W półtora roku z kaprala na pułkownika. Szef ABW awansował o 14 stopni w 18 miesięcy

Przez 18 miesięcy kierowania Agencją Bezpieczeństwa Wewnętrznego jej szef Piotr Pogonowski awansował już z kaprala na pułkownika. Kancelaria Prezydenta nie chce podać, kiedy otrzymał pierwszy stopień oficerski.

Informację o błyskawicznym awansie Pogonowskiego ujawnił TVN24.pl. Z informacji portalu wynika, że szef ABW przez półtora roku awansował aż o 14 stopni. Nawet w przewidzianym ustawą przyspieszonym trybie awansowania powinno to zająć dziewięć lat. W trybie normalnym – dwa razy dłużej.

Tajny awans Pogonowskiego

Służby długo broniły się przed udzieleniem informacji o stopniu Pogonowskiego. Kancelaria Prezydenta zapytana, kiedy Andrzej Duda mianował go na pierwszy stopień oficerski, odpisała, że taka wiadomość „podlega przepisom o ochronie informacji niejawnych” i nie może zostać udostępniona. O tym, jaki stopień ma Pogonowski, nie można też przeczytać na stronie ABW, gdzie jest on tytułowany jako „prof. dr hab.”.

Pogonowski jest prawnikiem po Katolickim Uniwersytecie Lubelskim, był pracownikiem naukowym na tej uczelni. W latach 2008-09 razem z Mariuszem Kamińskim budował Centralne Biuro Antykorupcyjne, a wcześniej z Antonim Macierewiczem Służbę Wywiadu Wojskowego.

W latach 90. działał w kierowanej przez Kamińskiego Lidze Republikańskiej. W 2011 r. bez powodzenia kandydował do Sejmu z listy PiS. W wywiadzie dla „Gazety Polskiej” przedstawiał się wtedy jako wyznawca „idei IV RP”, a Kamińskiego nazywał swoim „dobrym duchem”. – Tym, co przyspieszyło moją decyzję o wejściu do polityki, był Smoleńsk i to, co nastąpiło później. Jak każdy normalny Polak przeżyłem tę tragedię głęboko, ale większy szok i zdumienie wywołało to, co działo się potem – mówił.

Szefem ABW został jesienią 2015 r. Od razu nakazał wszcząć postępowanie sprawdzające wobec stojącego na czele CBA Pawła Wojtunika, którego formalnie nie można było odwołać, bo miał jeszcze dwa lata do końca kadencji. Dzięki temu PiS pozbył się Wojtunika i służby specjalne zostały opanowane przez ludzi związanych z partią.

Kilkanaście dni na kurs oficerski

Szybkie awanse to specjalność PiS. Po pierwszych rządach tej partii (2005-07) opisywaliśmy, jak przyjmowani do służb sympatycy tej partii zaliczali kilkunastodniowe kursy na pierwszy stopień oficerski. Normalnie taki kurs trwa osiem miesięcy. Rekordzistą był Witold Marczuk, b. komendant straży miejskiej w Warszawie, potem szef ABW i Służby Kontrwywiadu Wojskowego. W niecałe dwa lata awansował z podporucznika na generała.

Szef ABW nie zawsze musi legitymować się stopniem oficerskim i być funkcjonariuszem. Cywilami byli Krzysztof Kozłowski, Andrzej Milczanowski, Piotr Naimski, Zbigniew Siemiątkowski, Janusz Pałubicki czy Andrzej Barcikowski.

gazeta.pl

Adwokat Szymon Matusiak ze Szczecina musi przeprosić za kłamstwa

W marcu zapadł przed Sądem Apelacyjnym we Wrocławiu wyrok na mocy którego szczeciński adwokat Szymon Matusiak został zmuszony do przeproszenia za swoje kłamstwa wypowiadane pod adresem jednej ze spółek. Sąd nie miał najmniejszych wątpliwości co do kłamstw adwokata i to wyrażanych publicznie na łamach Kuriera Szczecińskiego. Dlatego też adwokat został zobowiązany do przeprosin na łamach tego samego tytułu prasowego.

Przeprosiny Matusiak

Przeprosiny Matusiak

Przypomnijmy, iż wcześniej adwokat Szymon Matusiak został ukarany przez dziekana ORA w Szczecinie za obraźliwe odnoszenie się do klientów. O złych nawykach adwokata pisaliśmy także wcześniej na naszych łamach https://www.bezprawie.pl/?p=546

„Newsweek”: Prezes PiS interweniował ws. zięcia Lecha Kaczyńskiego

Jarosław Kaczyński pytał Zbigniewa Ziobrę, dlaczego mąż jego bratanicy został zatrzymany akurat w czasie kampanii parlamentarnej oraz dlaczego nie wolno mu wyjeżdżać z Polski – ustalił „Newsweek”.

W najnowszym „Newsweeku” przeczytamy o kulisach śledztwa przeciwko byłemu mężowi Marty Kaczyńskiej Marcinowi Dubienieckiemu. Były zięć nieżyjącego Lecha Kaczyńskiego jest podejrzewany o kierowanie grupą przestępczą, która wyłudziła 14 milionów z Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych. Mężczyzna spędził 14 miesięcy w areszcie, ciąży na nim też zakaz wyjeżdżania z kraju.

