwo kilku cudzych prac w publikacji „Ewolucja kościelnego prawa polskiego w świetle kodyfikacji do XIX wieku”.

Profesor T. nie chciał mieć procesu, dlatego złożył w sądzie wniosek o warunkowe umorzenie postępowania, motywując to znikomą szkodliwością popełnionego przez siebie czynu. W piątek sąd przychylił się do tej prośby i wyznaczył mu roczny okres próby.

Sędzia Agnieszka Kołodziej zaznaczyła jednak, że „fakt popełnienia czynu [plagiatu- red.] przez prof. T. nie budzi wątpliwości”. Prawie połowa publikacji księdza została uznana za kopie innych. Jednak, jak wyjaśniła sędzia, oskarżony wyjaśnił dokładnie, jak doszło do plagiatu. Duchowny twierdził, że nie miał intencji ani świadomości zatajania autorstwa innych prac, miały o tym świadczyć przypisy umieszczone w publikacji pracownika KUL. O umorzeniu zadecydowała też dobra opinia o duchownym i jego niekaralność. Sędzia Kołodziej przypomniała też, że ksiądz został wcześniej ukarany naganą przez swoją uczelnię. Prof. KUL będzie musiał zapłacić 4,1 tys. zł za koszty sądowe. Wyrok nie jest prawomocny.

Przypomnijmy: rzecznik dyscyplinarny KUL uznał, że profesor „w szeregu swoich publikacji z lat 2003-2008 w sposób uwłaczający godności nauczyciela akademickiego i naruszając cudze prawa autorskie, odpisywał obszerne fragmenty wykorzystywanych publikacji naukowych, zwykle z niewielkimi modyfikacjami, ale niejednokrotnie dosłownie, włączając w to przypisy”.

Plagiat Stanisławowi T. zarzucił w 2010 r. inny naukowiec profesor Wacław Uruszczak, kierownik Katedry Historii Prawa Polskiego Uniwersytetu Jagiellońskiego. Przestudiował 14 publikacji profesora z KUL, które ukazały się w latach 2003-2008. Przypadki przepisywania fragmentów prac przez duchownego od innych profesor Uruszczak opisał w tekście pt. „Z takim sposobem uprawiania nauki nie można się zgodzić”. Tekst opublikował na stronach UJ.

gazeta.pl

Sędzia Piwnik z karą dyscyplinarną. „Zawiść środowiska”

Sąd dyscyplinarny w Lublinie wymierzył słynnej sędzi i b. minister sprawiedliwości Barbarze Piwnik upomnienie. Poszło o proces tzw. grupy modlińskiej. 1 października minie 35 lat, jak pracuję. Przez ten czas zapracowałam na szacunek wielu ludzi i zawiść w moim środowisku – powiedziała „Gazecie” sama obwiniona
Sędzia Piwnik była ministrem przez niespełna rok na początku rządów Leszka Millera z SLD. Orzekała w procesach gangu pruszkowskiego i afery FOZZ.

Giną przypadkowe osoby

W 2003 razem z inną sędzią Hanną Pawlak (obie chcą występować pod nazwiskiem) zaczęła prowadzić przed warszawskim sądem okręgowym proces tzw. grupy modlińskiej. Według śledczych członkowie grupy są odpowiedzialni m.in. za zabójstwo czterech przypadkowych mieszkańców Nowego Dworu i strzelaninę w pubie Tartak.

W trakcie procesu zginęło dwóch oskarżonych: Konrad O. (w 2004 roku) oraz Grzegorz G. (cztery lata później). Z zasady sędziowie umarzają oskarżenia wobec zmarłych, a kontynuują postępowania wobec żyjących. W tym przypadku tak się nie stało. Dopiero w lipcu 2011 roku po tajnej naradzie, w której oprócz sędzi Piwnik i Pawlak, wzięło udział jeszcze trzech ławników, sąd wydał wyroki dotyczące Konrada O. i Grzegorza G. Skończyło się na uniewinnieniach i umorzeniach. Co do pozostałych sąd postanowił wyłączyć ich do odrębnej sprawy. W takiej sytuacji przewodniczący wydziału, w którym toczy się proces, powinien zarządzić jego rozpoczęcie na nowo i przydzielić nowych sędziów. Długimi miesiącami nic takiego nie następowało. Aż warszawski sąd apelacyjny stwierdził, że doszło do rażącej przewlekłości. Sędzia Piwnik mówiła nam, że odpowiada za nią właśnie przewodniczący wydziału, a nie ona.

Co się stało na tajnej naradzie?