Dubieniecki miał powiedzieć „Newsweekowi”, że kiedy prosił o uchylenie zakazu, prokurator sugerował mu, że „dobrze by było, gdyby takie polecenie przyszło z samej góry”. Tego samego dnia prezes PiS Jarosław Kaczyński miał wysłać pismo do Zbigniewa Ziobry, w którym pytał m.in. o powody zatrzymania Dubienieckiego w czasie kampanii parlamentarnej, o powody nałożenia na niego zakazu wyjazdu za granicę i o „wytwarzanie dokumentów mogących obciążyć jego najbliższych”.

Według „Newsweeka” na pytania odpowiedział Bogdan Święczkowski. Prokuratura odmówiła pokazania pisma, ale przekonuje, że Święczkowski nie ujawnił żadnych informacji ze śledztwa. Tygodnik przyjrzał się też osobie Barbary Pankiewicz – sędzi, która trzykrotnie – co w praktyce zdarza się bardzo rzadko – orzekała ws. aresztu dla podejrzanego.

gazeta.pl

Spóźniona sprawiedliwość. Po 21 latach odzyskał niecały 1 mln zł. Wcześniej stracił firmę, majątek i żonę

Przez bezprawnie naliczony przed laty podatek Jarosław Chojnacki stracił przedsiębiorstwo, dom, cały majątek i żonę, która z powodu problemów finansowych popełniła samobójstwo. Po 21 latach walki z urzędnikami celnymi współwłaścicielowi firmy Cristhine zwrócono nadpłacony podatek akcyzowy – niecały 1 mln zł – plus część odsetek.

Teraz Jarosław Chojnacki założyciel firmy Cristhine postanowił doprowadzić do tego, by urzędnicy gdyńskiej Izby Celnej (to służby celne zajmują się podatkiem akcyzowym), którzy doprowadzili do upadku jego firmę, ponieśli odpowiedzialność karną i odszkodowawczą. Wystąpił na drogę sądową.

Przedsiębiorstwo zajmujące się konfekcjonowaniem kosmetyków prowadził w Kartuzach wraz z żoną Krystyną. To ona opowiedziała mi historię ich firmy i poprosiła o dziennikarską interwencję. Tak powstał mój, jak się okazało, spóźniony reportaż „Jedna firma, jedno życie”.

Ostatni mail od Krystyny

Maj 2014 rok. „Ostatnią rzeczą, którą napisała moja małżonka, był mail do Pani. Uważała, że niesprawiedliwość dzieje się głównie w zaciszu gabinetów urzędniczych i wygłuszonych sal sądowych, dlatego bardzo liczyła na opublikowanie Pani artykułu w »Gazecie Wyborczej«. Dzisiaj już nie żyje, umarła w poczuciu niewyobrażalnej niesprawiedliwości. Proszę Panią o kontynuowanie sprawy” – napisał do mnie Jarosław Chojnacki dzień po śmierci żony.
Konfekcjonowanie nie produkcja

Chojnaccy w kosmetyczny biznes weszli na początku lat 90. Zachodni puder w dużych bryłach, tusz do rzęs i szminkę przepakowywali do eleganckich opakowań z logo swojej firmy. Sprzedawały się.

To był pierwszy rok obowiązywania akcyzy w III RP. To podatek pośredni nałożony na niektóre wyroby konsumpcyjne.

Płacą go kupujący, bo wliczany jest w cenę. Kosmetyki to towar akcyzowy. – Biznes szedł świetnie. Do momentu, kiedy pod koniec 1993 r. naszą firmę obłożono bezprawnie podatkiem akcyzowym, chociaż my nie produkowaliśmy kosmetyków, a jedynie je konfekcjonowaliśmy – opowiada Chojnacki.

– To, że nie łamaliśmy przepisów, we wrześniu 1993 r. potwierdził Urząd Skarbowy w Kartuzach. Ale trzy miesiące później, w grudniu, urzędnicy zmienili zdanie i naliczono nam 580 mln starych złotych podatku. Od razu zablokowano konta bankowe i zabrano z nich pieniądze.

Pierwszy raz z potyczki z fiskusem Chojnackim udało się wyjść cało. Naczelny Sąd Administracyjny uchylił wtedy decyzję urzędu. Skarbówka się z nimi rozliczyła.

Ale w maju 1996 r. Ministerstwo Finansów wydało rozporządzenie, które mówiło o tym, że ci, którzy „powiększają wartość wyrobów”, muszą odprowadzać akcyzę. Chojnaccy nie wiedzieli, czy powiększają, więc poprosili ministra finansów o wykładnię prawną. Dowiedzieli się, że mają płacić wysoką akcyzę.

Co ciekawe, Chojnaccy pokazali mi decyzje skarbówki dotyczące innych firm ówcześnie konfekcjonujących kosmetyki, z których wynikało, że otrzymały inną interpretację przepisów, albo wprost umarzano im podatek.

Chojnaccy nie wytrzymywali konkurencji. Brali kredyty, by odprowadzać akcyzę. Popadli w kłopoty finansowe. I dalej walczyli przed sądami administracyjnymi, wydając pieniądze na prawników.

gazeta.pl

Sąd Najwyższy: awizo sądowe musi być precyzyjne

Awizo sądowe musi być precyzyjne. Wszelkie braki czy nieścisłości, nawet jeśli można ustalić, kto jest adresatem, dyskwalifikują doręczenie.