Zastępca rzecznika dyscyplinarnego (taki korporacyjny prokurator) wytoczył przeciwko sędziom Piwnik i Pawlak zarzuty dyscyplinarne. Uważa, że swoimi decyzjami z lipca 2011 roku doprowadziły do przewlekłości sprawy „modlińskiej”

Sędzia Piwnik wskazywała, że razem z sędzią Pawlak prowadziła proces „modlińskich” jak najlepiej i najszybciej, jak umiała. Obie też miały prawo wydać decyzję na podstawie własnej oceny. – Ta zaś zapadła po tajnej naradzie, więc skąd rzecznik miał wiedzieć, jakie stanowiska zajęli sędziowie zawodowi, a jakie ławnicy? – pytała Piwnik.

Wytykała przy tym poważne błędy, ale w śledztwie. Ujawniła, że próbowano podważyć jej autorytet, wykorzystując przeciwko niej świadków koronnych. Opowiedziała też, że z biegiem lat zaczęły pojawić się nowe dowody i nowe wersje zdarzeń, które mogły wywrócić proces do góry nogami. A przede wszystkim biły w ustalenia prokuratury i policji. Dlatego konieczne było wyłączenie sprawy niektórych oskarżonych do odrębnego postępowania, by te materiały zweryfikować. – Można wydać wyrok i mieć święty spokój, ale chyba nie o to chodzi w postępowaniu karnym – mówiła przed sądem dyscyplinarnym, a z oczu płynęły jej łzy.

Jeszcze Sąd Najwyższy

Sąd Dyscyplinarny w Lublinie uznał niedawno winę sędzi Pawlak i dał jej naganę. W piątek zakończyła się sprawa byłej minister sprawiedliwości. Dostała najniższą możliwą karę – upomnienie. Przed wejściem na salę rozpraw spodziewała się, że sąd dyscyplinarny jej nie odpuści. – 1 października minie 35 lat, jak pracuję. Przez ten czas zapracowałam na szacunek wielu ludzi i zawiść w moim środowisku – powiedziała „Gazecie”.

Sędzia Barbara Du Chateau, uzasadniając upomnienie, zaznaczyła, że wzięto pod uwagę wieloletni nienaganny staż orzeczniczy Barbary Piwnik. Dodała jednak, że jest ona winna „oczywistej i rażącej obrazy przepisów prawa procesowego”, bo razem z sędzią Pawlak nie powinny pozwolić, by proces grupy modlińskiej musiał zacząć się na nowo. Sędzia Du Chateau zaznaczyła, że nie można tu jednak mówić o złamaniu zasad etyki. Była minister zapowiedziała odwołanie do Sądu Najwyższego.

gazeta.pl

Wycięli kilkadziesiąt drzew. By zbudować supermarket? Sprawa do prokuratury

Ponad siedemdziesiąt drzew z dnia na dzień zniknęło z terenu byłego cmentarza przy ul. Walecznych w Lublinie. Właściciel drzew za wycinkę nie zapłacił. Bo miał opinię urzędnika ratusza, że drzewa trzeba wyciąć ze względu na to, że są stare i zagrażają bezpieczeństwu. Prezydent Lublina o sprawie właśnie zawiadomił prokuraturę. Pan Piotr mieszka obok działki, na której stały drzewa. – To było straszne. W duży mróz przyjechała ekipa trzydziestu pracowników, do tego ochrona, i zaczęli wycinać. Nawet te drzewa najbliżej naszych balkonów. Wszystko. Nic nie zostało, tylko pustynia. Złośliwość, chamstwo, brak słów – mówi. Wtórują mu inni. – To wielkie bezprawie, bo przecież nikt w majestacie prawa nie podejmuje z dnia na dzień decyzji, by wyciąć tyle drzew, takich starych, pięknych – mówi nam inny z mieszkańców. – Można było tak to zrobić, zaprojektować, żeby te piękne drzewa zostały, żebyśmy mieli czym oddychać – dodaje jedna z kobiet. – To jest coś, co się nikomu nie mieści w głowie. Skandal i tyle – mówią ludzie.

Decyzja w przedostatnim dniu urzędowania dyrektora

Decyzję o wycince drzew zaakceptował szef Wydziału Ochrony Środowiska Urzędu Miasta w Lublinie Marian Stani w przedostatnim dniu swojego urzędowania w ratuszu. Rzekomo wcześniej na ul. Walecznych miało dojść do wizji lokalnej, w trakcie której fachowcy mieli stwierdzić, że drzewa są bardzo stare, zniszczone i zagrażają bezpieczeństwu mieszkańców. Problem w tym, że nie ma na to żadnego dokumentu. – Takiej wizji nie przeprowadzono, a na pewno nie mamy dokumentów, które potwierdziłyby jej przeprowadzenie – mówi prezydent Lublina Krzysztof Żuk.