Tak mówi najnowsza uchwała Sądu Najwyższego, ważna, gdyż sądy wysyłają rocznie setki tysięcy przesyłek. Wiele z nich uznawanych jest za doręczone w formie awiza, nawet bez wręczenia adresatowi.

Adresat może oczywiście przyjąć przesyłkę sądową nieprecyzyjnie zaadresowaną, ale może ją też skutecznie zakwestionować – to jest istota uchwały.

Doręczenie zastępcze polega na tym, że jeżeli doręczyciel nie zastanie w domu adresata bądź jego domownika, zostawia w skrzynce awizo, a pismo czeka w placówce pocztowej siedem dni na odebranie. Jeśli nie zostanie w tym terminie odebrane przez adresata bądź jego pełnomocnika, operacja jest powtarzana jeszcze raz w całości. A w razie ponownego nieodebrania uznaje się, że doszło do zastępczego doręczenia, równie ważnego jak do rąk własnych. Od tego momentu biegną terminy procesowe, np. na złożenie apelacji.

Kwestia ta wynikła w sprawie o zapłatę 1,5 tys. zł zaległych opłat abonamentowych za korzystanie z kablówki, zerwanie umowy i zagubienie dekodera. Na podstawie faktur referendarz sądowy wydał nakaz zapłaty, który wysłano na adres pozwanej na nazwisko Anna L. zaczerpnięty z umowy sprzed kilku lat, ale awizowanie nie dało efektu, gdyż już tam nie mieszkała. Sąd wysłał nakaz pod nowy adres, ustalony w bazie PESEL, i stare nazwisko, choć już nosiła nazwisko męża (co ciekawe, już je miała, gdy podpisywała umowę, ale podała panieńskie). Tej drugiej przesyłki też nie odebrała, ale referendarz uznał doręczenie za skuteczne i nadał nakazowi klauzulę wykonalności, a komornik przystąpił do egzekucji.

Kobieta zaskarżyła czynności komornika (na podstawie art. 777 k.p.c.), wskazując, że nakaz nie jest prawomocny, gdyż nie został jej doręczony i nie mogła się odwołać. Rozpatrując skargę, Sąd Rejonowy w Grudziądzu powziął wątpliwość, którą zawarł w pytaniu prawnym do Sądu Najwyższego: Czy warunkiem uznania za skuteczne doręczenia zastępczego jest wysłanie przesyłki sądowej na aktualne nazwisko adresata?

Sąd Najwyższy do tej pory nie wypowiadał się w tej kwestii, a możliwe są dwa podejścia: rygorystyczne i liberalne. Rygoryzm, np. nazwisko panieńskie, może być okazją do nieodbierania przesyłek sądowych, z drugiej strony rygory awizowania stanowić mają gwarancję dla adresata, że zostanie prawidłowo zawiadomiony, choć pomyłek nie da się zupełnie uniknąć. Są zresztą jeszcze osoby, które sądzą, że nie może zapaść żadne orzeczenie sadowe bez obecności podsądnego, i nieraz się mocno rozczarowują.

Te wady awizowania były powodem wprowadzenia przed kilku laty podwójnego awizowania jako dodatkowej gwarancji dla adresata.

I to przeważyło, że Sąd Najwyższy przychylił się do rygorystycznego stanowiska.Uznał również, że jest to procedura wyjątkowa.

– Nie wystarczy zatem, że adresat może być mimo braków pewnych elementów zawiadomienia ustalony – powiedział w uzasadnieniu uchwały sędzia SN Jacek Gudowski..

I to potwierdza uchwała: Doręczenie w sposób przewidziany w art. 139 § 1 k.p.c. może być uznane za dokonane wtedy, gdy przesyłka sądowa została wysłana pod aktualny adres z imeniem i nazwiskiem odbiorcy.

Sygn. akt III CZP 105/16

rp.pl

Głęboki dekolt i przekręt wart miliony: nabrała ich Iwona K.

Posiadłość za ponad dwa miliony, fontanny, limuzyny… – Tam pieniądze się wysypywały – opowiadają sąsiedzi agentki finansowej, która okradła klientów na co najmniej 10 milionów. Mąż jest policjantem.

Ewa pracuje w Warszawie w dużej korporacji, dobrze zarabia. Co miesiąc odkładała po kilka tysięcy złotych. Kiedy zgromadziła 40 tys. zł, zaczęła się rozglądać, gdzie mogłaby pieniądze zainwestować. Banki oferujące na lokatach po 1-2 proc. odpadały. Dlatego kobieta zainteresowała się inwestycją w polisy ubezpieczeniowe, którą jej znajomym zaproponowała agentka imieniem Iwona, kobieta z Bełżyc pod Lublinem.

– Uczciwa i solidna. Na początek gwarantuje 10 proc. zysku w skali roku – zachwalali.

Kobiety umówiły się telefonicznie i po kilku dniach w Warszawie dogadywały szczegóły inwestycji przy kawie. – Pani Iwona robiła świetne wrażenie. Bardzo otwarta, do tego energiczna i konkretna. Profesjonalistka. Od razu zaproponowała, abyśmy przeszły na ty. Oczywiście, miałam z tyłu głowy Amber Gold, ale pani Iwona tłumaczyła, że takie polisy ma też jej rodzina. Nie namawiała, nie była nachalna, rzeczowo opowiadała o ofercie, o zyskach. I najważniejsze, dawała czas do namysłu, nic na teraz. To zbudowało moje zaufanie.