Dyrektor Marian Stani odchodził do innej pracy. Wiadomo, że dzień po wydaniu kontrowersyjnej decyzji o wycince drzew zaprosił współpracowników na spotkanie pożegnalne. Do lokalu powiązanego z firmą, która na terenie po wyciętych drzewach chce postawić supermarket.

Sprawa w prokuraturze

Prezydent Lublina Krzysztof Żuk zarządził audyt w wydziale ochrony środowiska. Wyniki były na tyle niepokojące, że ratusz o sprawie właśnie zawiadomił prokuraturę. – Wyniki skłoniły nas do przygotowania wystąpienia do prokuratury rejonowej o wszczęcie postępowania w sprawie – mówi Żuk. Chodzi o podejrzenie popełnienia przestępstwa niedopełnienia obowiązków przez pracowników wydziału ochrony środowiska. Urzędnicy przekazali prokuraturze wyniki swojej kontroli i całą dokumentację.

Ratusz o postępowaniu byłego dyrektora wydziału ochrony środowiska zawiadomił też rzecznika dyscypliny finansów publicznych. – Chodzi o nienaliczenie należnych miastu opłat za wycięcie drzew – tłumaczy prezydent. Nie ujawnia, o jakie kwoty chodzi. – Trzeba to dokładnie oszacować. Chodzi o czynność, której nie podjęto – dodaje Żuk.

Drzew nie ma, supermarketu nie będzie?

Drzewa zostały wycięte, a na tym terenie miał powstać supermarket. Nie powstanie, bo nie przewiduje tego plan zagospodarowania przestrzennego tego rejonu Lublina. – Dziś do konsultacji przekazany został projekt planu przestrzennego zagospodarowania. Ten plan nie przewiduje funkcji komercyjnych w tej przestrzeni, o której mówimy – mówi Żuk. Jak dodaje, plan powinien zostać uchwalony przez radnych w kwietniu.

gazeta.pl

Pijany policjant strzelał do ludzi. Chcieli mu pomóc

34-letni aspirant Andrzej B. wjechał swoim autem do rowu. Kiedy przy jego samochodzie zatrzymali się Białorusini oferując pomoc mundurowy wyjął służbową broń i zaczął do nich strzelać – dowiedziała się „Gazeta”. Wcześniej policja podawała, że funkcjonariusz jedynie jechał po pijanemu i miał w aucie służbową broń
Wszystko wydarzyło się wczoraj ok. 3.30 nad ranem w miejscowości Styrzeniec k. Białej Podlaskiej na trasie Warszawa-Terespol. Tego dnia po południu lubelska policja opublikowała lakoniczny komunikat, z którego wynikało że policjant jedynie jechał po pijanemu prywatnym autem i miał w aucie służbową broń.

Tymczasem, co innego twierdzi prokuratura, która przesłuchała czterech Białorusinów, którzy jadąc w stronę granicy zobaczyli w rowie opla vectrę na polskich numerach rejestracyjnych. Jego kierowca usiłował wyjechać.

– Z zeznań Białorusinów wynika, że zaoferowali kierowcy vectry swoją pomoc. Jako, że Polak odmówił odjechali. Po krótkim czasie jeden z Białorusinów zorientował się, że zgubił na miejscu kolizji telefon komórkowy. Kiedy zawrócił wóz i dotarł na miejsce kierowca vectry wyjął broń i oddał w jego stronę kilka strzałów – informuje „Gazetę” Beata Syk-Jankowska, rzecznik lubelskiej prokuratury.

Białorusini wezwali policję. Na miejscu okazało się, że za kierownicą vectry siedzi 34-letni Andrzej B., funkcjonariusz służb kryminalnych z komendy w Białej Podlaskiej, aspirant z dziewięcioletnim stażem w policji. Mężczyzna miał ponad dwa promile alkoholu we krwi. Wewnątrz auta zabezpieczono służbową broń policjanta, pistolet Walter P99. Nie było w niej dziewięciu naboi. Na miejscu śledczy nie znaleźli jednak łusek.

Prokuratorzy postawili policjantowi zarzuty: narażenie na bezpośrednie niebezpieczeństwo utraty życiu lub zdrowia i jazdę po pijanemu. Sam policjant podczas przesłuchania odmówił składania wyjaśnień. Funkcjonariusz już wyszedł na wolność. Musi jednak wpłacić trzy tysiące poręczenia majątkowego.