Po kilku miesiącach oszczędzania Ewa poprosiła Iwonę K. o wypłatę odsetek i z dnia na dzień bez problemu otrzymała pieniądze. Dlatego wpłacała agentce kolejne sumy.

30 proc. zysku w roku

Z internetu można się do dziś dowiedzieć, że firma pani K. to „przedsiębiorstwo z rynku ubezpieczeniowego, gdzie każdy klient może uzyskać dostęp do najlepszej klasy usług w dobrych cenach”.

Magda spod Warszawy, znajoma Ewy: – Zawsze wszystko sprawdzam, przecież ciągle słyszy się o oszustach. Przeszukałam cały internet. Nie znalazłam żadnych niepokojących opinii o pani Iwonie. Wprost przeciwnie, same pozytywne. Obiecywany zysk był duży, ale nie na tyle duży, by wzbudzić podejrzenie. Nieco ponad 10 proc. Wpłaciłam pierwsze pieniądze, na próbę, kilkadziesiąt tysięcy.

Teresa z Markiem prowadzą w Lublinie zakład fryzjerski. Bez zaciskania pasa co roku potrafili odłożyć 20 tys. zł. Przed trzema laty, kiedy córka kończyła gimnazjum i zaczęła mówić o studiach w Krakowie, zaczęli odkładać pieniądze. Ktoś z rodziny opowiedział im o Iwonie. Wpłacili w kilku ratach w sumie 100 tys. zł. Agentka obiecała im 30 proc. zysku w ciągu roku, co oznaczało, że ze 100 tys. po trzech latach mieliby ponad 200 tys. zł kapitału. Nie zastanawiali się ani chwili.

Leszek pochodzi z Mielca, jest budowlańcem. Od ponad 15 lat pracuje w Norwegii, gdzie wraz z ekipą remontuje mieszkania. Od trzech lat inwestował pieniądze u Iwony K., tak jak brat stryjeczny. W sumie wpłacił agentce milion złotych.

Kolorowe tipsy i głębokie dekolty

Iwona K., seksowna 30-latka, w relacjach z klientami grała równiachę. Dużo opowiadała o trójce dzieci, mężu, domu, skarżyła się na zdeformowany biust po ostatniej ciąży, zwierzała się z najbardziej intymnych problemów. Lubiła się pokazać. Klientki zwróciły uwagę na często zmieniane fryzury, ekstrawaganckie kolory tipsów, drogą biżuterię. Klienci na obcisłe dżinsy, minispódniczki i głębokie dekolty sukienek.

Jesienią zeszłego roku policja i prokuratura zaczęły otrzymywać pierwsze zgłoszenia. Iwona nie wypłaciła na czas odsetek od lokaty, przestała odbierać telefony, nie odpisuje na maile, jej biuro w podlubelskich Bełżycach jest od dwóch tygodni zamknięte, widząc na ulicy jednego z klientów, udała, że go nie zna.

Pani K. została aresztowana w połowie listopada zeszłego roku. Początkowo sprawą zajmowali się śledczy z powiatowego Łukowa, ale rozmiar przekrętu sprawił, że śledztwo przeniesiono do wydziału przestępczości gospodarczej prokuratury w Lublinie.

– Jeszcze w połowie listopada mieliśmy do czynienia z 17 pokrzywdzonymi osobami, które straciły 2,9 mln zł. Dziś jest ich blisko sto, a kwota, którą stracili, już dawno przekroczyła 10 mln zł. Ale to nie wszystko, bo sprawa jest rozwojowa. Każdego tygodnia zgłaszają się do nas kolejni pokrzywdzeni – tłumaczy prokurator Dariusz Siej, który prowadzi śledztwo w sprawie oszustw Iwony K.

Metoda była banalnie prosta. Iwona K. rzeczywiście była agentką kilku wiodących towarzystw ubezpieczeniowych. Pozyskiwała klientów i proponowała im różnego typu autentyczne lokaty i inwestycje. Żelazną zasadą tego typu operacji jest to, że klient wpłaca pieniądze na konto ubezpieczyciela. Tymczasem w przypadku pani K. klienci przekazywali środki bezpośrednio jej, z ręki do ręki.

– Klientami byli w zdecydowanej większości ludzie prości, nierozumiejący zasady funkcjonowania instrumentów finansowych – zauważa prokurator Siej. – Co prawda mieli świadomość, że proponowany przez agentkę zysk jest bardzo wysoki i być może mało realny do osiągnięcia, jednak za każdym razem, wręczając kobiecie pieniądze, otrzymywali od niej pokwitowanie. Niemal wszyscy klienci agentki byli stosunkowo nieźle sytuowani i nie inwestowali u niej tzw. ostatnich oszczędności. Być może właśnie dlatego robili to lekką ręką.

Co się stało z milionami?

Iwona K. do wszystkiego się przyznała. Ze szczegółami opowiedziała prokuratorowi o tym, w jaki sposób oszukiwała ludzi. Chciała zgłosić się na policję już kilka miesięcy wcześniej, ale nie starczało jej odwagi.

Co się stało z dziesięcioma milionami?

Prokurator Siej: – W chwili zatrzymania agentka miała przy sobie jedynie kilkanaście tysięcy złotych. To była jej jedyna gotówka. Nie była w stanie powiedzieć, co się stało z resztą.

Prokuratura sprawdzi majątki należące do członków rodziny agentki i wyjaśni, czy kobieta przed spodziewanym zatrzymaniem nie przepisała nieruchomości, działek, parceli i samochodów na inne osoby.

Przed zatrzymaniem wraz z mężem i trojgiem dzieci mieszkała w 300-metrowej willi otoczonej dwuhektarowym sadem. Sąsiadka o małżeństwie K.: – W tym domu pieniądze wysypywały się oknami. Oni bogacili się w zastraszającym tempie. Raz w bagażniku limuzyny pani Iwonki widziałam kilkanaście plików stuzłotówek, takich po 10 tysięcy. W ogóle się nie przejmowała, że ktoś mógłby jej te pieniądze ukraść. „Jestem ubezpieczona”, mówiła tylko i się śmiała.

Ci, którzy byli wewnątrz willi, pamiętają przepych: obrazy, stylowe meble, wanny z hydromasażem.

Pani K. chwaliła się klientom, że dom kosztował ją ponad 2 mln zł, w sam ogród zainwestowała ponad 200 tys. zł. Nie liczyła wykonanych na zamówienie dwóch pseudobarokowych fontann, sztucznej sześciometrowej choinki za 50 tys. zł i garażu na cztery auta, gdzie trzymała najnowsze audi za 250 tys. i terenowego jeepa za 130 tys. zł.

Gdyby nie areszt, zapewne sfinalizowałaby zakup domu jednorodzinnego w Lublinie i mieszkania, w którym została zatrzymana.

Sierżant bogatszy od komendanta

Pisząc o sprawie Iwony K., trudno pominąć jej męża, 34-letniego sierżanta sztabowego z komisariatu policji w Bełżycach. Łukasz K. jest tam funkcjonariuszem zespołu patrolowo-interwencyjnego. W służbie od dziesięciu lat.

Mimo że zarabiał niecałe 3 tys. zł miesięcznie na rękę, jeździł do pracy wspomnianym audi, a kiedy po służbie udawał się na polowanie, brał z garażu terenówkę, którą parkował przed budynkiem komisariatu. Widok drogich aut, którymi jeździł policjant, nie wzbudził podejrzeń przełożonych. Glina został zawieszony dopiero dwa tygodnie po aresztowaniu żony.

Powód zawieszenia: nie poinformował komendanta o wszczęciu postępowania karnego przeciwko żonie. Wytłumaczył szefowi, że od pewnego czasu znajdował się w separacji. Przeczą temu informacje, które uzyskaliśmy od znajomych K.

– Mieszkali razem, bywali razem. Tak jak zawsze. Normalna, szczęśliwa rodzina, której się świetnie powodziło – opowiadają znajomi.

Kurtka z jenota

Iwona K. trzeci miesiąc siedzi w areszcie. Ostatnio śledczy odrzucili wniosek adwokatów o jego uchylenie z powodu długiej rozłąki z dziećmi, w tym z córką, która niedawno skończyła trzy lata. Agentce grozi 15 lat więzienia.

W areszcie śledczym w Lublinie była agentka wciąż się wyróżnia. Na spacerniak nakłada parkę z kołnierzem z jenota – hit tego sezonu. Pożycza ją koleżankom z celi, gdy idą na widzenie ze swoimi chłopakami.

* Imiona oszukanych zmienione.

Kraksa sędziego TK Lecha Morawskiego. Usłyszy zarzuty za spowodowanie wypadku?

Śledczy z Prokuratury Okręgowej w Gdańsku byli gotowi do wysyłania wniosku o uchylenie immunitetu sędziemu Trybunału Konstytucyjnego z nadania PiS Lechowi Morawskiemu, by móc postawić mu zarzuty za spowodowanie wypadku drogowego. Tymczasem decyzję zablokowano w Prokuraturze Krajowej – podważono ekspertyzę doświadczonego biegłego z gdańskiej policji.

Już niemal 1,5 roku trwa prokuratorskie śledztwo w sprawie ustalenia winy w wypadku, w którym udział brali Lech Morawski, zaprzysiężony przez PiS sędzia TK, i Andrzej Peruga, handlowiec ze Zduńskiej Woli.

Prokuratura Okręgowa w Gdańsku, która prowadzi z pozoru prostą sprawę, zgromadziła szereg szczegółowych ekspertyz i opinii biegłych, z których każda wskazuje, że winny jest sędzia. Ten od początku jednak nie przyznaje się do sprawstwa, podawał różne wersje zdarzenia na przesłuchaniach i zablokował wypłatę odszkodowań dla Perugi, który w wypadku został ciężko ranny. Sam Morawski wyszedł z kraksy bez szwanku.

„Przeciąganie sprawy”

Przed kilkoma tygodniami gdańscy śledczy szykowali się do wysłania wniosku o uchylenie immunitetu sędziemu, aby postawić zarzuty, ale ich decyzja została podważona w Prokuraturze Krajowej, gdzie także trafiły akta sprawy – jak powiedziano – „do analizy”.

Początkowo sprawa była prowadzona z Prokuraturze Rejonowej w Starogardzie Gdańskim, skąd trafiła do gdańskiej okręgówki – jak oficjalnie podano – „z uwagi na stanowisko sędziego”.

Prokuratura Okręgowa w Gdańsku prowadzenie sprawy chciała przekazać na jeszcze wyższy szczebel – do Prokuratury Krajowej. Tam jednak odmówiono, ale podano, że sprawa będzie monitorowana.