Przełożeni funkcjonariusza już rozpoczęli procedurę wydalenia go ze służby. Policjant został zawieszony w czynnościach.

Źródło: Gazeta Wyborcza Lublin

Wielka sądowa rodzina

Sąd Rejonowy w Lublinie przyjął nowych urzędników. Część z nich to krewni pracowników wymiaru sprawiedliwości
– Trudno mi się do tego odnieść – mówi Mariusz Tchórzewski, prezes sądu i szef komisji konkursowej. – Prowadząc nabór, nie mogę przetwarzać danych osobowych. Więc nie wiem, kto z przyjętych jest czyim krewnym.

Ministerstwo Sprawiedliwości rozwija sąd elektroniczny – formalnie wydziału sądu rejonowego – który działa w Lublinie od stycznia i obsługuje całą Polskę. Zajmuje się prostymi pozwami np. o niezapłacone rachunki za telefony komórkowe. Nabór nowych pracowników rozpoczął się we wrześniu. O 30 etatów – trzy dla informatyków, pozostałe dla urzędników zajmujących się m.in. obsługą sekretariatów – walczyło 530 osób.

Powiązania rodzinne to nie przeszkoda?

Etat urzędniczy to 1,85 tys. zł brutto miesięcznie. Po roku, jeśli urzędnik zda test, sąd oferuje mu stałe zatrudnienie. Nabór niedawno się zakończył. Przeanalizowaliśmy listę 27 osób (bez informatyków), które sąd chce zatrudnić.

Ustaliliśmy, że sześcioro spośród przyjętych to krewni i członkowie rodzin lubelskich sędziów lub pracowników sądu.

I tak: Pracę w sądzie rozpocznie mąż Wiesławy Zwierz, kierowniczki finansowej sądu rejonowego. Emerytowany, 53-letni podpułkownik Wojska Polskiego. – Jest dobrze wykształcony – podkreśla kierownik Zwierz. – A po odejściu z wojska nikt mu nigdzie nie zaproponował pracy. A czy osoba w jego wieku już nie ma prawa do pracy? Oczywiście, znam prezesa sądu, szefa komisji konkursowej. Ale nie miało to znaczenia w przyjęciu męża. Zadecydowały tylko kwalifikacje; Na liście znalazł się syn Jarosława Dąbrowskiego, sędziego Sądu Okręgowego w Lublinie. – Uważam, że to stanowisko znacznie poniżej aspiracji młodego, zdolnego i dobrze wykształconego człowieka – mówi o synu sędzia. – Ale wiadomo, jaki w Lublinie jest rynek pracy. Syn skończył europeistykę. Oczywiście w żaden sposób nie ingerowałem w konkurs.

Zdaniem sędziego to, że na liście znalazły się dzieci pracowników wymiaru sprawiedliwości, nie świadczy o nepotyzmie. – Po ogłoszeniu wyników rozmawiałem z innym sędzią, że nie wszystkie dzieci się dostały – zaznacza sędzia Dąbrowski.; – Brat jest świeżo po studiach prawniczych. Zabrakło mu dwóch, trzech punktów, aby dostać się na aplikację – mówi Łukasz Obłoza, przewodniczący jednego z wydziałów w sądzie rejonowym. – Nie miałem nawet informacji, kto jest w komisji konkursowej.; – Potwierdzam, że została zatrudniona dalsza rodzina – mówi Arkadiusz Opoka, kierownik oddziału informatycznego sądu rejonowego. – Kto konkretnie, nie powiem. Właśnie ze względu na to prezes sądu zakazał mi zajmować się pomocą w organizacji konkursu.; Etaty w sądzie wywalczyli jeszcze syn Grażyny Lipianin, sędzi sądu okręgowego, i córka kierowniczki jednego z sekretariatów w sądzie okręgowym.

Na liście przyjętych znalazł się także syn Andrzeja Maleszyka, lubelskiego adwokata.

„Gazeta”: – Czy to normalne, że zakwalifikowano aż tylu członków pracowników wymiaru sprawiedliwości z Lublina?

– A czy normalne jest, że prezesem Sądu Apelacyjnego i wiceprezesem Sądu Rejonowego w Lublinie jest ojciec i syn? – stwierdził adwokat i odpowiedział sam sobie. – To normalne, bo obu uważam za świetnych fachowców i osoby na właściwym miejscu. I taka jest opinia całego środowiska. Nie jestem za nepotyzmem, ale relacje rodzinne nie mogą być przeszkodą w rozwoju zawodowym i awansie.