Teraz w Prokuraturze Krajowej zakwestionowano treść długo oczekiwanej opinii, przygotowanej przez doświadczonego biegłego z laboratorium kryminalistycznego KWP w Gdańsku, z zakresu techniki i taktyki jazdy. To jedna z kluczowych ekspertyz w tej sprawie.

W departamencie postępowania przygotowawczego PK wskazano jednak, że pozyskana opinia jest „niepełna i niejasna”. Przypomnijmy, że w tym dokumencie biegły jednoznacznie stwierdził, że zabezpieczone ślady wskazują na winę sędziego Morawskiego.

– Wygląda na to, że śledztwo w mojej sprawie celowo zostało przeciągnięte do momentu, aż zmieni się skład sędziowski Trybunału Konstytucyjnego. Od początku próbuje się ze mnie zrobić sprawcę, którym nie jestem, a chodzi o prosty wypadek, do jakich codziennie dochodzi na polskich drogach – mówi Peruga.

O uchyleniu immunitetu sędziowskiego decydują sędziowie Trybunału Konstytucyjnego drogą głosowania.

Dwie wersje

Przypomnijmy, że do wypadku doszło 18 czerwca 2015 r. na autostradzie A1. Andrzej Peruga jechał z Tczewa do Zduńskiej woli nowym (kupionym zaledwie trzy tygodnie wcześniej) peugeotem boxerem. Jak zeznawał, miał włączony tempomat. Jechał z prędkością ok. 100 km/h prawym pasem pustej autostrady. Ok. godz. 15, kiedy był na wysokości gminy Klonówka, w tył jego auta uderzył prowadzony przez Morawskiego mercedes. Dostawczak przewrócił się na bok i sunął całą szerokością jezdni, odbijając się od bariery energochłonnej. Peruga doznał wielokrotnych złamań obojczyka, obrażeń kręgosłupa, głowy, miał pozrywane ścięgna barku. Rehabilitacja pochłonęła już ponad 20 tys. zł, a przed nim jeszcze kolejna operacja barku.

Niedługo po wypadku ubezpieczyciel sędziego wstrzymał procedury odszkodowawcze, dlatego Peruga nie może otrzymać części rekompensaty za poniesione straty. Szacuje je (razem z kosztami leczenia) na ponad 60 tys. zł.

Tymczasem prof. Morawski dwukrotnie zeznał przed prokuratorem, że jadąc lewym pasem, wyprzedzał kolumnę kilku samochodów (od pięciu do ośmiu). Na pierwszym przesłuchaniu podał wersję, że peugeot Perugi wyjechał ze środka kolumny, zajeżdżając mu drogę. Na drugim natomiast, że przed manewrem wyprzedzania w oddali na prawym pasie zauważył „białe auto”. Podjął manewr wyprzedzania i gdy włączył kierunkowskaz, by powrócić na pas prawy, doszło do zderzenia.

– Mój samochód po uderzeniu sunął bokiem po jezdni. Gdyby jechała kolumna aut, wówczas mielibyśmy do czynienia z karambolem, a nie z wypadkiem, w którym nie ma żadnych świadków – mówi Peruga.

Biegły wskazał, kto zawinił

Wersję Perugi potwierdził nie tylko pierwsze notatki policyjne z miejsca wypadku, ale też wspomniany biegły z laboratorium kryminalistycznego w Gdańsku. W szczegółowym, wielostronicowym dokumencie zawarł wnioski, które oparte były m.in. o szczegółowe badania stopnia uszkodzeń poszczególnych części obu pojazdów, zabezpieczone ślady hamowania na jezdni i rozmieszczenie aut po wypadku. Ekspertyza wyklucza możliwość, że do zderzenia doszło na lewym pasie po zajechaniu drogi:

„W aktach sprawy nie ma żadnych informacji wskazujących, że w miejscu zdarzenia wystąpił czynnik techniczny, np. pojawienie się przeszkody lub uszkodzenia w nawierzchni, który zmusiłby kierującego mercedesem do zmiany toru ruchu. W takim przypadku można wnioskować, że przyczyny zjazdu mercedesa na prawy pas ruchu związane są z osobą kierującego mercedesem” – czytamy w ekspertyzie. I główny wniosek: „Informacje zawarte w aktach sprawy nie dają podstaw do wnioskowania o nieprawidłowym zachowaniu kierującego peugeotem, stanowiącym przyczynienie do zaistnienia przedmiotowego wypadku”.

„Niejasna i niepełna”

– Lektura opinii złożonej przez biegłego daje podstawę do stwierdzenia, że jest ona niepełna i niejasna, a sformułowane w niej wnioski nie zostały poprzedzone ustosunkowaniem się do wszystkich wskazanych przez uczestników zdarzenia wersji, w jakich doszło do zderzenia się pojazdów – stwierdzono w piśmie z Prokuratury Krajowej, w którym zasugerowano powołanie nowego biegłego.

„Z wydanej opinii nie wynika bowiem, aby przedmiotem badania biegłego było zaistnienie wypadku w okolicznościach wynikających z zeznań kierującego samochodem marki Mercedes, jak również brak jest przytoczenia powodów, dla których taki przebieg zdarzenia został pominięty w sformułowanych wnioskach dotyczących przyczyn i okoliczności wypadku. W szczególności, jak wynika z opinii, przedmiotem badań biegłego oraz prowadzonych symulacji nie było sprawdzenie, jako ewentualnej przyczyny wypadku, wjechania przed Mercedesa z prawego pasa ruchu innego pojazdu. Biegły nie uzasadnił również, dlaczego w opinii zawarł wniosek, że bezpośrednio przed zderzeniem kierujący tym pojazdem wykonał manewr zjeżdżania z lewego na prawy pas ruchu, skoro nie ujawniono na jezdni śladów kół pochodzących od tego pojazdu” – uzasadniano w piśmie.

Po tych informacjach w gdańskiej prokuraturze podjęto decyzję o powołaniu biegłego z Instytutu Ekspertyz Sądowych im. prof. dra Jana Sehna w Krakowie.

– Jestem zaskoczony treścią uzasadnienia, bo wersja pana Morawskiego została uwzględniona w opinii na kilku stronach i w zestawieniu z zabezpieczonymi śladami została wykluczona jako możliwa do uzasadnienia. I jak to możliwe, aby samochód zostawiał ślady na jezdni po zmianie pasa ruchu? – pyta Peruga.

Prof. Morawski dopuszczony do orzekania

Codziennie na polskich drogach dochodzi do wielu podobnych wypadków. Do omawianego śledczy podeszli jednak szczególnie skrupulatnie, co przeciągnęło śledztwo w czasie. W czerwcu i lipcu tego roku powołano biegłych, którzy sporządzili odczyty z GPS-ów obu pojazdów i przekazali informację dotyczące billingów z telefonów uczestników wypadku z okresu kilkudziesięciu minut poprzedzających zdarzenie. Po uzyskaniu tych opinii zapytano biegłego, który sporządził ekspertyzę w laboratorium KWP, czy ma coś do dodania. Specjalista potwierdził swoje wcześniejsze ustalenia.

Prof. Lech Morawski jest kierownikiem Katedry Teorii Państwa i Prawa Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu. Rok temu został zaprzysiężony na sędziego TK przez prezydenta Andrzeja Dudę, ale nie został dopuszczony do orzekania przez ówczesnego prezesa Andrzeja Rzeplińskiego, gdyż miejsca sędziowskie zajmowali sędziowie wybrani za poprzedniej kadencji Sejmu. Prof. Morawski pobiera pensję sędziowską i chroni go immunitet.

19 grudnia skończyła się kadencja Rzeplińskiego, a 21 grudnia prezydent Duda na prezesa TK powołał sędzinę Julię Przyłębską, zaprzysiężoną przez PiS.

Prof. Morawski został dopuszczony do orzekania 20 grudnia, w dniu, gdy sędzina Przyłębska była jeszcze pełniącą obowiązki prezesa TK.

gazeta.pl

Jeśli ekspertyza, to tylko zgodna z linią władzy

W sporze między przedsiębiorcą a resortem finansów głos zabiera jednostka badawcza. Ale nie po myśli ministerstwa. Urzędnicy chcą ją ukarać.

Spółka Hot Quiz Mazowieckie zleca warszawskiemu Instytutowi Elektrotechniki przeprowadzenie badania urządzenia komputerowego o nazwie Quizomat. Chodzi o ustalenie, czy stanowi ono automat do gier w rozumieniu ustawy o grach hazardowych. Zdaniem przedsiębiorcy – nie. W ocenie resortu finansów – tak, co rodzi po stronie firmy wiele obowiązków.

Instytut Elektrotechniki został wybrany nie przez przypadek. Jest jedną z zaledwie sześciu (i jedyną w Warszawie) jednostek w Polsce upoważnionych do badań technicznych automatów i urządzeń do gier. 5 sierpnia 2016 r. wydał ekspertyzę. Wynik: Quizomat nie jest automatem do gier w rozumieniu ustawy.

Mimo to 5 grudnia minister rozwoju i finansów wydaje decyzję, w której uznaje, że urządzenie podlega rygorom ustawy hazardowej. Ale na tym nie koniec.

Czytaj więcej: Gazeta Prawna

Zabił żydowską rodzinę, został odznaczony przez Kaczyńskiego

W 2005 r. IPN opisał jego zbrodnię, dwa lata później został pośmiertnie odznaczony przez Lecha Kaczyńskiego.

W wyniku akcji przeprowadzonej przez polskie podziemie w Sokołach zginęło w sumie 7 osób narodowości żydowskiej. Wśród nich była 4-letnia dziewczynka i 13-letni chłopiec. W akcji uczestniczyły dwa oddziały: jeden pod dowództwem Kazimierza Kamieńskiego, drugi – dowodzony przez Karola Gasztofta „Zemstę”, będącego w lutym 1945 r. dowódcą rejonowego patrolu partyzanckieg0.