Nepotyzm? Nie słyszałem

Rekrutacja miała trzy etapy. Pierwszy obejmował weryfikację kandydatów pod względem formalnym (wyższe wykształcenie), drugi był sprawdzianem z obsługi komputera i pakietu biurowego, trzeci – najważniejszy – był rozmową kwalifikacyjną z autoprezentacją.

Prezes sądu rejonowego Mariusz Tchórzewski tłumaczy, że komisję (zasiadał w niej również m.in. wiceprezes Artur Żuk) interesowało szczególnie to, czy kandydat zna zasady funkcjonowania sądu. Tematy rozmowy nie zostały podane do publicznej wiadomości. Sędzia Tchórzewski uważa, że nie były tajemnicą, bo „osoby, które stawały przed komisją jako pierwsze, mogły opowiedzieć o nich innym kandydatom”.

– Pracuje pan w lubelskich sądach od lat. Czy dostrzega pan w nich zjawisko faworyzowania krewnych? – pytamy prezesa Tchórzewskiego

– Nie mam takich informacji.

– Nigdy pan się nie spotkał z tym problemem?

– Nie.

gazeta.pl

Lublin: Polsat nielegalnie prowokował lekarza łapówką

To jedna z najgłośniejszych spraw sadowych ostatnich lat. Sąd warunkowo umorzył łapówkarską sprawę urologa ze szpitala PSK 4. Wręczenie pieniędzy nagrały kamery Polsatu, ale sędzia uznała to za nielegalną prowokację.

Sprawa zaczyna się w kwietniu przed pięcioma laty. Wtedy właśnie Dariusz S., urolog ze szpitala PSK 4 dostał od kobiety, którą przyjął do szpitala, 100 złotych. Potem 700 zł lekarzowi dał Henryk W., który wcześniej leczył się u urologa prywatnie. Wręczenie tej łapówki nagrała ukryta kamera telewizji Polsat.

Odbyło się to tak, że za pierwszym razem Henryk W. dał lekarzowi 500 zł, ale kiedy okazało się, że nagranie jest niewyraźne, mężczyzna wrócił i dołożył jeszcze 200 złotych.

Dariusz S. został aresztowany, ale wyszedł na wolność po wpłaceniu kaucji. Lekarz bronił się, że pieniądze nie były łapówką tylko zapłatą za wcześniejsze prywatne porady.

W piątek sędzia Aleksandra Machel-Dzik zdecydowała o warunkowym umorzeniu procesu. Lekarz ma zapłacić 3 tys. zł na rzecz hospicjum im. Małego Księcia w Lublinie.

Ostatecznie sąd uznał, że niska kwota pierwszej łapówki (100 zł.), dobra opinia lekarza i to, że medyk wzbraniał się przed przyjęciem pieniędzy świadczy na jego korzyść. Sędzia dodała także, że kwota była na tyle niska, że można ją wręcz traktować jako wręczenie bombonierki w ramach podziękowania.

Co do drugiej, większej łapówki, sędzia uznała, że była to nielegalna prowokacja Polsatu. – Pacjent nie dawał pieniędzy dlatego, że chciał zyskać życzliwość lekarza czy wpłynąć na jego działania związane z funkcją publiczną, miała miejsce prowokacja – podkreśliła sędzia Machel-Dzik.

Sędzia zauważyła, że łapówka była wręczona za namową osób, które miały osobiste porachunki z lekarzem.

To kolejny wątek w sprawie. Prokuratura uważa, że mózgiem całej operacji był znany i wzięty lubelski adwokat Mirosław K. Celem prowokacji było „wrobienie” urologa. Lekarz podpadł mecenasowi K., bo odbił mu żonę.

Adwokat też stanął przed sądem. Jego proces trwa, odpowiada on za nakłanianie do wręczania łapówki. Mecenas wszystkiemu zaprzecza. Uparcie twierdzi, że z prowokacją nie miał nic wspólnego a policja chce go pogrążyć.

Sprawę urologa sąd rejonowy rozpatrywał już po raz drugi. W lipcu 2008 r. Dariusz S. został skazany na 9 miesięcy więzienia w zawieszeniu na dwa lata i 3 tys. zł grzywny. Wyrok ten w kwietniu ubiegłego roku uchylił lubelski sąd okręgowy i skierował sprawę do ponownego rozpoznania.

Piątkowy wyrok nie jest prawomocny.

Źródło: Gazeta Wyborcza Lublin