(…) Według Michała Majka w sobotę 17 lutego 1945 r. w mieszkaniu przy ul. Mazowieckiej 32 w Sokołach przebywało ok. 20 Żydów w różnym wieku. Dom należał do Mordechaja Suraskiego. Początkowo zajmował go sowiecki pułkownik Dobrożyn, który dziesięć dni wcześniej zrezygnował z niego na rzecz trzech żydowskich rodzin – w sumie zamieszkało w nim dwanaście osób. Wspomniane wyżej 20 osób spotkało się, aby świętować otrzymanie mieszkania, a także by uczcić powrót Dawida Kaszczewskiego (kilka dni wcześniej wrócił do Sokół z obozu) oraz zaręczyny Benjamina Rachlewa z Sokół i Basi Wajnsztajn ze Święcienin. Ta ostatnia także wróciła z obozu koncentracyjnego. Zebrani grali w karty, rozmawiali, kobiety przygotowywały w kuchni kolację. Jak twierdzi Majek, nagle wszedł do kuchni wąsaty mężczyzna w wojskowym mundurze, z bronią w ręku. Jeden z Żydów zaczął krzyczeć, że przyszli bandyci, uciekł do sąsiedniego pokoju i zamknął drzwi. Polak otworzył ogień, zabijając Dawida Żółtego, Basię Wajnsztajn i 4-letnią Tolkę Żytawer. Ktoś strącił lampę naftową, wybuchł pożar. Dzięki temu, że broń napastnika się zacięła, część zebranych zdołała uciec przez okno i drzwi frontowe. Mimo to były dalsze ofiary: w sąsiadującym z kuchnią pokoju zastrzelono 20-letniego Szamaja Litwaka (schował się pod łóżkiem) i postrzelono Dawida Kaszczewskiego, który zmarł kilka dni później w szpitalu. Dwudziestodwuletnia Szajna Olszak została zastrzelona już poza do mem przez kogoś z obstawy pilnującej budynku. Ostatnią ofiarą był trzynastoletni Szyjke Litwak, brat Szamaj.

Jest to fragment artykułu naukowego Anny Pyżewskiej pt. „Tragedia w Sokołach – 17 lutego 1945 r.” opublikowanego w „Biuletynie Instytutu Pamięci Narodowej” (nr 12/20o5).

W 2007 r. odpowiedzialny za tę zbrodnię Kazimierz Kamieński został pośmiertnie odznaczony Krzyżem Wielkim Orderu Odrodzenia Polski przez prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego.

Ełk – miasto opanowane przez faszystów?

Relacja naocznego świadka sylwestrowej tragedii w Ełku rzuca nowe światło na to, co się tam zdarzyło w ostatnich minutach roku 2016. „Mam nadzieję, że to, co zaobserwowałem, pozwoli spojrzeć na tę sprawę z innego punktu widzenia, może cięższego dla patriotycznego polskiego umysłu, lecz chyba tego właściwszego” – tak kończy swoją wstrząsającą relację.

Daniel Janczyk swoją opowieść na Facebooku rozpoczyna od deklaracji, że jest zwolennikiem ograniczania napływu uchodźców do Europy i przeciwnikiem polityki Berlina i Paryża w tej kwestii. Podkreśla jednak, że to, co widział w lokalu „Prince Kebab” w Ełku w sylwestrowy wieczór, przedstawia racjonalnie i obiektywnie. Tragedia rozegrała się około godziny 22.00, mieszkaniec Ełku był tam około 20.00. Gości wówczas było wielu, a wśród nich kilka pijanych osób.

„(…)posyłali raz po raz obraźliwe słowa w kierunku pracowników. Jakie? Ano np. „Dawaj kur*o to jedzenie, tylko nie pluj, bo ci tym mordę wysmaruję”, albo „Ciapaku na kolana i do pana”. Mimo tych uwag, pracownicy w milczeniu pracowali dalej”.

Mieszkaniec Ełku opisuje dalej, że wokół było bardzo głośno i cały czas pod kebabem wybuchały petardy. Obsługa zachowywała się spokojnie i kulturalnie, ale pracownikom lokalu napięcie też się udzielało.

W pewnej chwili zauważyłem, że jeden z pracowników, nie wytrzymując już chyba nerwowo tej sytuacji, wyszedł na zaplecze, skąd powrócił dopiero po dłuższej chwili, najwidoczniej musiał ochłonąć.

Pan Daniel kupował jedzenie na wynos. Kupił i wyszedł. I – jak pisze – po tym, co zobaczył, nie dziwi się, że zdarzenie miało taki finał.

Ja w przeciwieństwie do większości z was, nie widzę w mordercy obcokrajowca, Araba, lecz człowieka, któremu, obrażanemu i szykanowanemu, puściły nerwy. Zrozumcie też, że ja go nie bronię, absolutnie, stwierdzam wyłącznie fakty. Rozumiem doskonale, że łatwiej przyjąć postawę w której Polacy są męczennikami, a obcokrajowcy najeźdźcami i agresorami. Jednak – jak to w przyrodzie – akcja rodzi reakcję: nie byłoby zaczepek, nie byłoby tak tragicznego końca.

Mieszkaniec Ełku swoją relację kończy stwierdzeniem, że Tunezyjczyk, któremu postawiono zarzut zabójstwa, oczywiście powinien zadzwonić po policję, a nie samemu sięgać po nóż. I oczywiście, że za to, co zrobił, powinien zostać skazany.

Na karę zasłużył jednak bezapelacyjnie. Szkoda młodego, ludzkiego życia. Niech ofiara spoczywa w pokoju. Mam nadzieję, że to, co zaobserwowałem, pozwoli spojrzeć na tę sprawę z innego punktu widzenia, może cięższego dla patriotycznego polskiego umysłu, lecz chyba tego właściwszego.

Po tym, jak przed lokalem z kebabem zginął 21-latek, w mieście doszło do zamieszek. Policja sytuację opanowała, ale napięcie trwa. Podsycają je środowiska nacjonalistyczne, mimo iż rodzina zabitego apeluje o spokój.

26-letni Tunezyjczyk podejrzany o dokonanie zabójstwa 21-letniego Polaka został dziś tymczasowo aresztowany.